***** Tekst utworzony 2.06.2011r. *****
Dzisiaj mamy piątek. Z okazji moich dzisiejszych imienin, przyjechał do nas mój tata, robiąc mi „spontaniczną” niespodziankę, o której wiedzieliśmy już od tygodnia 😉 W Łagowie zjawił się niespełna godzinę po śniadaniu. Czekając na niego, śledziliśmy w telewizji ślub Kate i William’a, ale po co nie wiem… Cały czas liczyłem, że jednak może coś wybuchnie 😉 Na widok taty, wyłączyliśmy te bzdury, spakowaliśmy niezbędny ekwipunek i rozpoczęliśmy w trójkę procedury startowe… Gdy wyjeżdżałem z Moreny na parking, zaczepił mnie zaprzyjaźniony hotelowy konserwator, z którym konsultowaliśmy nasze codzienne wycieczki – Gdzie się dzisiaj wybieracie? Z uśmiechem na twarzy odpowiedziałem – Do Boryszyna, zobaczyć bunkry. On na to tylko przytaknął głową dodając – Szacun. Najprawdopodobniej chodziło mu o odległość. Ale bez przesady! Do MRU (Międzyrzecki Rejon Umocnień) mieliśmy tylko 12 km… O 12:40 byliśmy już gotowi na kolejny rajd w nieznane. Dzisiaj nasza ekipa była liczniejsza o cały jeden rower. Dzięki temu znacznie zwiększyły się nasze możliwości operacyjne. Nie byłem skazany na samotność na zdjęciach, a dodatkowo zawsze któryś z członków mojej eskorty, mógł wykonać rozpoznanie w terenie i udać się na zwiad… Z hotelu pojechaliśmy w lewo kierując się na Sieniawę. Dwadzieścia godzin wcześniej, miałem przyjemność, razem z mamą wracać tamtędy z Wielowsi, dlatego wiedziałem co czeka nas na samym początku dzisiejszej eksploracji ziemi lubuskiej… Pokonanie pierwszych czterech kilometrów zajęło nam 25 minut. Przez te niespełna półgodziny jechaliśmy dziurawą, popękaną i pokrzywioną drogą razem z nielicznymi samochodami. Droga wcale nie była nudna i monotonna. To nie tylko dzięki slalomowi pomiędzy największymi skupiskami dziur, ale również dzięki ciągłym zakrętom oraz licznym krótkim zjazdom i podjazdom… Pierwszy postój zrobiliśmy niedaleko miejsca, w który ładowano węgiel z pobliskiej kopalni prosto do wagonów. Mama dojechała tam kilka minut przed nami…
Trzy minuty później ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy różnymi węzłami komunikacyjnymi wybierając bardziej przyjazną nawierzchnię – raz ulicę, raz chodnik. Po czterystu metrach dotarliśmy do pierwszego problemowego skrzyżowania na dzisiejszej trasie. Droga do centrum Sieniawy biegła lekko w lewo, a w prawo był odjazd na Buczynę. Do naszego głównego celu wycieczki – Boryszyna – można dotrzeć kilkoma wariantami. Nie ma sensu szukania najlepszego, ponieważ w tych rejonach wszystkie trasy są wymagające – w szczególności dla sprzętu… Zatrzymaliśmy się na poboczu i wyjęliśmy mapy. Mama i tata niewiele widzą bez okularów, więc nawigacją musiałem zająć się ja. My powinniśmy podążać na wschód, a Buczyna była na południe… Gdy próbowałem zlokalizować naszą aktualną pozycję na mapie, mama poprosiła tubylca o radę. Ten skierował nas jeszcze dalej w głąb Sieniawy i potem kazał skręcić na Staropole w drogę, biegnącą „pomiędzy dwoma domami”. Na mapie również ta trasa wyglądała na najkrótszą, dlatego nie było co kombinować. Po kilometrze dojechaliśmy do kierunkowskazu, który pokierował nas w kierunku Staropola…
