Archiwum miesiąca: czerwiec 2009

Czerwiec 2009…

***** Tekst utworzony 1.02.2011r. *****

 

W czerwcu pogoda się popsuła i często padało. W sumie to dobrze, ponieważ wyrobiłem się z obowiązkami na uniwerku, wszystko pozaliczałem i kolejny semestr miałem z głowy… Trochę miałem też pecha. SuperFour, przez ponad dwa tygodnie, z różnych powodów był nieczynny. Z jednej kałuży wpadałem w drugą, a na końcu znalazłem się pod rynną…

 

Dni Morza

Co roku w  Szczecinie odbywają się Dni Morza. To największa impreza plenerowa w mieście, zazwyczaj trwa od piątku do niedzieli, w jeden weekend czerwca. Zjeżdżają się ludzie z całego województwa i dobrze się bawią. Każdy znajdzie tam coś dla siebie… Niech nie zmyli Was nazwa Dni Morza – uwierzcie mi, Szczecin nie leży nad morzem! Nie wiem czemu, ale ludzie z dalszych zakątków Polski często myślą, że mamy w mieście plażę nad Bałtykiem. Nic z tego – do morza mamy 90 km! Wracając do tematu, to ja osobiście nigdy nie byłem na Dniach Morza. Nie lubię tłumów, pijanych, wrzeszczących kretynów i głośnej, tandetnej muzyki. Jakby wpuszczali tylko w krawatach to co innego. Wiadomo przecież, że „klient w krawacie jest mniej awanturujący się” 😉 Na Wały Chrobrego, gdzie odbywa się główna część imprezy, najlepszy widok jest z Trasy Zamkowej, która składa się z położonych wysoko nad miastem mostów i wiaduktów. Mój tata chciał porobić stamtąd  zdjęcia, a że od domu do Trasy Zamkowej jest jako taka ścieżka rowerowa, zrobiliśmy sobie wycieczkę. Była niedziela 14. czerwca. Było bardzo pochmurnie i wilgotnie, ale w telewizji zapewniali, że nie będzie padał deszcz. Do Wałów Chrobrego mamy zaledwie 12 km, także po majowych wojażach taki dystans to dla mnie – delikatnie mówiąc – lajcik.  Z powodu nieoczekiwanego zdarzenia, dostałem ostro w kość i ze spokojnej przejażdżki po mieście, zrobił się prawdziwy Dakar. Ale zacznijmy od początku… Spakowaliśmy się i wyruszyliśmy o 13:45 z domu. O 15-tej dotarliśmy na miejsce. Gdyby nie czerwone światła na przejściach dla pieszych, czas byłby lepszy o jakieś 15 minut. Ja obserwowałem z góry różne atrakcje, a tata robił zdjęcia. Ludzi było mało ze względu na pogodę i wczesną porę, w końcu największe gwiazdy chałturzą wieczorem… W międzyczasie podszedł do mnie jakiś facio i zapytał gdzie wypożyczyłem tego quada. Powiedziałem, że SuperFour nie jest wypożyczony, a on zapytał ile minut dam mu pojeździć za 50 zł. Nietrudno się chyba domyślić, że spławiłem go na drzewo… Po około 20 minutach rozpoczęliśmy powrót do Dąbia na obiad. Ledwo się rozkręciłem, a już po dwóch kilometrach na ulicy Gdańskiej, przy stacji paliw Poczty Polskiej, jadąc ścieżką rowerową mieliśmy zonka. Na równoległej drodze wyprzedziła nas policyjna Kia i zatrzymała się przed nami. Wyskoczyły z niej dwa misiaki. Myślałem, że chcą coś ode mnie, ale oni zatrzymali jakiś samochód, który jechał za nimi. Jadąc dalej przed siebie, obserwowałem