Archiwum miesiąca: wrzesień 2009

Wrzesień 2009…

***** Tekst utworzony 14.03.2011r. *****

Moje przeczucie niestety się sprawdziło i SuperFour wymagał ponownej wizyty u specjalisty 🙁 Na początku września pojazd nie nadawał się już w ogóle do jazdy – chyba że w przyczepie… Ponownie wysłałem do pana Kaliebe maila z reklamacją wykonania przez niego naprawy. W odpowiedzi napisał, że jest mu przykro i że spróbuje zreperować go po raz kolejny w poniedziałek (14.09). Strasznie wkurzył mnie ten jego liścik. Próbować to on sobie może… parówki w Aldi’m, a mój pojazd ma być sprawny i ch… . Nie dość, że mail był po niemiecku, to jeszcze pisał takie farmazony… Od razu wysłałem Rafała do garażu z moją komórką i zleciłem mu, nakręcenie filmiku z samodzielnie tańczącymi kołami SuperFour’a. Nie było to trudne, wystarczyło tylko go włączyć, ruszyć joystick, puścić i nagrywać cuda, jakie wyprawiał mój wóz. Filmik zgrałem do komputera i natychmiast wysłałem do Niemiec. Następnego dnia rano (piątek 11.09) otrzymałem kolejnego „interesującego” maila z Greifswald’u. Tym razem Thomas wykręcił się od poniedziałkowej naprawy i poinformował mnie, że musi skonsultować usterkę z centralą Otto Bock’a. Dzięki filmikowi, pan Kaliebe nareszcie załapał, że coś jest rzeczywiście zrypane i nawet gdyby miał najlepszy zestaw narzędzi, to sam sobie z tym nie poradzi… Przez prawie cały tydzień nie dawał znaku życia. Pewnie znowu był na urlopie… Jakby miał płacone za każdy dzień wolnego, to za kilka lat, jego fortuna byłaby porównywalna z majątkiem Bill’a Gates’a… Dopiero w czwartek (17.09), dodzwoniła się do niego ciocia Henia. Żeby stopniować napięcie, oddzwonił do niej dopiero po kilku godzinach i poinformował ją, a ona nas, że 24-ego września przyjedzie do Szczecina mechanik specjalizujący się w SuperFour’ach. Ten nowy majster, miał przybyć do nas z samej fabryki, a właściwie manufaktury Otto Bock’a – z Königsee koło Erfurtu w środkowych Niemczech. Thomas powiedział, że ten „debeściak” będzie u nas tak długo siedział, aż mój bolid będzie w stu procentach sprawny. I tak nikt by go wcześniej nie wypuścił… Najwidoczniej zrobiło im się trochę głupio i nareszcie pojawił się cień nadziei, że do końca miesiąca, wozik będzie śmigał jak za dawnych, dobrych lat…

