Archiwum miesiąca: lipiec 2009

Świeradów-Zdrój 2009 – dzień 11. – Do zobaczenia za rok…

***** Tekst utworzony 3.03.2011r. *****

30.07.2009r. – czwartek

Niestety dzisiaj wracamy do Szczecina… Jako że do domu daleko, a doba hotelowa kończy się o 12-tej, nie było mowy o jakiejkolwiek przejażdżce po okolicy. Po śniadaniu spakowaliśmy się, wszystkie manele wrzuciliśmy do samochodów i w czwórkę poszliśmy na kolejkę gondolową. W końcu jakoś musieliśmy pożegnać się ze Świeradowem w okazały sposób. Do tego nie było lepszego miejsca, jak Stóg Izerski, z którego widać całe miasteczko…

Zjedliśmy po drożdżówce (oczywiście z jagodami), pomedytowaliśmy przez chwilę na wysokości 1060 metrów n.p.m. i musieliśmy powoli wracać. Pogoda była wspaniała. Aż żal było stamtąd wyjeżdżać…

Tylko babcia nas poganiała. Prawdę mówiąc, to ona była już spakowana i gotowa do wyjazdu od poniedziałku 😉 Ogólnie to jej się podobało w Świeradowie, ale wiadomo – wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej…

Jedenaście dni minęło piorunem. Nie było dnia, który mógłbym zaliczyć do nieudanych. Każdy był inny i obfitował w nowe, wspaniałe przeżycia. Gdyby nie SuperFour, pewnie nigdy nie odwiedziłbym tego zakątka Polski, bo po co? Zapomniałbym napomnieć o Czechach, gdzie spędziłem z mamą dwa niesamowite dni… Nove Mesto pod Smrkem i Frydlant zawsze będę wspominał z uśmiecham na twarzy. A z atrakcji po naszej stronie, to bardzo polubiłem kolejkę gondolową pomimo tego, że nie mogłem wjechać do niej moim wszędołazem 😉 Sam Świeradów też jak dla mnie bomba. Jedynym minusem uzdrowiska jest średnia wieku kuracjuszy, która wynosi na oko 70 lat. Jedna babcia w windzie, powiedziała do mojego taty – Chłopczyku, wciśnij jedynkę 🙂 Ale z drugiej strony, dzięki temu, w całym mieście panuje spokój i cisza. Czasami tylko śmignie jakiś rozpędzony quad z kolarką za plecami i narobi hałasu… 😀

W życiu jestem perfekcjonistą. Zawsze znajdę coś, co można by poprawić lub zrobić lepiej, ale mimo wszystko, wywożę stąd masę wspaniałych wspomnień i ciekawych przeżyć. Taki pobyt, jak dla mnie, był bezcenny. Dokonałem rzeczy, o których nawet nie śniłem. Zebrałem sporo doświadczeń i wprawiłem się jeszcze bardziej w jeździe moim bolidem, który na marginesie spisał się na medal.

Za rok na pewno tu wrócimy, żeby dalej kolekcjonować nowe, niezapomniane wrażenia!

***** Tekst utworzony 3.03.2011r. *****

Świeradów-Zdrój 2009 – dzień 10. – Do Chatki Górzystów na Hali Izerskiej…

***** Tekst utworzony 2.03.2011r. *****

29.07.2009r. – środa

Jutro wracamy do domu, więc dzisiaj była ostatnia szansa, żeby zdobyć Halę Izerską. Muszę jak zwykle wspomnieć o pogodzie, która na wycieczkę była wprost idealna – w Świeradowie o 10:45 było 23°C, do tego świeciło słońce… Mama znając trasę, zrezygnowała z roweru, ale za to wzięła ze sobą kijki do nordic-walking’u i chciała dojść z nami do celu pieszo. Tata wiedział, że będzie trzeba ostro dymać pod górę, ale nie wiedział jak długo. Skrupulatnie ukrywałem przed nim odległość, którą mieliśmy dzisiaj przed sobą do pokonania. Stosowałem metodę powolnego oswajania go z tym, kilometr po kilometrze 😉 Z hotelu wystartowaliśmy punktualnie o 11-tej…

Na początku wcale nie było tak źle. Z St. Lukasa, aż za Dom Zdrojowy przemknęliśmy piorunem. Mama została daleko, daleko w tyle. Niestety 700 metrów od naszej bazy, sielanka się skończyła i zaczął się konkretny podjazd. Tydzień temu, kiedy zrobiliśmy z moją rodzicielką pierwsze podejście zdobycia Polany i Hali Izerskiej, mama cały czas pchała swój rower pod górę. Tata był twardszy i usiłował wjechać pedałując, ale mimo wszystko nie wyglądało to najlepiej. Podjeżdżał przez minutę z prędkością trzech kilometrów na godzinę, poczym stawał, żeby odpocząć… Jak nietrudno się domyślić, mama dogoniła nas po kilku minutach. Tempo i tak mieliśmy dużo lepsze, niż w poprzednią środę. Jakoś wdrapaliśmy się na wysokość ośrodka „Czeszka i Słowaczka”. Dalej było jakby mniej stromo, ale tylko przez chwilę… W końcu tata padł…

Zrobiliśmy sobie dłuższy postój. W międzyczasie dotarła do nas mama, która dreptała skrótem po kamiennych schodach. Tata wyglądał gorzej od maratończyka na mecie. Był dosłownie ledwo żywy… O 11:30, po naradzie i obejrzeniu mapy, którą miałem cały czas przed sobą, tata odkrył, że przed nami jeszcze prawie 4 kilometry pod górę. Był w takim stanie, że nie dałby rady podjechać jeszcze 500 metrów, a co dopiero kilka kilometrów… Usiadł na murku i dochodził do siebie, poczym wymiękł i wrócił do bazy. Ja się tak łatwo nie poddałem i pomimo wykruszenia się części naszej drużyny, nie chciałem zawrócić. Zabrałem od taty aparat fotograficzny i ruszyłem za mamą, która wyrwała do przodu kilka minut wcześniej. Ojciec zadzwonił do niej, żeby mnie przejęła pod swoją kuratelę 😉 Dogonić ją wcale nie było łatwo, tym bardziej, że SuperFour znowu zaczął pipkać i nie mogłem go zbytnio nadwyrężać. Po kilku minutach byliśmy już razem na głównym skrzyżowaniu szlaków w okolicy, zwanym Agrafką. Tym razem nie zrezygnowaliśmy tak łatwo jak tydzień temu i gnaliśmy dalej pod górę. Skręciliśmy w prawo, potem w lewo, minęliśmy otwarty zielono-biały szlaban i znaleźliśmy się na Nowej Drodze Izerskiej…

Im wyżej, tym robiło się chłodniej. W końcu to polski biegun zimna… Mi zrobiło się naprawdę zimno, ale za to mama na nic nie narzekała i w tempie radzieckiej armii, maszerowała jak w transie. Po godzinnym spacerze – o 12:35 – dotarliśmy na Polanę Izerską położoną 965 m n.p.m. Kiedy tam się znaleźliśmy, cały krajobraz uległ zmianie. Jak do tej pory – przez ponad 5 kilometrów – jechałem przez zielony las iglasty, licznie obsadzony paprociami. A tutaj drzewa zniknęły (poza małymi choinkami na obrzeżach), na ziemi rosły jakieś wysokie żółte trawy i to wszystko. Poza tym obszar polany lub mówiąc fachowo łąki wysokogórskiej, wcale nie był taki duży. Całość zajmuje kwadrat o bokach maksymalnie 150 metrów. Ludzi było coraz więcej, przede wszystkim na rowerach. Panuje tam taki zwyczaj, że podczas mijania się, wszyscy się pozdrawiają – a to machnięciem ręki, a to skinieniem głowy, a nawet czeskim ahoj 😉 Na skraju Polany Izerskiej są stoły i ławki, gdzie można sobie odpocząć, wdychając rześkie polarne powietrze. Zrobiliśmy sobie tam krótką przerwę. Nie obyło się bez sesji zdjęciowej…