Znak był dosyć zakamuflowany pomiędzy wiejskim sklepem, a słupem z ogłoszeniami, na którym sołtys zapraszał na zawody strażackie. Do tego nasza droga, zgodnie ze wskazówką sieniawianina, niezauważalnie wchodziła pomiędzy dwa domki, zamieniając się w brukowaną wąziutką uliczkę. Przy szybkiej jeździe łatwo ją przeoczyć… Od razu za nami, na nasz szlak wjechała żółta koparka. Nie chciałem zostać przez nią wyprzedzony, więc usiłowałem jej uciec grzejąc na maksa. Niestety przeszkodziła mi w tym miejscowa specjalność w postaci kocich łbów. Koparka skręciła gdzieś na pole, więc ewentualny przeciwnik już mi nie zagrażał. Kamienie pod kołami były strasznie nierówne. Gdy tylko nadarzała się taka okazja, starałem się jechać poboczem. Niestety taki luksus mogłem zaliczyć po drodze tylko kilkakrotnie…
Takie wertepy towarzyszyły nam przez następne 6 kilometrów. Na tym odcinku mieliśmy bardzo spacerowe tempo. Trudno było wykrzesać więcej niż 8 km/h… Dookoła, aż po horyzont, mogliśmy podziwiać malownicze pola z gdzieniegdzie stojącymi samotnymi drzewami. Nawet jakaś woda się trafiła…
Po drodze, natrafiliśmy na dziecięcą lalkę, a właściwie jej samą głowę, która leżała na samym środku brukowego traktu. Ze względu na zupełne odludzie i sam jej wygląd, do złudzenia przypominający „przyjazną” laleczkę Chucky, można było się troszeczkę zlęknąć 😉 Po czterech kilometrach telepania doturlaliśmy się do rozgałęzienia naszej drogi. Mieliśmy do wyboru dwie identyczne ścieżki, z których jedna skręcała lekko w lewo, a druga lekko w prawo. Pomiędzy nimi stał przekrzywiony, prostokątny słup. Było na nim namalowane oznakowanie czarnego szlaku, którym podążaliśmy do Boryszyna. Tylko, że ta wskazówka niewiele nam pomogła, ponieważ czarny pasek na białym tle był naniesiony na czterech bokach tego betonowego słupka, wskazując nasz szlak w każdą ze stron świata. Rozejrzawszy się po okolicy, zauważyłem w oddali po lewej jakąś białą wieżę. Udaliśmy się więc w jej kierunku, myśląc, że to Staropole… Po przejechaniu tysiąca metrów, ku naszemu zdziwieniu nie wiedząc którędy, jak i dlaczego, znaleźliśmy się w Boryszynie…
Tym razem szczęście nam dopisało i nie trafiliśmy do Staropola, a za to najkrótszą drogą dojechaliśmy prosto do głównego celu dzisiejszej wyprawy. Pokonanie sześciu kilometrów dzielących Sieniawę od Boryszyna, zajęło nam aż 50 minut. Wszystko przez ten bruk, który na pewno zostanie nam na długo w pamięci… Tablica miejscowości doskonale pasowała do tamtejszej nawierzchni – była krzywa i nieczytelna. Razem z domami, na jezdni pojawił się piach, który po dwustu metrach na dobre zamienił się w upragniony asfalt… Ta biała wieża okazała się być częścią miejscowego drewnianego kościółka, który próbowaliśmy odwiedzić…
Niestety był zamknięty. A szkoda, ponieważ świątynia powstała już w 1618 roku… Po krótkiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy dalej w kierunku Międzyrzeckiego Rejonu Umocnień. Gdy wyjeżdżałem spod kościółka, podczepiło się do mnie kilkoro dzieciaków na rowerach. Jak tylko dodałem gazu na prostej, cała grupka została daleko w tyle, z ogromnym entuzjazmem wdychając spaliny i kurz, które po mnie pozostały 😉 Miejscowe znaki drogowe zasługują na osobną chwilkę uwagi. Każdy z nich ma jakąś dolegliwość. Mniejszą lub większą, ale zawsze… Niektóre były wyblakłe, inne za to pokrzywione i połamane. Jedne były niedomalowane, a drugie zamalowane. Ten z kolei ktoś pochlapał jakąś białą farbą…
300 metrów za tym znakiem w kierunku Wysokiej, napotkaliśmy pierwszy bunkier na naszej dzisiejszej trasie. Na chwilę zboczyliśmy z trasy, żeby przyjrzeć mu się z bliska…
Bunkier był całkowicie zniszczony. Najprawdopodobniej został wysadzony przez oswobodzicieli tych ziem, pod koniec lub po zakończeniu drugiej wojny światowej…
Nawet udało mi się do niego wjechać. Co prawda nie wjeżdżałem zbyt daleko w głąb tej betonowej twierdzy, ale nie dlatego, że się nie mieściłem, tylko dlatego, że na podłodze była cała masa potłuczonych butelek, które tworzyły gęsty, niebezpieczny dla opon dywan…