24.09.2009r. – czwartek

Z niemiecką punktualnością, o 9:00 pod moim domem pojawił się ogromny, czarny Mercedes Sprinter. Wyobrażałem sobie, że wysiądzie z niego wielki, grubawy Tyrolczyk w szelkach, z bujną czarną brodą, dokończy pić piwo, poczym zgniecie puszkę jedną ręką, wrzuci ją do auta przez uchylone drzwi, beknie, wytrze buzię w rękaw i powie – Grüss Gott, haben Sie frostig Bier? 😉 Z mojej wizji nic się na szczęście nie sprawdziło, obraz był zupełnie odmienny. Z samochodu wysiadł, a właściwie wyskoczył, szczupły, niski (żeby nie powiedzieć mały) gostek, w podartych dżinsach, rajdowej koszulce polo i siwej bluzie z kapturem. Z twarzy był podobny zupełnie do nikogo. Na jego odstających uszach, bardzo dobrze leżały standardowe, germańskie, okrągłe okularki, w cieniutkich, drucianych oprawkach. W lewej ręce trzymał – jak przystało na niemieckiego inżyniera – torbę na laptopa. Prawą poprawił okulary na nosie, a następnie wyciągnął ją do mnie i Rafała. Z nieśmiałym uśmieszkiem powiedział – Morgen, ich bin Dirk. Po uściśnięciu dłoni, zapytałem wprost – Do you speak english? Z jeszcze bardziej kretyńskim bananem na twarzy, odpowiedział – Yes, of course. Gdyby jego reakcja na zadane przeze mnie pytanie byłaby inna, mielibyśmy podobną sytuację, jak Ryszard Ochucki w londyńskim banku. Zostałby nam tylko „telefon do przyjaciela”, a w naszym wypadku do cioci Heni, z prośbą o tłumaczenie symultaniczne… Rafał zaprowadził go na dziedziniec i zapytał majstra, gdzie będzie wykonywał „operacje”. Wybrał najbardziej słoneczne miejsce i zaczął znosić tam swój sprzęt. Oprócz laptopa, przyniósł jeszcze trzy skrzynki z narzędziami. W międzyczasie podjechałem do „warsztatu polowego”, żeby zrobić krotki wywiad z Dirkiem. Już na samym początku rozbroił mnie swoja szczerością mówiąc, że nigdy wcześniej nie mieli takiej usterki i tak właściwie nie wie od czego ma zacząć. Dodał, żebym się nie martwił, bo jak dzisiaj nie zdąży, to zostanie do jutra, a jak będą potrzebne jakieś dodatkowe części, to załaduje SuperFour’a do Merca i zawiezie go do centrali. Jak to zwykle bywa z naszymi zachodnimi sąsiadami, Ordnung muss sein! Rozlokował sobie wszystkie narzędzia w równiutkich odstępach od siebie, usiadł na krześle ogrodowym i zaczął badać mój pojazd za pomocą… laptopa. Żeby zwiększyć jego „langsamowate” tempo, zaproponowaliśmy mu kawę. Wyglądał na takiego, któremu mama niedawno co pozwoliła pić napoje dla dorosłych, więc żeby nie nadwyrężać jej uprzejmości, poprosił o latte macchiatto 😉 Ja zwinąłem się do domu, ponieważ nawet w słońcu było jeszcze trochę chłodno. Przed 11-tą SuperFour był już „rozbabrany”, można było przeprowadzać operację na otwartym sercu. Dzięki Dirkowi, mogliśmy obejrzeć wnętrze potwora…

Około 12-tej, po drugiej latte macchiatto, mechanik drapiąc się śrubokrętem po głowie powiedział, że niestety musi zabrać wóz do fabryki. Przekląłem po polsku i spytałem – Really? A on na to z tym swoim szyderczym uśmieszkiem – No, no, I’m just joking! Pomyślałem sobie – żartowniś nam się kur…. trafił. Następne zdania, które wypowiedział, uratowały mu tyłek. Kiedy już kombinowałem, jak się na nim odegrać, powiedział, że za dwie godziny pojazd będzie w pełni sprawny i złożony w jedną całość. Nie chciał się przyznać co było zepsute, ale po trzeciej latte macchiatto język mu się rozplątał i zaczął sypać… Okazało się, że podczas czerwcowej wymiany silniczków – jakiś jełop – źle złożył SuperFour’a. Takie powiedzmy „wahacze”, które trzymają koła i wychylają się podczas skrętu w jedną i drugą stronę, były zamienione miejscami. Przednie były zamontowane z tyłu, a tylne z przodu. Kiedy mój wszędołaz wrócił do mnie z naprawy na początku lipca, wyczułem, że po wymianie silników zrobił się bardziej zwrotny. Nie wpadłem na to, że po prostu jakiś pacan, nie umiał go zmontować! Jako że seryjnie tył miał większy promień skrętu, po złożeniu i zamianie „wahaczy”, lepiej zakręcał przód. Całe zawieszenie wytrzymało jakieś 300 kilometrów takiego „tuningu”, aż w końcu się wyrobiło i zaczęło się rozsypywać. Wtedy komputer pokładowy zaczął wariować, ponieważ wyczuwał straszne luzy na kołach i dla bezpieczeństwa, system zatrzymywał pojazd… Dirk zamontował wszystkie części na właściwe miejsca, powymieniał zużyte śruby, nakrętki i gumki, poczym założył obudowy z ryflowanej blachy i udał się na jazdę próbną… Po dwóch minutach był z powrotem. Od wiatru podczas jazdy, zwichrowała mu się trochę grzywka, do tego na buzi był cały umazany smarem – wyglądał jak mechanik „made In Poland” z prawdziwego zdarzenia 😉 Powiedział, że test przeszedł pomyślnie i teraz powinno już być wszystko w jak najlepszym porządku. Ale jak nauczyły mnie poprzednie doświadczenia, Niemcom nie ma co ufać zawczasu… Jutro udam się na konkretną jazdę próbną, bo ten jego test to były jakieś kpiny. Przejechał 300 metrów po ulicy, poczym zawrócił i wjechał na podwórko, podniósł kciuka do góry i w języku Angeli Merkel dodał – Alles ok. Po tym wszystkim zsiadł z wozu i poszedł się obmyć. Następnie spakował sprzęt, zostawił mi swoją wizytówkę, pożegnał się z nami i około 14:30 pojechał do Königsee… W sumie Dirk to całkiem sympatyczny gość, tym bardziej jak na Niemca 😉 Pytanie tylko – czy wywiązał się z powierzonego mu zadania? Jutro się okaże…