Zgodnie z informacją namalowaną na znaku, do Chatki Górzystów (schronisko na Hali Izerskiej) mieliśmy jeszcze 45 minut spaceru. Dalej droga miała być na tej samej wysokości nad poziomem morza, więc znając nasze możliwości wiedziałem, że mamie zajmie ten dystans góra pół godziny. Jak ruszyliśmy, umówiliśmy się, że poczekam na nią kawałek dalej, ale po chwili poczułem wewnętrzny głos, który nakazał mi przycisnąć… Od razu za Polaną Izerską szlak wprowadził nas w niewysoki las choinek. Na ziemi rosły rosiczki pożerające muchy oraz wszechobecne jagody, które w wielu miejscach wchodziły na jezdnię. Droga dla SuperFour’a była idealna, po prostu jak szyta na miarę. Praktycznie cały czas jeden zakręt, zamieniał się w kolejny, prostych odcinków właściwie nie uświadczyłem do samej Hali Izerskiej. Zakręty były na tyle łagodne, że mogłem pokonywać je na pełnym gazie, odczuwając miłe przeciążenia. Ścinanie ich dawało dodatkowy smaczek, ponieważ nigdy nie wiedziałem, czy z naprzeciwka nie nadjeżdża grupka kolarzy. No i cała droga non stop prowadziła albo kilkadziesiąt metrów lekko w górę, albo w dół. Asfalt był miejscami strasznie dziurawy, ale to też było dodatkowym atutem tej trasy. Po minucie zaprzyjaźniania się z Nową Drogą Izerską, dogonił mnie jakiś cyklista. Zwolniłem i zjechałem na pobocze, żeby mógł mnie swobodnie wyprzedzić, ale on podjechał do mnie i zapytał czy może się do mnie „podczepić” i jechać za mną, ponieważ mój pojazd świetnie tnie powietrze. Odpowiedziałem mu, że nie ma sprawy, tylko że maksymalnie będę grzał 16 km/h. Nawet go to zadowoliło. Wyglądał na tak wyczerpanego, jakby przyjechał tu rowerem z nad morza, także szybciej nie dałby rady… I tak z kolarzem na moim tylnym kole, jak na Tour de France, zasuwaliśmy przed siebie. Gdybym jechał sam, zapewne kilka razy zatrzymałbym się, żeby poprawić rękę, czy odpocząć, ale z nieznajomym na plecach, musiałem zacisnąć zęby i zasuwać do przodu. Byliśmy jak TGV. Trzy, czy czterokrotnie wyprzedziliśmy jakiś maruderów i nie wiedzieć kiedy, z zawodnikiem z tyłu, dotarłem na Halę Izerską. Nagle skończył się las i znalazłem się na ogromnej łące, która sięgała, aż po horyzont. Miałem takie dziwne uczucie jakbym w mgnieniu oka przeniósł się na inną planetę. Świat jak z Gwiezdnych Wojen… Spojrzałem na zegarek, była dokładnie 13-ta, a licznik nabił dziewiąty kilometr. Po lewej w oddali zauważyłem jakiś dom – to była właśnie Chatka Górzystów, główny cel dzisiejszej wyprawy…

Żeby do niej dotrzeć, mogłem pojechać na skrót po trawie, ale wolałem pojechać dookoła drogą, żeby rozkoszować się widokiem. Kiedy jechałem do głównego skrzyżowania szlaków w okolicy, dotarło do mnie, że sam, bez niczyjej pomocy i żadnej „obstawy” wjechałem na Halę Izerską, która była dla mnie jak K2. Możecie się śmiać, ale dla mnie to było naprawdę jak zdobycie szczytu ośmiotysięcznika. Jestem osobą, która jak to mówią – ani ręką, ani nogą – a dzięki mojemu pojazdowi mogłem wjechać samodzielnie na Halę Izerską! Nie dość, że dokonałem czegoś, co wydawało mi się niemożliwe, przecierałem szlak dla zawodowego kolarza, który tam za mną dojechał. Duma po prostu mnie rozp…ła. Kiedy dotarłem do krzyżówki pożegnałem się z tym, który wdychał moje spaliny przez ostatnie 3 kilometry i skręciłem w lewo do Chatki. Przypomniałem sobie, że miałem po drodze czekać na maszerującą mamę. Wybadałem schronisko, poczym zawróciłem i poleciałem po nią. Dwie grupy turystów powiedziały mi, że kilometr wcześniej, pytała o mnie jakaś pani z kijkami 😉 Kiedy ją spotkałem, miała jeszcze 750 metrów do Chatki. O 13:15 razem wjechaliśmy na Halę Izerską. Przyznała mi rację, że to całkiem inny świat…

W XVII wieku na Hali Izerskiej, czescy uchodźcy religijni założyli wieś Groß-Iser. Mimo wszystko, wioska podobno tętniła życiem i w swoim najlepszym czasie rozkwitu liczyła 43 domy mieszkalne. Oprócz tego, przed pierwszą wojną światową, mieli tam prawie 50 bud pasterskich, schronisko młodzieżowe, szkołę, trzy gospody, kawiarnię, remizę, świątynię i nawet młyn wodny. Niestety do dnia dzisiejszego zostały jedynie kamienne fundamenty i Chatka Górzystów. Teorii upadku osady jest wiele. Krąży legenda, że mieszkańców zabił tajemniczy wirus. Inni twierdzą, że w 1945 to Armia Czerwona zniszczyła wioskę, a resztki zajęły Wojska Ochrony Pogranicza (WOP). Istnieje też możliwość, że to polscy saperzy wysadzili tamtejsze zabudowania, a nawet mówi sie, że wszystko zrównano z ziemią podczas ćwiczeń artylerii. Ja jeszcze od siebie dodam wątek przybyszów z innej planety, którzy mogli tam lądować… Niewątpliwie wyparowanie wszystkich mieszkańców Groß-Iser jest zagadką i jak Wołoszański tego nie ogarnie, to nigdy nie dowiemy się prawdy. Zaraz wyślę do niego maila ze zleceniem na rozpoczęcie dochodzenia w tej sprawie 😉 Dość już tego! Wyłączamy History Channel i wracamy do dzisiejszej wycieczki. O 13:30 doczłapaliśmy razem do celu…

Przed Chatką Górzystów były drewniane stoły z ławkami, na których wymęczeni turyści wcinali żarcie ze schroniska. Jadłospis był całkiem obszerny, a ceny – mimo 840 metrów n.p.m. – wcale nie były wygórowane. Nie znajdziecie tam co prawda pizzy i kebabu, ale za to smakowite i przede wszystkim kaloryczne górskie dania. Mama przeprowadziła szybką ankietę wśród wygłodniałych gości. Prawie wszyscy polecili nam miejscową specjalność objętą niemniejszą tajemnicą jak Groß-Iser – naleśniki z białym serem i jagodami. Ja zająłem akurat zwalniający się stolik, a ankieterka poszła do środka zamówić dla nas zasłużoną strawę. Jako że to nie McDonald’s, musieliśmy uzbroić się w cierpliwość i poczekać dwadzieścia minut na jedzenie, w międzyczasie sącząc kubek gorącej herbaty. Kiedy tak uprawialiśmy relaks, z lasu wyskoczyło 6 rowerów – czterech kolarzy w wieku 16-18 lat, plus para opiekunów, czy trenerów około trzydziestki. O ile dobrze pamiętam, mieli na sobie koszulki klubu z Jeleniej Góry. Wszystkie stoliki były szczelnie obsadzone, więc przysiedli się do nas. Jeden z nich, wywalił się gdzieś po drodze i zdarł sobie całe kolano. Oczywiście – jak przystało na zawodowca – nie miał przy sobie nic, co mogłoby zwiększyć całkowitą masę roweru. Ani lampki, ani błotnika, dlatego nie ma co się dziwić, że nie posiadał apteczki. A ja i owszem… W moich dwóch pełnych sakwach i największym dostępnym na rynku kufrze mam takie rzeczy, że mógłbym zostać zrzucony ze spadochronem w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej i bez problemu przeżyłbym ze trzy dni w komfortowych warunkach 😉 Zlitowaliśmy się nad młodym kolarzem i daliśmy mu apteczkę, żeby doprowadził się do porządku. Drugi z kolei przebił dętkę. O dziwo miał zapasową, ale nikt z nich nie miał pompki. A ja i owszem… Śmieli się, że moja mama to ma dobrze, bo wożę za nią cały ten majdan i pytali czy może chciałbym jeździć z nimi. Pomyślałem, że czemuż by nie, tylko że jutro zwijamy się do domu 🙁 Cała ekipa, było widać, że nie są tu pierwszy raz. Zamówili naleśniki i czekali razem z nami. Dowiedziałem się jak poznać latem kolarza – ma opalone tylko końcówki palców, ponieważ resztę zasłaniają rękawiczki…