Szybko się stamtąd zmyliśmy i żeby nie tracić cennego czasu, pojechaliśmy dalej w kierunku „Pętli Boryszyńskiej”, do której według znaku mieliśmy jeszcze półtora kilometra…
Po dwustu metrach, zjechaliśmy z drogi biegnącej w kierunku Wysokiej na piaszczysty fragment szlaku. Kawałek dalej ponownie pojawił się asfalt. Mogliśmy spokojnie i w pełni rozwinąć żagle, pokonując przy tym długą prostą wzdłuż urzekającego pola pełnego żółtych kwiatków…
Po drugiej stronie tej niewielkiej równiny, znajdował się tor dla quadów i motorów krosowych. Szkoda, że było już tak późno, ponieważ chętnie bym się z nim zmierzył… Po chwili byliśmy na miejscu – przy północnym schronie osłony Baterii Północnej nr 5 🙂 Na parkingu stało raptem kilka samochodów. Mama podeszła do budki, która była informacją turystyczną, kasą biletową i sklepem z pamiątkami w jednym. Otrzymaliśmy tam kilka interesujących wiadomości. Po pierwsze zwiedzać fortyfikację można tylko i wyłącznie z przewodnikiem. Takie zorganizowane grupy startują pod ziemię co dwie godziny. Po drugie nie mam szans wjechać do środka SuperFour’em – na dół prowadzą schody. Nie jest to co prawda niemożliwe, ponieważ mógłbym dostać się do wnętrza MRU kilka kilometrów dalej, korzystając z wjazdu dla wagonów… Jak to mówią – następnym razem 😉 Pozostało nam tylko obejrzeć bunkry z zewnątrz. Zatrzymałem się obok żółtego drogowskazu, prowadzącego do pobliskich pozostałości po drugiej wojnie światowej…
Według znaku, od bunkra dzieliło nas tylko 150 metrów. Od razu więc ruszyliśmy w tamtym kierunku. Przejechaliśmy przez skraj lasu, a później przemieszczaliśmy się wzdłuż świeżo zaoranego pola. Nasze rowerowe liczniki nabiły już 250 metrów, a bunkra ani widu, ani słychu. Akurat wracała z naprzeciwka jakaś grupka zwiedzających, więc nie omieszkaliśmy zapytać ich o drogę. Powiedzieli nam, że jeszcze musimy pokonać około stu pięćdziesięciu metrów. Nie wiem kto ustawiał tamte drogowskazy, ale chyba miał przy tym niezły ubaw… Olać te betonowe domki! Zatrzymałem się na poboczu polnej dróżki i wymusiłem na reszcie załogi pauzę…
Musiałem dziabnąć kilka łyków herbaty, ponieważ przez ostatnie trzy godziny nic nie piłem, w odróżnieniu do mojej świty, której praktycznie pokończyły się już spore zapasy wody 😉
Kiedy uzupełniałem płyny, tata wybrał się na poszukiwanie tego bunkra, który podobno znajdował się gdzieś w pobliżu. No i znalazł…
W środku całej tej sieci fortyfikacji, można natrafić na licznych mieszkańców tych ciemnych tuneli. Oczywiście nie mam tu na myśli ludzi, chodziło mi o nietoperze 🙂 Mają tam one nawet swój rezerwat… Po zrobieniu kilku zdjęć tata wrócił do naszego „obozu”, który po chwili zwinęliśmy i rozpoczęliśmy powrót… Na początek musieliśmy wrócić szeroką polną drogą do budki Międzyrzeckiego Rejonu Umocnień…
Na zegarku była już 15:20. Ja z tatą zatrzymaliśmy się jeszcze przy jednym z bunkrów, żeby uzupełnić dokumentację dzisiejszej wyprawy o kilka dodatkowych fotografii, a mama nie zatrzymując się pojechała przodem do centrum Boryszyna. Piorunem przemknęliśmy przez tą długą prostą i z dużą determinacją na maksymalnej prędkości, zaliczyliśmy piaszczysty odcinek, którym wjechaliśmy na normalną drogę. Po chwili byliśmy już w centrum Boryszyna, gdzie czekała na nas mama. Zatrzymała się ona przy sklepie, przy którym tętniło wioskowe życie. Popytała miejscowych, którędy najlepiej wrócić do Łagowa. Na powrót tą