Po tygodniu przyswajania tutejszego klimatu, w poniedziałek 27-ego maja w końcu na zewnątrz zrobiło się na tyle ciepło, że bez obaw mogłem odbyć wspólnie z Mamą pierwszą jazdę po włoskiej ziemi. Przez te minione 7 dni bez większych zgrzytów i rozczarowań przyzwyczaiłem się do panującej dookoła mnie atmosfery i wsiąkłem już na dobre w szeroko pojęty „Italian Style”. Cappuccino w południe, chusta na szyi oraz zero troski o cokolwiek 😉 Jak to zwykle w moim przypadku bywa, ta mająca być zwyczajną, dziewiczą przejażdżką wzdłuż Adriatyku, nieoczekiwanie zapoczątkowała cały łańcuch niesamowitych wydarzeń, które przysporzyły nam kolejne bezcenne przeżycia…
Tak, jak już wspominałem, w rzeczony poniedziałek nareszcie nad półwysep Apeniński dotarł gorący front, który od razu podniósł słupki rtęci, które zaczęły wznosić się ponad dwudziestkę. Jako, że miałem za sobą ponad tygodniową przerwę w jazdach SuperFour’em, postanowiliśmy, że pierwszą z wycieczek potraktujemy całkowicie treningowo i po prostu powłóczymy się po okolicy Cesenatico. Ja i tak byłem w zdecydowanie lepszej sytuacji niż moja Mama, która w tym roku nie miała jeszcze okazji kręcić pedałami swojego jednośladu… Ponieważ do bezpiecznej i przyjemnej jazdy potrzebuję ogólnie pojętego ciepła, poczekaliśmy spokojnie do szesnastej, dając słońcu czas na podniesienie temperatury do 24 stopni Celsjusza. Próbując uzyskać odpowiednią formę, skupienie oraz koncentrację, po włoskim śniadaniu złożonym z ciabatty z prosciutto i żółtego miejscowego sera, udaliśmy się na basen, gdzie przez ponad godzinę słuchając muzyki z ipoda, zażywaliśmy kąpieli słonecznej. Przed wymarszem zafundowaliśmy sobie jeszcze niezastąpione cappuccino oraz włoską pizzę prosto z kamiennego pieca, która pomimo niewielu dodatków była bezkonkurencyjna w porównaniu do polskich podróbek…
Opici i objedzeni ledwo zdołaliśmy przywdziać niezbędne do SuperFouringu kombinezony, po czym uzbrojeni jak Marines na manewrach, udaliśmy się w kierunku windy. Tą, jak Batman, zjechaliśmy do piwnicy na poziom -1, gdzie w podziemnym parkingu, pod ciemną plandeką, cierpliwie stał SuperFour, niezmiernie chcący uwolnić z siebie szalejące w akumulatorach elektrony, nabite jeszcze podczas podłączenia do polskiej sieci energetycznej.
Po kilku czynnościach organizacyjnych cofnąłem i dodając ostro gazy, ruszyłem w stronę bardzo stromego i śliskiego podjazdu będącego wyjazdem z ciemnego garażu. Czytaj dalej