W Chatce Górzystów jest samoobsługa, więc jak czyjeś żarcie było gotowe, kucharz darł się wniebogłosy – Pierogi do piwa! W naszym przypadku było to – Naleśnik do herbaty! System sprawdzał się doskonale 😉 O 13:55 nareszcie było nasze jedzenie, naleśnik był ogromny. Nigdy nie jedliśmy czegoś takiego. Ciasto było grube, a nadzienia tyle, że aż wylewało się z talerza. Pyszota… Jak tam będziecie, to musicie ich spróbować, koniecznie. Zjedliśmy wszystko w miłym towarzystwie kolarzy, turystów i innych takich globtroterów z Polski i Czech, poczym zaczęliśmy się powoli stamtąd zwijać. Opuściliśmy lokal o 14:30. Z Hali Izerskiej na Polanę jechałem praktycznie równo z mamą. Czasami tylko pozwalałem sobie na chwilkę szaleństwa. Tempo drastycznie nam spadło, ponieważ mama tak się obżarła, że miała problem z marszem. Przez to, na Polanę Izerską dotarliśmy po 45-cio minutowym spacerku, dokładnie tyle było napisane na drogowskazie. W międzyczasie zadzwonił do nas tata. Opowiadał jak podczas zjazdu z tego miejsca, gdzie wcześniej się z nami wspiął, paliły mu się tarcze hamulcowe w rowerze. Albo słaby rower, albo za duża „masa” 😉 Po naszym zejściu w dół do Świeradowa, mieliśmy spotkać się z nim w Domu Zdrojowym. Jako że sam dojechałem na Halę, zyskałem pewność siebie i postanowiłem ostatnie 6 kilometrów zjechać również samodzielnie. Mama i tata nie byli przychylni do mojego pomysłu, ale nikt nie był w stanie mnie powstrzymać… Rodzice się zdzwonili i umówiliśmy się, że tata „odbierze” mnie na dole, a mama powoli sobie zejdzie bez mojego poganiania. Rozstałem się z rodzicielką na Polanie Izerskiej o 15:15…

Droga w dół była bardzo prosta, ale trochę wymagająca. Asfalt dziurawy i wąski, do tego zawsze przepaść z jednej strony i brak jakichkolwiek barierek. No i jeszcze ciasne zakręty o 180°, gdzie powinienem zwalniać do 5 km/h. Ale po tym, czego dzisiaj dokonałem, energia mnie rozp…..ła. Leciałem w dół na maksa, nie zważając na nic. Po drodze wyprzedził mnie tylko jeden rower, który grzał z 50 km/h, poza nim resztę łykałem, jak wieloryb plankton. Cała trasa była w cieniu, więc podczas szybkiej jazdy trochę zesztywniałem… Wyminąłem dwóch panów, którzy byli naszymi sąsiadami w hotelu i w kilka minut dojechałem do Agrafki – głównego skrzyżowania szlaków w okolicy. Na miejscu miałem niespodziankę, która pozostanie w mojej pamięci na długie lata… Szlaban, który trzy godziny temu był otwarty, ktoś zamknął i skutecznie mnie tym unieruchomił. Z lewej strony była pionowa ściana skał i paproci, a po prawej przepaść. Szlak był zamknięty tak, żeby nie mogły na niego wjeżdżać samochody, a dla pieszych i cyklistów była przy zielono-białym szlabanie wydeptana ścieżka… Byłem sam, w górach, zmarznięty i bez szans. Miałem telefon, ale taka kaleka jak ja i tak sama go nie sięgnie 😉 Jedyne co mi pozostało, to czekać na mamę, która gdzieś za mną maszerowała z kijkami. Ale nie mogłem tak bezczynnie stać. Jestem jedynakiem i zawsze radziłem sobie sam, a poza tym dzisiaj miałem swój dzień! Podjechałem do szlabanu, żeby wybadać, czy nie otworzy się od „siły” mojego pojazdu – niestety. Ścieżka była bardzo wąska – góra 50 cm – a dalej były dwa wystające pnie i przepaść w dół. Na szerokość to nawet i się mieściłem, tyle że SuperFour ma strasznie duży promień skrętu. A tam trzeba było wejść z asfaltu na wydeptaną dróżkę, ominąć szlaban i z powrotem wskoczyć na drogę. Na kilka razy dałbym radę, więc spróbowałem się przecisnąć. Mission Impossible to był mały pryszcz przy tym, co mnie tam czekało… Nabrałem powietrza jak przed skokiem do wody i wjechałem na ścieżkę. Moja sytuacja nie wyglądała najlepiej. Wyminąłem szlaban do wysokości mojej głowy i dalej na drodze zatrzymało mnie drzewo. Kiedy się wcześniej przymierzałem do tej operacji myślałem, że pójdzie mi dużo sprawniej. Zacząłem cofać, ale nie widziałem w lusterku ziemi i nie wiedziałem ile zostało mi do przepaści. Po dwóch takich manewrach „tył-przód”, przesunąłem się zaledwie o 15 centymetrów w lewo i pole do popisu mi się skończyło, ponieważ tylne prawe koło ugrzęzło na wystającym pniu, który zablokował mnie na amen… Chciałem jeszcze jakoś spróbować wyrwać się z tej pułapki, ale kiedy ostrzej szarpnąłem moim pojazdem, tak mną bujnęło, że spadła mi ręka z joysticka. Było już po mnie. Zostałem uwięziony na skarpie, gdzie było ze 12°C, z pyrkoczącym silnikiem za plecami. Jakby tego wszystkiego było mało, to dodatkowo głowa zsunęła mi się na bok i z zimna nie mogłem jej podnieść. Pozostało mi tylko czekać na pomoc… Przypomniało mi się, że szli za mną ci dwaj goście z St. Lukasa. Nie było tam innej drogi, więc prędzej czy później musieli na mnie trafić. W razie czego, 2 kilometry dalej człapała mama. Miałem nadzieję, że nie zamarznę do czasu, kiedy ktoś się tam pojawi. Starałem się utrzymać głęboki oddech, żeby ruszać tułowiem i wytworzyć chociaż minimalną ilość energii cieplnej. Ratunek nadszedł po czterech minutach. Dla mnie to było dobre pół godziny… W lusterku pojawili się ci dwaj. Faceci byli grubo po pięćdziesiątce, ale wyglądali na wysportowanych. Polo z aligatorkiem Lacoste, spodenki adidas, te sprawy – Wimbledon pełną gębą. Krzyknąłem do nich z zapytaniem czy mogliby mi pomóc. Prawdę mówiąc, nie przeszło mi do głowy, że mogliby mnie olać i zostawić tam samego na pastwę losu. Jeden z nich powiedział, że właśnie po to tu są… Zaczęli od podniesienia mi głowy i położenia prawej ręki na moją „kierownicę”, poczym rozpoczęliśmy w trójkę debatować, jak ominąć ten pieprzony szlaban… Pan z wąsem zapytał ile waży SuperFour. Strzeliłem, że teraz cały zestaw ze mną, to jakieś 450 kilo. Jak to usłyszał, machnął ręką i powiedział do drugiego – Andrzej, łap z tamtej strony. I tak w mgnieniu oka, nadrzucili przód mojego wehikułu o pół metra w lewo. Czułem się jak ryba uwolniona z sieci. Byłem uratowany. Wjechałem z powrotem na asfalt, tamci dwaj spytali czy jeszcze mogą mi w czymś pomóc i dodali, że w razie czego idą do Świeradowa tą samą drogą co ja, więc jakby co, mam spokojnie czekać na „ekipę ratunkowa”. Podziękowałem im i poleciałem dalej w dół. Musiałem nadrobić stracony czas, a nie było łatwo, ponieważ byłem cały sztywny z zimna. Na szczęście dzięki tym wszystkim emocjom, zrobiło mi się dużo cieplej, dzięki czemu od „Czeszki i Słowaczki” mogłem gnać w dół, jak na Wielkiej Pardubickiej. O 15:35 byłem już koło Domu Zdrojowego. Mimo kilku minut pauzy przy szlabanie, czas miałem rewelacyjny. Na dole nie mogłem znaleźć taty. Zrobiłem rundkę wokół uzdrowiska i natknąłem się na niego dopiero w pobliżu St. Lukasa. Zadzwonił do mamy, że już przejął mnie pod swoje skrzydła i darł się na nią, że puściła mnie samego…