samą drogą do Sieniawy nie było chętnych… Jedna z boryszynianek twierdziła, że ona często jeździ do Łagowa rowerem i jej trasa zajmuje godzinę, a my z naszym sprzętem powinniśmy dojechać do Łagowa w 45 minut. No dobra, tylko którędy? Mama wypytała ją o miejscowości, na które mamy się po kolei kierować i właśnie wtedy nadjechałem z tatą pod ten sklep. Całą podsklepową rozmowę słyszałem mimo tego, że byłem kilkaset metrów z tyłu – wszystko dzięki krótkofalówką, w które byłem wyposażony razem z mamą. Gdy nadjechaliśmy, moja rodzicielka wykonała tylko sugestywne znaki rękami, kierując mnie w lewo na Staropole… Moi rodzice dokonali zamiany jak w sztafecie. Kiedy mama ruszyła spod sklepu za mną, tata wjechał na jej miejsce. Żeby wesprzeć lokalną gospodarkę Boryszyna, uzupełnił nasze zapasy zakupując cztery butelki wody mineralnej… W tym czasie, ja z mamą dotarliśmy do Staropola, gdzie mieliśmy góra kilometr. Przed opuszczeniem tej niewielkiej wioski, w lusterku pojawił się tata i razem w trójkę polecieliśmy dalej…
Jezdnia była w miarę równa i szeroka, a i ruch samochodów był mizerny. Do następnej miejscowości mieliśmy około trzech kilometrów. Od Staropola przez dwa tysiące metrów jechaliśmy długą prostą przez las. Mama chciała wykorzystać rozpierającą ją energię i poleciała przodem. Gdy wyjechaliśmy z pośród drzew, stan drogi zdecydowanie się pogorszył. Pojawiły się niestety liczne dziury oraz łaty, ale i tak było nieporównywalnie lepiej niż na bruku… W tym momencie nie martwiła mnie jakość nawierzchni, tylko burzowa chmura, która czaiła się po naszej prawej stronie…
Miałem przeczucie, że trzeci dzień z rzędu będziemy mieli wątpliwą przyjemność doświadczyć ekstremum pogodowego… Ale nie mogliśmy się przecież wycofać. Poza tym prawdziwy globtroter nie przejmuje się takimi pierdołami… Kilkaset metrów przed Lubrzą, która była naszym następnym punktem na szlaku, przejechaliśmy tymczasowym wiaduktem nad budową autostrady A2. Przy samym wjeździe do Lubrzy, natknęliśmy się na skrzyżowanie. Na znakach drogowych widniało kilka egzotycznych miejscowości, takich jak Berlin czy Poznań, ale nie było nic na „eł” 😉 Gdy mama próbowała wypatrzeć coś na naszych mapach, tata podjechał kawałek dalej w poszukiwaniu tubylców, którzy mogliby udzielić nam cennych wskazówek. Na polskiej wsi trudno jest o tej porze znaleźć trzeźwą osobę, tym bardziej w piątek. Tak było i tym razem… Pierwszy, który się nawinął był już dość wstawiony, ale ostatkiem sił wybełkotał, żebyśmy skręcili na tym skrzyżowaniu w prawo. Zdając się na jedyną uzyskaną w Lubrzy wskazówkę, ruszyliśmy dalej… Mama była jak zwykle nieufna, dlatego wyprzedziła nas zaraz za krzyżówką i zatrzymała się po pięciuset metrach koło samotnie stojącego domu, przed którym akurat jakiś jegomość kosił trawę. Kiedy zsiadała z roweru, ja z tatą przemknęliśmy koło niej i zasuwaliśmy dalej w nieznane. Mieliśmy z mamą stały kontakt, dzięki słuchawce z mikrofonem zamontowanej na moim uchu. Po dwóch, trzech minutach usłyszałem tylko szum, a na końcu przekazu coś jakby „Stójcie”. Próbowałem wywołać ją często powtarzanym – Mamo, mamo, odbiór… Maja Włoszczowska, Maja Włoszczowska, zgłoś się… – ale poza jakimiś niezrozumiałym skrzeczeniem i zgrzytami nic do mnie nie docierało. Miałem z tatą nadzieję, że zapewne niedługo zostaniemy przez nią wyprzedzeni, więc grzaliśmy spokojnie przed siebie. Osiągnęliśmy świetne tempo i w dwadzieścia minut przejechaliśmy pięć kilometrów, cały czas zasuwając po szerokiej asfaltowej jezdni. Aż w końcu, we dwóch, dotarliśmy