w lusterku interwencję i nagle jak coś nie pierd…nie! Bum!!! Huk był przerażający, jeden wystrzał, a moje serce zaczęło walić 200 razy na minutę. Przez ułamek sekundy, przez moją głowę przebiegła myśl, że to wystrzał pistoletu, ale odgłos strzału dochodził bardziej z przodu niż z tyłu… Szczecin to nie Brooklyn, więc dotarło do mnie, że to nie wojna pomiędzy policją, a gangiem narkotykowym… SuperFour’a zaczęło znosić lekko w lewo. Tata krzyknął do mnie z tyłu – Stój, chyba przebiłeś oponę! No i miał rację, miałem flaka w tylnym lewy kole. Ten wybuch spowodował metalowy pręt, który wbił się kilka centymetrów w oponę. Nie widziałem go, ponieważ po pierwsze spoglądałem w lusterko na akcję gliniarzy, a po drugie cała ścieżka była zawalona piachem i resztkami liści z zeszłego roku. Jak tata wyszarpał tego druta z opony, przez 10 sekund głośno syczało uciekające powietrze, a SuperFour zaczął przechylać się na lewą stronę. Nie było innego wyjścia, jak powoli doturlać się do bazy. Pompowanie koła na jednej z pobliskich stacji benzynowych nie miało najmniejszego sensu. Usadowiłem się pod kątem, żebym przez resztę drogi do domu nie siedział przechylony w lewo i zacząłem powoli jechać. Najgorzej, że do przebycia pozostało nam jeszcze 10 kilometrów. Na początku szedłem jak burza 10-12 km/h, ale już po kilku minutach takiego piłowania, opona tak się nagrzała, że było czuć zapach palonej gumy. Nie chciałem jej zorać, ponieważ na nową musiałbym pewnie czekać ze dwa tygodnie, a tak była szansa, że wystarczy wizyta u wulkanizatora… Zmniejszyłem prędkość przelotową do 5-7 km/h i turlałem się w tempie spacerowym w kierunku Dąbia. Jakby tego było mało, co 5 minut musiałem się zatrzymywać, żeby opona trochę ochłonęła i ostygła. Byłem dość zdesperowany, przez co jadąc ulicą, dwukrotnie przejechałem na czerwonym świetle. Nie powiem dokładnie gdzie, bo prawdę mówiąc robię to często, a nie chcę, żeby misiaki zrobili na mnie zasadzkę 😉 Jakoś po prawie trzech godzinach, dopiero przed 18-tą, dotarliśmy do domu. Byłem padnięty i znużony. Najważniejsze, że opona przetrwała i w poniedziałek rano była jak nowa i gotowa do śmigania. Mam nauczkę, żeby patrzeć pod koła, w szczególności tam, gdzie kursują złomiarze ze swoimi wózkami i często, gęsto gubią „cenne surowce” po drodze do skupu… Szczecin to zachodnia, ale jednak cały czas Polska – tu z reguły nie zamiata się ścieżek rowerowych. Po tym incydencie doposażyłem mój niezbędnik w pompkę samochodową zasilaną z zapalniczki oraz specjalną piankę w sprayu sygnowaną przez BMW. Ten specyfik należ wstrzelić w przebitą oponę, a on zaklei dziurę od środka. Potem wystarczy tylko napompować koło i według informacji zawartej na opakowaniu, można śmiało przejechać 100 km nie przekraczając 50 km/h. W sumie to wolałbym nigdy nie być zmuszonym do użycia zestawu „młody wulkanizator”, ale jak mówi znane przysłowie – strzeżonego i tak dalej 😉