Żeby ochłonąć, zabrałem go do Domu Zdrojowego na zdrowotną świeradowską wodę z radem. Nikt go nie przymuszał, a mimo to napił się tego syfu. Reakcja była do przewidzenia – Bleee, co za świństwo! Posiedzieliśmy tam kilkanaście minut i kiedy już wychodziliśmy, w drzwiach o 16:10 minęliśmy się z mamą…

Mama po drodze wyprzedziła tych dwóch gostków, którzy mnie uwolnili z sideł szlabanu. Oczywiście od razu donieśli jej o całej akcji ratunkowej, a ta tak się tym wszystkim przejęła, że ostatnie 500 metrów dosłownie przeleciała. Czemu, nie wiem. Przecież wiedziała, że jestem już z tatą. Po tym wszystkim pojechaliśmy do hotelu, żeby odpocząć do obiadokolacji. Od 11-tej do 16-tej przejechałem 21 kilometrów, z tego 10 samodzielnie pośród Gór Izerskich. Czy to nie brzmi wspaniale?

Wielka szkoda, że już jutro wyjeżdżamy 🙁 Dzisiejsza wycieczka była – jak do tej pory – najlepszą eskapadą w moim życiu. Sam zdobyłem Halę Izerską i wróciłem z Polany Izerskiej do Świeradowa. Udowodniłem przede wszystkim sobie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Są tylko zadania trudne do wykonania. To wszystko nie miałoby miejsca, gdyby nie on – SuperFour… Jest potwornie drogi, to fakt, ale jak dla mnie, warto było wydać na niego taką kupę pieniędzy, żeby przeżyć takie wspaniałe chwile, jak dzisiaj. Na początku myślałem, że będę miał świetną zabawkę do jeżdżenia wokół domu, ale zabawa szybko przerodziła się w pasję, a teraz już wiem, że to coś więcej niż tylko hobby… To część mojego nowego życia!

***** Tekst utworzony 2.03.2011r. *****

Świeradów-Zdrój 2009 – dzień 9. – Zamek Czocha…

***** Tekst utworzony 24.02.2011r. *****

28.07.2009r. – wtorek

Do dzisiejszej relacji za bardzo się nie będę przykłada, ponieważ SuperFour był dzisiaj bezużyteczny, a ja musiałem się męczyć na zwykłym wózku. Jak Wam wiadomo, blog jest poświęcony moim podróżą na półtonowym rumaku, a nie tam jakimś wycieczką grupowym z przewodnikiem… Poza tym i tak nikt tego nie będzie czytał…

Wszystko przebiegało zgodnie z planem – wczoraj wieczorem do Świeradowa przyjechał mój tata, pogoda była paskudna – akurat dzień w sam raz na wycieczkę samochodową do Zamku Czocha…

Ze Świeradowa do Leśnej, gdzie znajduje się ten zamek, mieliśmy jakieś 20 kilometrów. Załadowaliśmy się „całą ekipą” (ja, mama, tata i babcia) w mamy Kangoo i ruszyliśmy na zwiedzanie… Pierwszą atrakcją zaplanowaną na dziś, był Czarci Młyn. Dla jednych niestety, dla drugich całe szczęście, ale nieudało nam się go odwiedzić, ponieważ był zamknięty. Mniej więcej w połowie drogi do Leśnej, była kolejna rzecz warta uwagi – ruiny Zamku Świecie. Rzeczywiście, z której strony by na to nie patrzeć, ruiny jak w mordę strzelił 😉

Ja z babcią zostaliśmy w samochodzie, ponieważ po pierwsze padało, a po drugie wszystko było widać z auta. Po kilku minutach pojechaliśmy dalej i kwadrans później byliśmy pod Zamkiem Czocha. Zostawiliśmy Kangura na parkingu i poszliśmy zwiedzać główną atrakcję dzisiejszego tourne. Ja musiałem jechać na tym kaszanowatym wózku, który nie ma nawet jednej sprężynki, która mogłaby posłużyć jako resor, albo chociaż go udawać. Do tego podgłówek w mojej kolasce jest tak twardy, że nadaje się jedynie do tłuczenia orzechów. Ale gdyby nie on, to o zwiedzaniu jakiegokolwiek zamku, mógłbym sobie tylko pomarzyć… Zamek Czocha możecie kojarzyć z serialu „Tajemnica Twierdzy Szyfrów”, który w ostatnich latach rozsławił tą twierdzę w całym kraju. Na podzamczu zaliczyliśmy muzeum poświęcone temu serialowi oraz latom czterdziestym ubiegłego wieku. Następnie udaliśmy się na Zamek. Jako że mieści się tam między innymi hotel, nie można zwiedzać sobie wnętrza na własną rękę. Co godzinę zbierają dwie grupy i potem oprowadzają je po tej tajemniczej twierdzy. Spóźniliśmy się 5 minut na start i musieliśmy czekać 55…

Okazało się, że było warto… Zamek robi piorunujące wrażenie. Może z zewnątrz nie wygląda on jakoś nadzwyczajnie, ale w środku jest obłędny. Szczególnie przypadły mi do gustu tajne przejścia pomiędzy pokojami – znaczy komnatami – pokoje to my mamy 😉 Jedynym minusem była pani przewodniczka, która była nudniejsza od narratora z Discovery Channel…

Po obchodzie Zamku poszliśmy do takiego mini muzeum – Sala Tortur, które mieści się w podziemiach twierdzy. Mama z babcią nie odważyły się tam wejść, ale w sumie nic nie straciły. Poza lochami i krzesłem czarownic, na którym były torturowane wiedźmy, nic ciekawego tam nie było, no może z wyjątkiem cennika usług kata 😉 Po tym wszystkim załadowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy do ostatniego punktu dzisiejszej wycieczki – Lubomierza…

Drogi, którymi tam dotarliśmy, momentami były węższe od ścieżek rowerowych, a nawierzchnia biła na głowę wszystkie jezdnie, jakie zjeździłem przez ponad 22 lata mojego życia… Miejscowi uważają, że Lubomierz, to polskie Hollywood. Chyba im się sufit na łeb spadł! Tam nawet nie ma dworca kolejowego, a co dopiero lotnisko. Z drugiej strony nie ma co marudzić, PKS przyjeżdża do centrum Lubomierza ze dwa razy dziennie, a na miejscu jakby ktoś chciał, można zawsze wynająć chłopa z furmanką, no bo chyba nikt z Was nie myślał o taksówce? Co tu dużo mówić – po prostu jakie gwiazdy, takie Hollywood 😉 Teraz przynajmniej wiem po co polscy aktorzy kupują duże, terenowe wozy. Przecież jakoś muszą tam dojechać na coroczny Ogólnopolski Festiwal Filmów Komediowych… Głównym wabikiem, który nas tam zaciągnął, było Muzeum „Kargula i Pawlaka”, które okazało się jeszcze większą lipą, jak całe to Poliwood. Dla właścicieli szacun za brak barier architektonicznych, ale poza tym to to muzeum było mniejsze od mojego mieszkania, a trzeba Wam wiedzieć, że willi to ja nie mam…