do wioski Bucze. Ponownie musieliśmy zaczerpnąć opinii miejscowych mieszkańców. Tym razem nie było z tym problemu, ponieważ na wjeździe do wsi natrafiliśmy na sklep. Nie był to byle jaki sklep, bo „wielobranżowy”, czyli piwo, wino, wódka 😉 Kiedy się pod nim zatrzymaliśmy, moja krótkofalówka nagle złapała mamę – Odbierzcie telefon, Piotrek, powiedz ojcu, żeby odebrał… Najwidoczniej nas doganiała i ponownie wjechała w mój zasięg. Tata wyjął komórkę i podał jej nasze aktualne położenie… Postanowiliśmy poczekać na mamę, ale było to zbędne, ponieważ gdy tylko równiutko zaparkowałem na poboczu, pojawiła się ona w lusterku. Lekko zasapana powiedziała nam, że wołała nas przez radio, żebyśmy zawrócili i pojechali inną, krótszą drogą. Tamten facet, u którego mama szukała informacji, polecił nam konkurencyjną trasę do tej, którą obecnie się przemieszczaliśmy. Według niego powinniśmy skręcić na Romanówek i tam wjechać na budowaną autostradę A2, którą dojechalibyśmy skrótem do Żelechowa. Co prawda nie wolno tamtędy jeździć, ale on twierdził, że tam pracuje i rowerami można śmigać bez obaw. Fajnie by było przejechać się po czymś takim… Ale dookoła też nie było źle 😉 Za sklepem skręciliśmy ostro w prawo i w trójkę pojechaliśmy na Żelechów. Zmieniły się trochę warunki, a mianowicie droga się zwężyła i zrobiła się kręta, po bokach pojawiły się skarpy i głębokie rowy. Aura pogodowa również uległa pogorszeniu. Nie dość, że wjechaliśmy w ciemny las i zrobiło się trochę chłodniej, to jeszcze zaczęło wiać. Właściwie wiać, to mało powiedziane. Zbliżaliśmy się do tej chmury burzowej, którą widzieliśmy kilka, kilkanaście kilometrów wcześniej… Najgorsze, że nic nie było widać, ponieważ wszystko dokładnie zasłaniały drzewa. Po niecałych dwóch kilometrach wjechaliśmy na długą prostą leżącą na granicy lasu z polem. Na takiej otwartej przestrzeni wiatr był jeszcze silniejszy niż wcześniej. Na samym początku jeden z mocniejszych podmuchów prawie zrzucił mi rękę z joysticka. Dookoła leciały gałęzie i konary. Nie wiedziałem, czy lepiej stać i czekać, aż coś spadnie mi na łeb, czy może jak najszybciej przejechać ten ekstremalny odcinek, narażając się na zepchnięcie przez podmuch na przeciwległy pas ruchu prosto pod koła nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów. Burza nie była jakąś standardową burzą z piorunami i deszczem, za to pierwszy raz w życiu, miałem przyjemność przeżyć coś podobnego do burzy piaskowej. Pod tą ciemną chmurą panowała prawdziwa zawierucha. Piasek unosił się z pola kilka, a nawet kilkanaście metrów wzwyż, dokładnie zasłaniając Żelechów, do którego mieliśmy już niecały kilometr…
Całe szczęście, że nie musieliśmy przejechać przez środek tej wichury… W pewnym momencie, kiedy dostałem takim podmuchem, piach normalnie przelał się przez moją szybę, jakby kto chlusnął we mnie wanną pełną wody. Kolejne bezcenne przeżycie 😉 Gdy wyjechaliśmy z tego pola rażenia, dotarliśmy do wyjazdu z budowy A2, gdzie mieliśmy przybyć z Romanówka…
Trzysta metrów dalej, powoli zbliżając się do terenu zabudowanego, przekroczyliśmy granicę Żelechowa…