—————————-

Tak jak planowałem, następnego dnia, w piątek, mimo niesprzyjającej pogody, pojechaliśmy z Rafałem w las. Nie miałem co oszczędzać mojego SuperFour’a. Został stworzony z myślą o ekstremalnych wyczynach osób niepełnosprawnych i właśnie tego od niego oczekiwałem. Jak do tej pory zachowywał się jak niesforny rumak, który na początku dał się pogłaskać, pozwolił na siebie wsiąść i nawet zrobić rundkę po padoku, a później, kiedy zacząłem od niego wymagać czegoś więcej, zaczął zwalać mnie z siodła raz, za razem. 25-ego września zabawa się skończyła i musiałem przejąć nad nim pełną kontrolę – albo on, albo ja…

Tego właśnie dnia, próbowałem znaleźć granicę wytrzymałości – moją i SuperFour’a – ale niekoniecznie chciałem ją przekroczyć… Tak do końca nigdy nie wiemy gdzie jest prawdziwa granica, dopóki jej nie przekroczymy. Ktoś kiedyś zapytał kapitana łodzi podwodnej, na jaką głębokość jest w stanie najgłębiej zejść. Odpowiedział, że nie wie, dopóki na nią nie zejdzie, a jak już się dowie, to będzie za późno, żeby podzielić się z nami tą informacją 😉 Test, a właściwie jazda próbna, którą przeprowadziłem, była naprawdę ekstremalna. W Świeradowie nabrałem jeszcze więcej odwagi i pewności siebie, niż miałem dotychczas. Skoro Dirk przekonywał mnie, że mój pojazd jest już jak nowy, musiałem sprawdzić, czy niemiecki inżynier mówił prawdę. Na początku testu udaliśmy się na równy asfalt, żeby sprawdzić czy nie ma żadnych drgań „na kierownicy”. Było idealnie… Kolejną sprawą, którą zbadaliśmy, były ostre, szybki zakręty, przy których przed naprawą wóz miał „zonka”. Również ścinanie zakrętów poszło wzorowo… Po tym wszystkim przenieśliśmy się do lasu. Gnałem prze wąskie, nierówne ścieżki jak kompletny „sajkol” – na łeb, na szyję… Wątpię, czy ktokolwiek tak intensywnie testował jakiegoś SuperFour’a, jak ja w tamten piątek. Kiedy dojechaliśmy do przejazdu kolejowego na ulicy Zdrowej, zaczęła bolec mnie głowa. Nie ma co się dziwić, ponieważ podczas szaleńczej gonitwy, co kilka sekund waliłem łbem w oparcie fotela. Musiałem na chwile zbastować. Akurat jechał pociąg, więc mogłem chwilkę odetchnąć, a potem dalej hajda na całego! Po rajdzie byłem wykończony… Najważniejsze, że wehikuł wytrzymał test i nie zawiódł pod żadnym względem. Dzięki trzygodzinnej przejażdżce w iście szatańskim stylu, osiągnąłem nad nim przewagę i teraz wiem, że mogę zawsze na niego liczyć, a on może liczyć na mnie. Ponownie obdarzyliśmy się wzajemnym zaufaniem…

Dirk również spisał się na medal… Następnego dnia, wysłałem do niego maila z podziękowaniami i relacją z piątkowego testu. Dodałem również, że mam nadzieję, że nieprędko zobaczę go znowu w Szczecinie, w roli mechanika 😉

***** Tekst utworzony 14.03.2011r. *****