Na miejscu można podziwiać, trochę przesadziłem, obejrzeć eksponaty z filmu „Sami Swoi” i pozostałych dwóch części tej durnej trylogii. Jest też sklepik, w którym zamiast pamiątek powinni sprzedawać zapomniątki, żeby jak najszybciej zapomnieć o pobycie w Lubomierzu 😉 Ale jakbyście widzieli co oni tam za shit mają w ofercie… Oprócz różnych gadżetów z ich nadrukiem, filmów dvd i magnesów na lodówkę, sprzedają woreczki z ziemią z Krużewnik – przegięcie… Starczy już tego oczerniania tej biednej mieściny. Nie chcę narobić sobie nowych wrogów, bo jeszcze kiedyś będę w okolicy i Lubomierzanie mnie namierzą, poczym spuszczą mi niezły łomot. Dlatego powiem tylko tyle – nie jedźcie tam! 😉

Na tym skończyliśmy dzisiejszy objazd po okolicy Świeradowa. Było całkiem sympatycznie. Co prawda wolałbym spędzić ten czas w moim bolidzie, ale dzisiaj i tak cały dzień padało, także alternatywna wycieczka samochodowa, była strzałem w dziesiątkę. Zamek Czocha polecam wszystkim – to po prostu trzeba zobaczyć! Nawet ten nieszczęsny Lubomierz nie był wcale taki zły 😉

***** Tekst utworzony 24.02.2011r. *****

Świeradów-Zdrój 2009 – dzień 8. – Frydlant…

***** Tekst utworzony 22.02.2011r. ***** 

 

27.07.2009r. – poniedziałek

Już minął tydzień, odkąd stacjonujemy w bazie w Świeradowie 😉 Dzisiaj mieliśmy praktycznie ostatnią szansę na zaliczenie jakiejś konkretnej wycieczki rowerowej. Wieczorem ma przyjechać do nas tata i mamy zamiar zwiedzić okoliczne atrakcje turystyczne, więc SuperFour zostanie zamieniony na samochód, a fotel Recaro na zwykły wózek inwalidzki, którego na marginesie nie cierpię… Żeby nie tracić cennego czasu, wstałem po ósmej i już około dziesiątej byłem w pełnej  gotowości bojowej – najedzony, napity i w pełni sił. O 10:30 wyruszyliśmy z mamą w stronę czeskiej granicy. Pogoda była wprost cudowna, 23°C, do tego słońce, czego chcieć więcej? U południowych sąsiadów (patrząc ze Szczecina), czy jak kto woli zachodnich (z perspektywy Świeradowa), tak się nam spodobało, że dzisiaj również wybraliśmy się do Czech. Chcieliśmy dotrzeć do największej miejscowości w pobliżu – do Frydlantu – i zwiedzić tamtejszy zamek. Na samym starcie, jak zwykle mama prowadziła rower do stacji kolejki, także nasza prędkość nie była powalająca… Jak już się tam wdrapaliśmy, kolarka zapięła swój kask i pomknęliśmy do Czerniawy. Na moim liczniku prędkość nie spadała poniżej 10-ciu kilometrów na godzinę, mimo kocich łbów i dziurawej nawierzchni. Gdybym jechał sam, to pewnie byłoby jeszcze szybciej, ale z drugiej strony to przecież nie wyścigi tylko swawolny freeriding 😉 Kilka minut po jedenastej dotarliśmy do drogi nr 361, skręciliśmy w lewo i pojechaliśmy w stronę Novego Mesta. Dzisiaj ruch był trochę większy, ale mimo to nie było tłoku. Trasa biegła tym samym szlakiem co wczoraj, więc wiedzieliśmy, że zaraz czeka nas kilka pagórków do pokonania, dlatego umówiłem się z mamą, że poczekam na nią na tym parkingu przed granicą, na którym kwitłem wczoraj. Dzisiaj było dużo cieplej, więc mogłem trochę bardziej przycisnąć i wykrzesać z SuperFour’a maksimum możliwości. Na ostrych podjazdach trochę się męczył, ale za to w dół nadrabiałem straty czasowe i na leśny parking dojechałem dużo szybciej niż wczoraj. Ustawiłem się w słońcu, żeby nie tracić czasu i zaliczyć darmowe solarium. Mama przyjechała dopiero po kilkunastu minutach, ale o dziwo nie była zmęczona, tylko śmignęła mi przed nosem krzycząc – No dawaj, dawaj! Mi dwa razy nie trzeba powtarzać, od razu włączyłem światła w wozie i ruszyłem za nią w pościg. Na postoju zgasiłem silnik, a sam go włączyć nie dam rady, więc musiałem ją dogonić, bo prądu miałem zaledwie na 3-4 kilometry. Łyknąłem ją już w Czechach, 250 metrów za przejściem granicznym. Zatrzymaliśmy się na chwilę na poboczu, mama wcisnęła „engine start” i polecieliśmy dalej. Rafał – mój asystent – odpaliłby mi silnik w trakcie jazdy, a moja rodzicielka niestety ma problem z wciśnięciem guzika na swoim liczniku rowerowy, dlatego nie wymagajmy od niej zbyt wiele 😉 W samo południe przemknęliśmy przez Nove Mesto pod Smrkem. Na przedmieściach nic od wczoraj się nie zmieniło. Te same twarze, siedzące na tych samych krawężnikach, machały do nas jak do starych znajomych… Dojechaliśmy do rynku i skręciliśmy w prawo na Frydlant. Dzisiaj centrum miasteczka tętniło życiem. Pepiki na mój widok przystawali i uśmiechali się od ucha do ucha, a jak usłyszeli z mich ust – Ahoj! – to byli w siódmym niebie 😉 Oglądało się krecika, to języki się zna… Żałowałem, że nie mam przy sobie powiewającej polskiej flagi. Na kolejny wyjazd za granicę, muszę sobie coś takiego sprawić. Niech widzą, że jedzie Polak… Za rynkiem minęliśmy osiedle bloków, jakąś czeską Biedronkę, fabrykę i zajezdnię autobusową. Byliśmy na nowym, obcym terenie, więc trzymaliśmy się razem w kolumnie. Przejechaliśmy przez przejazd kolejowy, za którym skończyła się miejscowość. Co jakiś czas przejeżdżaliśmy koło domków i gospodarstw, ale Nove Mesto to, to już nie było…

 

Droga była naprawdę do-sko-na-ła, po prostu perfekt. Nawet przejazd kolejowy był zrobiony genialnie, w ogóle nie poczułem go pod kołami. Cała trasa nr 291, na odcinku od przejścia granicznego do Frydlantu, była naprawdę najwyższej jakości. Jak dla kierowcy półtonowego wózka inwalidzkiego z napędem hybrydowym, to normalnie autostrada 😉 Za Novym Mestem droga biegła pomiędzy malowniczymi, zielonymi polami, na których leżały walce skoszonego siana. Po lewej stronie – na południu – cały czas towarzyszyło nam pogórze Izerskie ze Stogiem Izerskim na horyzoncie. Po obu stronach jezdni, przeważnie rosły w rzędzie drzewa, które tworzyły przyjemny cień, szczególnie przydatny dzisiaj…

  

Mama wreszcie mogła rozwinąć swoje skrzydła. Do samego Frydlantu nie było praktycznie żadnych podjazdów. Jako że moja kompanka nie czuje się na rowerze jak ryba w wodzie, miała problem z utrzymaniem stałej prędkości na poziomie 15 km/h. W związku z tym wyprzedzała mnie i jechała na zwiad, poczym zatrzymywała się na poboczu i kiedy nadjeżdżałem, robiła mi zdjęcia. Taka sytuacja powtarzała się kilkakrotnie… Ostatnią taką sesję zdjęciową, zrobiliśmy na wjeździe do Frydlantu…

  