 

 

 

Jezioro Szmaragdowe

W czwartek, 18. czerwca, zaplanowałem z Rafałem wyjazd nad jezioro Szmaragdowe. Jest to właściwie sztuczny zbiornik w szczecińskiej dzielnicy Podjuchy. Jezioro  powstało w wyrobisku po dawnej kopalni kredy, swoją nazwę zawdzięcza specyficznemu zabarwieniu wody. Szmaragdowe jest częstym celem weekendowych wycieczek rowerowych i spacerów Szczecinian. Ja, jako że z reguły nie robię tego co „większość”, nigdy tam nie byłem. Ode mnie dojazd nad jeziorko jest mało skomplikowany, ale też mało przyjemny. W sumie to tylko 6,5 km w jedną stronę. Praktycznie trzeba przejechać przez całe Dąbie, potem pokonać najbardziej uczęszczaną arterię w Zdrojach i dopiero 500 metrów od upragnionego celu, można opuścić dziurawe chodniki oraz przepełnione drogi i wjechać w las… No i tak zrobiliśmy. Wybraliśmy się grubo po 12-tej. Przez Dąbie przemknęliśmy w tri miga. Zdroje trochę nas zwolniły, ponieważ ruch był spory i większość trasy pokonałem chodnikiem. Momentami musiałem zahaczyć o jezdnie bo SuperFour nie mieścił się na części dla pieszych. Co  chwilę a to jakiś śmietnik, a to słup wyrastały mi na drodze. Jakoś dałem radę, dojechaliśmy do miejsca, gdzie powinniśmy pojechać w lewo do lasu, w kierunku jeziora. Nie pamiętam dlaczego, ale wpadłem na genialny pomysł, że skręcimy, ale w następną przecznicę. W sumie nic wielkiego się nie stało, tyle że do Szmaragdowego nie dotarliśmy 😉 Byłem przekonany, że tym drugim wariantem doczłapiemy do celu. Niestety, nie udało się. Może gdybym miał przy sobie mapę to jakoś znalazłbym właściwą dróżkę… A tak przez kilometr pokonywaliśmy strome podjazdy w Puszczy Bukowej, a właściwie na Wzgórzach Bukowych. Było ciężko, ale wspięliśmy się jak przystało na rasowych globtroterów, bez najmniejszego stęknięcia. Byliśmy już naprawdę wysoko, jezioro Szmaragdowe zostało gdzieś w tyle. Na samym szczycie ścieżka była coraz lepsza, a prędkość przelotowa rosła. Na końcu drogi wyjechaliśmy z lasu i przeżyliśmy kolejną, nie ostatnią, niespodziankę tego dnia. Znaleźliśmy się na parkingu hotelu Panorama, nieopodal zdezelowanego Mercedesa alfonsa, prężnie działającego w okolicy. Trochę się zdziwiłem, że jesteśmy właśnie tam, ale Kolumb też myślał, że dopłynął do Indii… Stamtąd nie mieliśmy zbyt wielkiego wyboru gdzie jechać. Mogliśmy wrócić tą samą trasą, która nas tu przywiodła, pojechać do domu drogą „samochodową” lub jechać dalej w nieznane leśną, piaszczystą ścieżką na południe. Jako że pierwsze dwa warianty były dedykowane dla leszczy i mięczaków, nie było innego wyjścia, jak poginać dalej dziewiczym szlakiem w głąb Puszczy… Pierwszy postój zrobiliśmy koło tablicy informacyjnej rezerwatu. Były na niej prawa i obowiązki Puszczy Bukowej. Same zakazy, w gruncie rzeczy to tam „nie wolno niczego” jak u Kononowicza. Czytając ten regulamin mięliśmy z Rafałem niezły ubaw… Na trasie, momentami było więcej piasku, niż na plaży. Dzięki temu zrobiłem sobie sporą przewagę nad Rafałem, który przebijał się rowerem przez te zaspy. W lesie było jak zwykle dużo chłodniej, ale dało się jakoś wytrzymać. Po trzech, może czterech kilometrach od hotelu Panorama, dotarliśmy do drogi łączącej Szczecin z Binowem. Zasięgnąłem pomocy systemu GPS, który mam na pokładzie mojego krążownika i zacząłem obmyślać plan powrotu. Po rozpatrzeniu wszystkich skarg i zażaleń podążyłem z moją załogą w kierunku Kołowa, aby kilometr przed wieżą telewizyjną skręcić w lewo i do Dąbia wrócić szlakiem, który  dwukrotnie przebyłem w maju. Wtedy byłem z tatą, dla Rafała to była zupełna nowość jak piwo w plastikowej butelce. Wyglądał na dość nieufnego i chyba do końca nie wierzył w moje zapewnienia, że wiem gdzie jestem. W