Mama zdecydowanie przyspieszyła i poleciała przodem. Na końcu pierwszego zakrętu we wsi, pojawił się długo wyczekiwany drogowskaz „← Łagów”. Bez zastanowienie skręciłem na dwudziestometrowy dziurawy fragment jezdni, który dojechałem do trasy biegnącej prosto do perły ziemi lubuskiej. Cały czas dwa metry za mną, równo pedałował tata. Przejechanie przez Żelechów zajęło nam góra pięć minut. Na końcu miejscowości jezdnia stanowczo się skurczyła. Ledwo mieścił się na niej jeden samochód. Żeby się wyminąć, zawsze jeden z kierowców był zmuszony zjechać na pobocze. Na szczęście ruch był bardzo mały. Na całym czterokilometrowym odcinku trasy, naliczyłem zaledwie cztery auta… Gdyby asfalt był lepszy, to tamtejszy szlak byłby naprawdę uroczy. Wąska droga poprowadzona była przez zielone pola. Po obu stronach jezdni były gęsto posadzone drzewka owocowe, które doskonale pasowały do reszty otaczającego nas krajobrazu… Kilometr przed Łagowem zaczął się długi i momentami bardzo stromy podjazd, na którym mój pociąg – ja z tatą – wyprzedził jadącą ze sporymi problemami mamę… Gdy znaleźliśmy się już na samym szczycie, przed nami ukazała się tablica „Łagów”. Po prawej stronie stały trzy niewysokie bloki mieszkalne, a przed nami był skomplikowany rozjazd. Do wyboru mieliśmy trzy drogi, z których każda biegła prosto. Pierwsza skręcała lekko w lewo, druga biegła na wprost ostro w dół, a trzecia troszeczkę odchodziła w prawo. Łączyła je jedna rzecz – na wszystkich trzech były kocie łby… Żeby bezsensu nie krążyć po Łagowie, tata zapytał stojącego na chodniku razem ze szczekającym jamnikiem, nad wyraz okrągłego, łysawego cygana – Przepraszam, którędy dojadę do hotelu Morena? Tamten zdenerwował się pytaniem, machną dwudziestokilogramową ręką i mówi – A tam… Tata dopytał – Prosto w dół? Cygan jeszcze bardziej się zirytował i zaczął krzyczeć – Tak… A może i nie tam. Ja nie wiem, jedź pan, jedź pan… Po tym zawołał psa – Kur…. chodź tu! – i poszedł w kierunku bloków 😉 Wariant prosto wyglądał na najbardziej cywilizowany, więc powoli poturlaliśmy się w dół po bruku. Kiedy zaczęliśmy zjeżdżać, dogoniła nas zziajana mama, która jak zawsze miała wątpliwości – A wy w ogóle wiecie gdzie jechać? Nic jej nie odpowiedzieliśmy, a ona pojechała drogą lekko w prawo. Niech żałuje, ponieważ przed nami, pojawił się bardzo wysoki, solidny wiadukt kolejowy…
Po przekroczeniu wiaduktu znaleźliśmy się z tatą przy łagowskim urzędzie gminy, skręciliśmy w prawo i główną drogą pod górę dotarliśmy do Moreny. Obok naszego hotelu minęliśmy „dziuplę” 😉
Na parkingu koło przyczepy stała już mama, która wybierając inny wariant niż my, szybciej dojechała na miejsce. Ale za to nie mogła podziwiać tego monumentalnego wiaduktu z dołu. Jej szlak prowadził przez dworzec kolejowy, znajdujący się zaraz obok wiaduktu. Z góry również zapewne były niezłe widoki…
Kiedy zatrzymałem SuperFour’a koło mojego mobilnego garażu, na zegarze wybiła piąta. Cała wycieczka zajęła nam 4 godziny i 20 minut. Zataczając spore koło, przejechaliśmy 34 kilometry. Poza tym sześciokilometrowym odcinkiem z Sieniawy do Boryszyna, który zepsuł naszą średnią prędkość, cała dzisiejsza trasa była całkiem fajna i przyjemna. Mimo tego, że nie udało mi się wjechać do wnętrza MRU, przejażdżkę zaliczam do bardzo udanych. Nie mogę również zapomnieć o efektach specjalnych, które zafundowała nam po drodze burza piaskowa 😉 W pokoju, kiedy ściągałem z siebie „kombinezon”, wszędzie było pełno piasku. Z kieszeni można było wysypywać go łyżeczką 😉 Zaraz po przyjeździe udaliśmy się w trójkę na kolację poczym pożegnaliśmy tatę, który wsiadł w samochód i popędził do Szczecina, gdzie w domu czekała na niego Nuka (moja labradorka)… To były chyba najlepsze imieniny jakie pamiętam 🙂
Jutro chyba nie będę wyjeżdżał z hotelu – późnym popołudniem spodziewam się gości. Kogo? Napiszę jutro jeżeli dostanę od nich zgodę na opublikowanie ich wizerunku 😉
Tymczasem!
***** Tekst utworzony 2.06.2011r. *****