Byliśmy tam o 12:50 czasu środkowoeuropejskiego. Mając mapę i telefon z nawigacją, musieliśmy trafić do głównego celu dzisiejszej wycieczki – do Zamku Frydlant. Zadanie wydawało się banalnie proste, ale jak zwykle nie obyło się bez niespodzianek… Chciałem dojechać tam jak najkrótszą drogą, chciałem nawet skrócić skrót, ale nie wyszliśmy na tym najlepiej 😉 Na wjeździe do tego niespełna ośmiotysięcznego miasteczka, przywitało nas mało ciekawe osiedle szarych bloków. Żeby ominąć centrum, w którym spodziewaliśmy się sporego ruchu i drogę nr 13 (13!), pojechaliśmy lokalnymi uliczkami osiedlowymi. Tamtejszy krajobraz nie zrobił na nas piorunującego wrażenia. Mijaliśmy tak jeden blok po prawej, drugi blok po lewej, garaże, kolejne dwa bloki, parking, a na nim jedna Skoda, druga Skoda, trzecia Skoda, czwarta Skoda, piąta Sko…, a nie, to Passat, piąta Skoda, szósta Skoda… Po 300-500 metrach skończyły się zabudowania i na końcu drogi natknęliśmy się na… schody. Nie były to 3 stopnie, tylko ze 30 schodów, do tego w połowie zakręcały o 90 stopni. Na mapie samochodowej, którą się kierowałem, zapomnieli wspomnieć o tym nieistotnym problemie, jakim była droga ze schodami… Musieliśmy się kawałek cofnąć i pojechać dalej trasą nr 13, do tego o 13-tej… Mama twierdziła, że się zgubiłem i wolała upewnić się pytając miejscowych po angielsku – Eeee, heloł, łer is kastyl? Inteligentny 20-25 letni Pepik pokazał palcem na schody i powiedział, że tam… Dojechaliśmy do tej głównej arterii miasta i próbowaliśmy włączyć się do ruchu. Samochody śmigały jeden za drugim, poczekałem z minutę, poczym wrąbałem się na wąski chodnik i pojechałem w stronę zamku. Mama również zrezygnowała z jezdni i poleciała za mną. Zajmowałem swoją kabaryną cały chodnik, miałem szczęście, że akurat nikt tamtędy nie szedł. Po dwóch minutach szaleńczego sprintu czeskim chodniczkiem, dojechaliśmy do zakrętu i na skarpie przed nami, ukazał się on… Zamek Frydlant.

 

Wykonałem rzut oka na mapę i znalazłem drogę, która doprowadziła nas do głównego wejścia na zamek. Na miejscu parking był całkowicie pusty, budka z pamiątkami była zamknięta. Wjechaliśmy przez bramę, asfalt zamienił się w ubity piach, mama przyczepiła rower do ławki i poszliśmy do kolejnej bramy…

 

Puk, puk, anybody here? Niestety, wszystko było szczelnie zamknięte. Nie znaleźliśmy żadnej tabliczki, ani żadnej informacji z godzinami otwarcia tej potężnej twierdzy. Normalnie gorzej jak w Polsce. Nie umieją się Czesi sprzedać, oj nie… U nas taki zamek byłby atrakcją turystyczną na skalę całego kraju, w Niemczech trzeba by stać w dwugodzinnej kolejce razem z turystami z USA, Rosji i Chin, żeby móc wejść chociaż na dziedziniec. A tu luzik, bluzik, wszystko zamknięte, przynajmniej Japończyki z aparatami nie podepczą nam dywanów i marmurów, niech sobie jeżdżą do innych zamków i tam im psują… Czesi już tacy są, podczas drugiej wojny światowej, nikt nie poddał się szybciej od nich. Bramborove knedliky i ceskie pivo to wszystko czego potrzebuje przeciętny Czech do pełni szczęścia… Na ławeczce opalał się jakiś Karel, który nam powiedział, że w poniedziałek zamek jest nieczynny. Jedź tu człowieku 25 km w jedną stronę i na miejscu taki Jozin z Bazin powie ci, że zamek zamknięty… Trochę byliśmy tym zirytowani, w szczególności moja mama, która liczyła na jakieś zwiedzanie… Dookoła murów twierdzy biegła ścieżka, skoro już tam byliśmy, to nie było przeciwwskazań, żeby się tam nie zapuścić…

 

W dole płynęła jakaś mała rzeczka, poza tym nic więcej nie widziałem, ponieważ byłem zajęty czymś innym – po prostu próbowałem się nie zabić. Dróżka była poprowadzona po zboczu górki, na której położony jest zamek. SuperFour ma ponad metr szerokości, także momentami nie było mi łatwo przesuwać się po tej ścieżce dla pieszych. Do tego musiałem uważać na korzenie i przede wszystkim na zaskrońce, których było tam pełno… Nie dało się przejechać dookoła całej fortecy. Na końcu było zdecydowanie luźniej, więc zrobiliśmy sobie tam piętnastominutową przerwę. Uzupełniłem płyny, rozruszałem nogi, które w czasie jazdy trochę się zastały i o 13:40 opuściliśmy Zamek Frydlant… Kilka metrów za główną bramą, zauważyłem kierunkowskaz na Nove Mesto z rysunkiem roweru i jakimś numerem. Już wcześniej mijaliśmy w Czechach te znaki, tyle że nie mamy żadnej mapy, na której byłyby zaznaczone szlaki rowerowe z tą numeracją. Tym razem, żeby ominąć drogę nr 13, zrobiłbym wszystko 😉 Wyglądało na to, że znak prowadzi gdzieś na wschód, czyli w kierunku Świeradowa. Nie było co rozmyślać, ruszyliśmy nową drogą zgodnie z kierunkowskazem. Po dwustu metrach asfalt pod kołami, zamienił się w betonowe płyty, a 50 metrów dalej, był już sam piach. Mieliśmy zawrócić i pojechać starą, sprawdzoną trasą, ale kilka metrów dalej, zauważyłem kolejny kierunkowskaz z numerem naszego szlaku – chyba 3005. Czułem się jakbym bawił się w podchody. Tym razem Czesi pokierowali nas w lewo, skręciliśmy więc z tego grząskiego piachu, a tam normalna fatamorgana… Przed nami stał znak drogi rowerowej, zakaz wjazdu pojazdów mechanicznych i dwie metalowe barierki, które miał zatrzymać kierowców nierespektujących przepisów ruchu drogowego. A za tym wszystkim ujrzeliśmy nowiusieńką ścieżkę rowerową, standard high-lux, biegnącą przez zielone pola. Jako że to Czechy, podobno Unia Europejska, te sprawy, ale tutejsze przepisy mnie nie obowiązują, przynajmniej  tak sobie wmawiałem 😉 Te nieszczęsne blokady mają zawsze 110 cm odstępu pomiędzy sobą, czyli tyle samo, co mój wehikuł, także nie miałem najmniejszego problemu z ich pokonaniem i wjazdem na tą wyśmienitą autostradę. Palce lizać…

 

Trasa była naprawdę świetna. Szkoda tylko, że po kilku minutach się skończyła i dalej musieliśmy jechać znaną nam 291. Ale mimo wszystko warto było, przynajmniej ominęliśmy to osiedle (wątpliwej urody) i byliśmy już kilometr za granicami Frydlantu. Mama znowu wyrwała do przodu i czekała na mnie przy jedynym chyba po drodze skrzyżowaniu. Oczywiście z aparatem…

 