dół jechało się jak zawsze zajeb…..cie! Niedowiarkowi powiedziałem, że zaraz będą ogródki działkowe i dopiero jak je minęliśmy, na jego twarzy ukazał się spokój wewnętrzny… Cały powrót przebiegał naprawdę wzorowo do drogi biegnącej wzdłuż torów pomiędzy ulicą Wiosenną i Pomorską. Wszystko było w porządku, SuperFour ciął do przodu jak rakieta. Pojechaliśmy na skróty lokalną drogą z betonowych płyt, otoczoną torami kolejowymi. Gnałem moim rumakiem na najwyższych obrotach i nagle na środku tej trasy, SuperFour po prostu stanął. Dobrze, że Rafał akurat jechał przede mną, bo gdyby wpadł we mnie od tyłu to pewnie przeleciałby przez cały wóz… Jak mój bolid sam zahamował i zatrzymał się bez mojej wiedzy, trochę się przestraszyłem. Jechałem sobie prostą drogą i nagle wóz stanął, a moje ciało, zgodnie z prawami fizyki, wyrwało do przodu. Byłem zapięty pasem bezpieczeństwa, więc nie złamałem nosa waląc nim w szybę, ale strachu się najadłem… Miałem szczęście, że stało się to właśnie tutaj, a nie na jakiejś ruchliwej drodze wśród pędzących samochodów. Po chwili Rafał zobaczył, że stoję na środku drogi, od razu zawrócił i w kilka sekund pojawił się przy mnie. Ja w międzyczasie badałem obecną sytuację. Na joysticku mrugała tylko jedna czerwona dioda, a powinno świecić się przynajmniej ze sześć. Każdy ruch gałką sterującą pojazdem, wywoływał alarm dźwiękowy. Kilkakrotnie spróbowaliśmy ponownie włączyć wózek, ale za każdym razem reakcja sprzętu była taka sama. Zbliżał się do nas jakiś samochód, a ja nie mogłem nawet zjechać na bok… Nie było innej opcji, jak tylko przełączyć SuperFour’a na „manual” i zepchnąć go z jezdni. Rafał poprzez pociągnięcie czerwonej dźwigni pod fotelem, odłączył silniki i zaczął mnie pchać. Skręcanie za pomocą joysticka – o dziwo – funkcjonowało poprawnie, więc zamieniliśmy się w tandem. Rafał „pedałował”, a ja sterowałem. W sumie nie było źle, tylko gdy SuperFour jest „na luzie” nie działają hamulce. 50 metrów dalej była polna dróżka, tam właśnie dopełzaliśmy i zrobiliśmy naradę. Do domu pozostało nam około 3 km, także pchanie prawie półtonowego czołgu bez hamulców nie wchodziło w grę. Mogliśmy tylko wezwać brygadę specjalną w osobie mojego taty i przeprowadzić zorganizowaną ewakuację do bazy… Zadzwoniłem więc do niego po pomoc i zgłosiłem, że mamy nieoczekiwany PIT STOP i musi nas zholować. Była 16:30, przed chwilą wyjechał z pracy, tylko że dzisiaj w ramach programu „zdrowe życie”, wybrał się do Reptowa rowerem. Musieliśmy uzbroić się z Rafałem w cierpliwość i czekać… Po 30-tu minutach zadzwonił do mnie tata i oznajmił, że musi wziąć z domu klucze od samochodu i przyczepy, a nie ma przy sobie kluczy od domu. Dlatego najpierw przyjechał do nas rowerem, zabrał klucze i popedałował na Góralską po lawetę. Postój przy torach przeciągnął się do 18-tej, ale w końcu dotarła pomoc i mogliśmy zwinąć się do bazy. My i rower do auta, nieczynny SuperFour do przyczepy i tak powróciliśmy do domu… Na poniedziałek, 22. czerwca, byliśmy umówieni w Greifswald’zie na pierwszy coroczny przegląd wozu. Najwidoczniej oprócz wymiany oleju i filtrów, nie obejdzie się bez naprawy zepsutego SuperFour’a. Mamę oszukasz, tatę oszukasz, ale przeznaczenia nie oszukasz 😉 Najgorsze, że nie wiadomo co się sypnęło. Oby niemiaszki szybko poradzili sobie z przywróceniem sprawności mojego bolidu…

 

W środę otrzymałem maila od Thomasa Kaliebe z informacją, że SuperFour będzie gotowy do odbioru najprawdopodobniej 3. lipca… Dwa tygodnie będę uziemiony. Trudno. Żeby tylko wyrobili się do mojego wyjazdu do Świeradowa Zdroju, planowanego na 20. lipca…    

 

Ten czerwiec był strasznie pechowy…

 

***** Tekst utworzony 1.02.2011r. *****