Do Świeradowa zostało nam jeszcze 17 kilometrów. Z tego miejsca zaczęliśmy się już powoli wspinać. Mi to było bez różnicy, ale mama zdecydowanie zwolniła. Nasze role teraz się odwróciły i to ja byłem pionierem, a ona wlekła się gdzieś z tyłu… Do Novego Mesta wpadłem o 14.30, zakotwiczyłem na wzniesieniu przy schronisku dla zwierząt i pośród szczekania, a właściwie ujadania czeskich psów, czekałem na Lanca Armstronga 😉 Kiedy do mnie dojechała, puściłem ją przodem, żebym znowu nie musiał pauzować gdzieś po drodze. Poza tym ekspedycja, to ekspedycja, a nie tam jakiś niedzielny spacerek – trzeba się trzymać razem i być przygotowanym na wszystko… Za Novym Mestem pod Smrkem trochę przyspieszyliśmy i po 15-tej byliśmy na granicy. W międzyczasie zatrzymaliśmy się przy jakimś cmentarzu. Mamę zainteresowała kopuła tamtejszej kaplicy, ale jak dla mnie nic ciekawego… Po wjeździe do Polski, znowu zaczęło mną telepać. Ale w sumie to dobrze, bo miałem darmowy masaż i nawet nogi mi od drętwiały 😉 W Czerniawie jak zwykle wracaliśmy na skróty ulicą Sanatoryjną, ale żeby nie było zbyt nudno, pojechaliśmy kawałek czerwonym szlakiem, który był dla nas całkowitą niewiadomą. Dzięki niemu zyskaliśmy jakieś 500 metrów, ale jak to w górach bywa, kosztem stromego podjazdu, a właściwie podejścia. Na początku miałem wątpliwości, czy w ogóle przecisnę się przez tamtejsze chaszcze, które momentami zasłaniały całą ścieżkę. Z góry schodziła  grupka jakiś dzieciaków i jak już przestali się podniecać moim bolidem, powiedzieli nam, że dalej będzie lepiej. Mieli szczęście, nie mylili się… Dobrze, że SuperFour ma napęd na 4 koła, bo inaczej chyba musiałbym sobie odpuścić ten szlak. Najgorzej jak zwykle miała mama, która swój rower praktycznie wnosiła pod górę. Coś tam pod nosem na mnie psioczyła, że znowu wybrałem „świetną” trasę, ale ja się tym nie przejmowałem i z szyderczym uśmiechem kontynuowałem wspinaczkę… Kiedy zdobyliśmy najwyższe wzniesienie i ścieżka była już w miarę dobra, zrobiliśmy sobie przerwę. Była 16:00. Mama była tak spragniona, że wypiła wszystko co miała pochowane w swoich rowerowych sakwach, poczym przykolegowała się do mnie i wyzerowała mój cały litrowy bidon…

Do stacji kolejki mieliśmy już żabi skok, a stamtąd do naszego hotelu trafiłbym z zamkniętymi oczami… Na parkingu przed St. Lukasem wylądowaliśmy o 16:30. Trochę byliśmy wyczerpani, nie  powiem, że nie. Ale to właśnie lubię i mógłbym się tak męczyć codziennie…

Dzisiejsza wycieczka zajęła nam 6 godzin, przejechaliśmy 46 kilometrów. Jak na razie to rekordowa odległość, jeżeli chodzi o podróże z moją rodzicielką…

 

***** Tekst utworzony 22.02.2011r. *****

Świeradów-Zdrój 2009 – dzień 7. – Nove Mesto pod Smrkem…

***** Tekst utworzony 17.02.2011r. *****

26.07.2009r. – niedziela

Przed nami zapowiadała się dzisiaj pracowita niedziela. Jako że wczoraj nie wychyliliśmy nosa spoza naszej bazy, musieliśmy nadrobić zaległości. W związku z tym, wybraliśmy nizinną trasę międzynarodową. Cel dzisiejszej ekspedycji, był dla nas jak najbardziej osiągalny – Nove Mesto pod Smrkem. Po śniadaniu spakowaliśmy nasze niezbędniki, wzięliśmy dowody osobiste na wypadek spotkania z czeską strażą graniczną, termosy załadowaliśmy gorącą herbatą i około 11:15 wyruszyliśmy w nieznane… Po cichu liczyłem, że zdążymy wrócić do St. Lukasa na wyścig Formuły 1, który startował o 14-tej… Dzisiejsza pogoda nie była dla nas zbyt łaskawa, po wczorajszym deszczu było chłodno i bardzo wilgotnie. Co prawda świeciło słońce, ale było tylko 17°C – dla mnie to zdecydowanie za zimno jak na wycieczki plenerowe… Na początku nie było źle, ponieważ mieliśmy pod górkę, aż do dolnej stacji kolejki gondolowej. W takim przypadku wiadomo, że mama pchała swój rower, przez co nie jechałem szybciej niż 5 km/h. Są plusy takiego spaceru – podczas powolnej jazdy było mi zdecydowanie cieplej. Pomyślicie, że marudzę, bo wystarczyło się grubiej ubrać. Niestety, ale kiedy prowadzę SuperFour’a muszę mieć dużą swobodę ruchu. Jeżeli nałożę na siebie więcej, niż dwie warstwy, ciuchy strasznie mnie krępują i nie mogę normalnie kierować. Mam elektryczne rękawiczki, ale z nimi też nie czuję się zbyt pewnie. Mało bezpieczna jest jazda, kiedy wiesz, że w każdej chwili może wyśliznąć ci się kierownica – a w moim przypadku joystick – z rąk… Gdy skończył się podjazd, zdecydowanie nasze tempo wzrosło. Już po pięciu minutach takiej jazdy, zgrabiały mi dłonie. O 12-tej zarządziłem postój i przerwę na gorącego Liptona. Nie miałem ochoty na kontynuowanie wycieczki i chciałem wracać do hotelu, ale przeanalizowałem trasę i doszedłem do wniosku, że im dalej, tym powinno być cieplej, ponieważ zjeżdżaliśmy na niziny. Doprowadziłem prawą rękę do użyteczności, zacisnąłem zęby i pojechaliśmy w kierunku Czech. Jak zwykle się nie myliłem, z minuty na minutą robiło się coraz przyjemniej. Kwadrans później byliśmy w Czerniawie, wjechaliśmy z lokalnej ulicy Sanatoryjnej na drogę 361. Ruch był znikomy, w końcu była niedziela, więc mogliśmy się tego spodziewać. Jechało się całkiem sympatycznie, mimo poszatkowanej, asfaltowej nawierzchni. Mama miała trochę gorzej, ponieważ pojawiły się przed nami wzniesienia, które musieliśmy pokonać w drodze do granicy. Nawet nie zauważyłem kiedy moja kompanka zniknęła w moim lusterku i została w tyle… Siedem górek dalej byłem prawie w Czechach. Na końcu prostej widziałem już dach przejścia granicznego, ale nie chciałem pierwszy raz w mojej rajdowej karierze, przekroczyć granicy Państwa bez towarzystwa fotoreporterów 😉 Przemknąłem koło malutkiego leśnego parkingu i pomyślałem, że poczekam tam na mamę. Jako że decyzję o postoju podjąłem kilkadziesiąt metrów dalej, musiałem zawrócić. Nic nie jechało, więc zrobiłem to w iście amerykańskim stylu, jak w filmach z lat siedemdziesiątych. Ostro zahamowałem (niestety bez pisku opon) i zacząłem cofać pod prąd. W lusterku pojawił się jakiś samochód, więc wjechałem tyłem w leśną uliczkę, rozbryzgując wodę z kałuży. Jeszcze przed jego przyjazdem, zdążyłem zawrócić i ruszyć w kierunku miejsca postoju. Wpadając na parking, zaliczyłem kolejną kałużę i gdyby to był hollywoodzki film, na pewno zgubiłbym jeszcze ze dwa kołpaki… Zatrzymałem się w słońcu, żeby trochę się ogrzać. Irytował mnie dudniący za moimi placami silnik. Żeby go wyłączyć trzeba albo wcisnąć przycisk z błyskawicą na lewym joysticku, albo wyłączyć całego SuperFour’a zielonym guzikiem na prawym joysticku. Można też poczekać, aż skończy się benzyna i silnik sam zgaśnie 😉 Lewą rękę mam nieczynną, dlatego pierwszy wariant odpada. Paliwa miałem jeszcze ze 12 litrów, więc czekałbym do rana, aż przestanie terkotać. Mogłem jedynie wyłączyć wszystko po prawej stronie. Zazwyczaj nie miałem z tym problemu, ale dzisiaj tak zmarzła mi łapa, że nie miałem jak wcisnąć tego głupiego przycisku… Czekałem tak 5 minut, mamy nadal nie było, więc ponownie spróbowałem wyłączyć pojazd i… udało mi się za pierwszym razem. Od razu po tym, jak silnik spalinowy zamilkł, zrobiło się cicho i przyjemnie, powoli przechodził smród spalin. Dochodził do mnie tylko szum lasu i śpiew ptaków. W międzyczasie uruchomiłem SuperFour’a na nowo, żebym w razie czego mógł jechać dalej na napędzie elektrycznym. Po kolejnych pięciu minutach, około 13-tej pojawiła się zasapana mama. Napiliśmy się herbaty, rzuciliśmy okiem na dużą mapę okolicy, która stała na parkingu i razem ruszyliśmy na zachód do pepików…

Po dwustu metrach byliśmy na przejściu granicznym Czerniawa-Zdrój/Nove Mesto pod Smrkem. Wszystkie budynki były opustoszałe, nie było dosłownie żywego ducha, tylko dwóch globtroterów 😉 Dopiero po chwili przemknął jakiś polski samochód widmo, wyładowany po brzegi czeskim piwem. Granic nie ma, myszy harcują…

Nagle zniknęły wszystkie dziury, nie było żadnych łat, pojawiły się za to wyraźnie namalowane białe linie i droga zrobiła się szersza o metr. Myślałem, że wjechałem do Niemiec i wtedy na moich oczach ukazał się znak „Česká Republika”…

Do najbliższego czeskiego miasteczka mieliśmy 4 km. Droga była naprawdę pierwsza klasa, dlatego dojazd do Novego Mesta był łatwy i przyjemny. Mama tak się rozkręciła, że wyrwała do przodu i czekała na mnie przed rogatkami. Kiedy tam dojechała, rozstawiła się z aparatem, żeby cyknąć mi fotkę, a że miała żółtą odblaskową kurtkę, wszyscy kierowcy myśleli, że „suszy”. Każdy z nich, jadąc w moją stronę mrugał mi i innym, podążającym w jej kierunku. Wszyscy od razu hamowali. Ja tam nie zwolniłem, ciąłem do przodu ile się dało i o 13:25 dotarłem do Novego Mesta…

Po sesji fotograficznej udaliśmy się dalej drogą nr 291 w kierunku centrum. Podczas przejażdżki przez miasto, obserwowałem bacznie okolice i muszę przyznać, że drogi to może i mają dobre, ale reszta… tragiczna. Większość domów dosłownie się rozpadała, a płoty wyglądały jak z drugiej wojny światowej. Przed każdym domostwem, przeważnie na krawężniku, siedzieli „rdzenni” mieszkańcy Novego Mesta pod Smrkem – Cyganie, Romowie lub Rumuni, w każdym bądź razie biali ludzie o ciemnej karnacji nie garnący się do jakiejkolwiek pracy…

Wiadomość o skonstruowaniu kosiarki do trawy chyba tam jeszcze nie dotarła. Najnowszym samochodem jaki tam widzieliśmy, była piętnastoletnia Skoda z urwaną rurą wydechową, a wszystkie sklepy i zakłady usługowe wyglądały jak z PRL-u. Tam czas zatrzymał się 20 lat temu, tylko ktoś przez pomyłkę zrobił im drogę. Właściwie może to nie była pomyłka, bo ten odcinek prowadzący do Polski, jest bardzo ważnym szlakiem komunikacyjnym, po który eksportowane jest do nas kilka hektolitrów alkoholu na dobę 😉 O 13:35 dojechaliśmy do samego centrum tego czterotysięcznego miasteczka. Zaparkowaliśmy na samym środku rynku otoczonego drzewami. Nieopodal był jedyny czynny dzisiaj sklep. Jak myślicie jakiej branży? Oczywiście, że monopolowy 😉 Mama zostawiła mnie ze swoim jednośladem i pobiegła do tej budki, zobaczyć czy jest tam coś bez procentów, co moglibyśmy przywieźć babci. W międzyczasie, kiedy na nią czekałem, podeszły do mnie dwie grupy miejscowych ziomali obwieszonych złotem w stylu Bling-Bling, w szerokich spodniach i czapeczkach New Ery. Już myślałem, że zaraz wysadzą mnie z bolidu i odjadą naszymi pojazdami do jakiejś czeskiej dziupli, ale przepędziłem ich moim zabójczym wzrokiem a’la Brudny Harry. Mama wróciła ze sklepu z pustymi rękami. Poza chipsami był tam tylko sam alkohol, a my jako prawdziwi sportowcy nie tykamy żadnych używek… Na rynku zbierało się coraz więcej grupek 50 centów, dlatego postanowiliśmy się stamtąd zmywać. Zrobiło się już bardzo ciepło, nareszcie zdjąłem z głowy czapkę, która ciągle zjeżdżała mi na oczy i mogłem prowadzić mój wóz w komfortowych warunkach do samej mety. Kiedy jechaliśmy w stronę granicy, ci których mijaliśmy dzisiaj po raz drugi, machali do nas na pożegnanie. Na przejściu granicznym byliśmy o 14:10…

Z zamkniętymi oczami wiedziałbym, kiedy wjechałem na terytorium Polski. Już na pierwszych metrach drogi, wpadałem z jednej dziury w drugą, których w Czechach nie uświadczyliśmy. Omijanie ich nie miało najmniejszego sensu, mogłem jedynie odpuścić sobie jedną, a zaliczyć drugą. Rowerem to jeszcze jakoś da się manewrować zygzakiem pomiędzy takimi dziurami, ale dwuśladem – no way! Dobrze, że byłem czołgiem, bo Ferrari mogłoby tam nieźle ucierpieć… W Czerniawie poczekałem na mamę, która znowu została gdzieś w oddali z tyłu. Tym razem albo ona jechała szybciej, albo ja wolniej, bo dojechała do mnie po trzech minutach. Najwidoczniej wyrabia się dziewczyna 😉 Poganiałem ją jak tylko mogłem, ponieważ chciałem zdążyć na końcówkę wyścigu w telewizji. Niestety nasza wycieczka zamieniła się ponownie w spacer. Po raz kolejny, musieliśmy wspiąć się do Świeradowa. Do hotelu dojechaliśmy po 15-tej. Zdążyłem zobaczyć 4 ostatnie okrążenia Formuły 1. Niestety mój ulubiony team Ferrari był osłabiony po wczorajszym wypadku Felipe Massy, który leży w śpiączce farmakologicznej. Kimi Raikkonen nie przyniósł wstydu i dojechał na drugiej pozycji. Sam wyścig był podobno nudny jak flaki z olejem, także nic nie straciłem, a za to zwiedziłem nowe zakątki świata i pierwszy raz przekroczyłem granicę za sterami mojego SuperFour’a. Zrobiliśmy dzisiaj 22 kilometry, zajęło nam to niecałe 4 godziny. Średnia ogółem wychodzi fatalna, ale trzeba pamiętać, że Izery to jednak też są góry, a poza tym pogoda nie pozwoliła mi w pełni rozwinąć żagli…

***** Tekst utworzony 17.02.2011r. *****

Świeradów-Zdrój 2009 – dzień 6. – tu rządzi Liczyrzepa…

  ***** Tekst utworzony 14.02.2011r. *****

 

25.07.2009r. – sobota

Dzisiaj o jakiejkolwiek wycieczce mogliśmy zapomnieć. Liczyrzepa nie miał dzisiaj widocznie dobrego humoru, bo już od samego rana lało jak z cebra. Przejaśniło się dopiero pod wieczór… Z nim nie ma żartów… Z Duchem Gór jeszcze nikt nie wygrał, a miejscowi bardziej się go boją, niż w Hogwarcie Sami-Wiecie-Kogo… W związku z tym, że z takimi cwaniakami nie ma co zadzierać, prawie cały dzień przesiedziałem w pokoju oglądając telewizję.

                                                       

Dzisiaj były kwalifikacje do jutrzejszego wyścigu Formuły 1 o Grand Prix Węgier na torze Hungaroring koło Budapesztu. Nie mogłem tego przegapić… Co prawda w hotelu nie ma Polsatu, ale na szczęście znalazłem transmisję na niezawodnym, niemieckim DSF-ie. Tak na marginesie, to w naszym hotelu są 4 kanały polskie i 30 niemieckich – widać kto tu przyjeżdża… Podczas kwalifikacji stała się rzecz straszna. Mój ulubieniec – Felipe Massa – został trafiony sprężyną w głowę, a dokładniej w kask i stracił przytomność w trakcie jazdy, poczym czołowo uderzył w ścianę z opon. MASAKRA… Po wypadku odleciał śmigłowcem do szpitala. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego cało i niedługo wróci na tor, bo w przeciwnym razie będę musiał go zastąpić… 😉

 

***** Tekst utworzony 14.02.2011r. *****