Archiwum miesiąca: lipiec 2010

Świeradów-Zdrój 2010 – dzień 4. – Spacer do Chatki Górzystów…

***** Tekst utworzony 18.04.2011r. *****

Pierwsza rzecz, jaką wypowiedziałem od razu po przebudzeniu spoglądając za okno to – Nie jest źle… Najważniejsze, że przez cały dzień nie padało i nawet czasami zza chmur wyjrzało słońce. Zgodnie z wczorajszymi ustaleniami, dzisiejszy dzień spędziliśmy pod znakiem – Chatka Górzystów. Na tą wymagającą, choć pieszą wyprawę, do naszej ekipy doszły trzy osoby – państwo E. Jako że nie są oni wyczynowcami w tej dziedzinie, wyszli przed nami i udali się niebieskim szlakiem na skróty. Ponieważ mój SuperFour mógłby nie dać sobie rady z kamienną dróżką, my musieliśmy jechać czerwonym dookoła… Mama wybrała kijki do nordic-walking, ponieważ dla rowerów jest tam zdecydowanie za stromo, o czym mieliśmy okazję przekonać się w zeszłym roku… Dzisiaj wreszcie mogliśmy przetestować nowy zestaw krótkofalówek – Motorola XTNi. Sprzęt jest bardzo łatwy w obsłudze, do tego podobno niezawodny i niezniszczalny. Jest szansa, że mamie nie uda się go popsuć 😉 Umówiliśmy się z naszymi kompanami około 13-tej w schronisku. Pomimo późniejszego startu i dalszej drogi, na Halę Izerską dotarliśmy tylko 10 minut po rodzince E. – w końcu jesteśmy z mamą znanymi sprinterami 😉 Do Chatki mieliśmy z hotelu około 9-ciu kilometrów, z tego 90% trasy pod górę. SuperFour często informował mnie o nadmiernym przechyleniu, albo o przegrzewaniu się silników, ale mimo tego równo pruł pod górę… Mama cały czas ostro wiosłowała swoimi kijkami i szła z prędkością ponad 6-ciu km/h. Górski spacer do Chatki zajął nam niecałe dwie godziny. Na Hali jak zawsze było cudnie, tak jakbyśmy znaleźli się na zupełnie innej planecie… Dzisiaj jest sobota, więc na szlakach mijaliśmy tłumy ludzi. Co prawda, na całe szczęście nie były to takie ilości turystów, jak przewijają się na przykład przez Zakopane. Dobrze, że „Roberty” zajęli nam pod schroniskiem miejsce przy stole, ponieważ byłoby z tym krucho…

W Chatce wszyscy zjedliśmy naleśniki, uzupełniliśmy płyny i razem w piątkę ruszyliśmy w stronę Świeradowa. Ja sam skoczyłem jeszcze na południe do strumyka… Pewnie pojechałbym jeszcze dalej, ale na przeszkodzie stanął mi drewniany, rozklekotany pieszy mostek. Do tego co minutę w mojej krótkofalówce słyszałem mamę, która jak automat powtarzała – No gdzie ty jesteś? Zawróciłem i dogoniłem resztę wycieczki, która po obfitej wyżerce w schronisku, posuwała się w iście emeryckim tempie. Do tego mama razem ze swoją koleżanką, po drodze zbierały jagody, których jest tu wszędzie multum…

Ze względu na ich słabą kondycję wrócili skrótem, a ja z mamą oczywiście w stylu Korzeniowskiego, zasuwaliśmy okrężną drogą. Założyłem się z nią, że na dole będziemy przed tymi niedzielnymi turystami… Jak zwykle miałem rację 😉 Na dole, przy połączeniu czerwonego szlaku z niebieskim, mama zadzwoniła do nich i powiedziała, że nie będziemy na nich czekać, ponieważ robiło się coraz zimniej. Jak dotarliśmy do bazy, schowaliśmy quada do pięknie pomalowanej przyczepki, w tym czasie państwo E., również zadokowali w swoim hotelu jakieś 100 metrów od naszego. Cali obolali i zmęczeni poszliśmy na kolację, a z nimi ustawiliśmy się na wieczór, w celu wymiany filmów i fotek z dzisiejszej wycieczki. Warto tu zaznaczyć, że sir Robert głównie kręcił swoim aparatem krótkie filmiki, na których to głównie on sam występował w roli głównej 😉 Było super! Cały dzień można śmiało ocenić na 5+. W sumie przejechałem tylko około 19-tu kilometrów, czas jazdy był mniej istotny, ponieważ po pierwsze moja eskorta była na pieszo, a po drugie tu jest bardzo trudny i wymagający teren… Jutro państwo E. wracają już do Szczecina, więc mama może weźmie w obroty swój rower. Wszystko w rękach pogody…

***** Tekst utworzony 18.04.2011r. *****

Świeradów-Zdrój 2010 – dzień 3. – Zzzzimnooo…

***** Tekst utworzony 18.04.2011r. *****

Dzisiaj również poddaliśmy się i zrezygnowaliśmy z jazd… Wyszliśmy tylko na „miasto”. Zaliczyliśmy miejscowe sklepiki z najróżniejszymi, „niezbędnymi” do życia gówienkami – od lamp solnych, które odciągają złe fale od telewizora, poprzez arabskie chusty – arafatki, do czarodziejskich kamieni wyprodukowanych w Chinach 😉 Na końcu odwiedziliśmy Dom Zdrojowy, poczym wróciliśmy na kolację do hotelu. Wieczorem odwiedzili nas oczywiście państwo E., którzy zrobili nam pokaz zdjęć i filmów z ich wycieczek po okolicy… Umówiliśmy się na jutro (sobotę), że pójdziemy razem do Chatki Górzystów na słynne biszkoptowe naleśniki z jagodami. Żeby tylko nie padało…

***** Tekst utworzony 18.04.2011r. *****

Świeradów-Zdrój 2010 – dzień 2. – Z jazdy nici…

***** Tekst utworzony 18.04.2011r. *****

Niestety aura nam nie sprzyja. Od rana przez cały dzień było ciemno, pochmurno i do tego co chwilę padał deszcz. Pogoda typowo „barowa”… Zapewne gdybyśmy nie byli z mamą sportowo nastawieni do życia, większość dnia spędzilibyśmy właśnie na sączeniu drinków. Ciężko było znaleźć jakieś alternatywne zajęcie do siedzenia w hotelu, ale zacisnęliśmy zęby i korzystając z chwili przerwy w opadach, uzbrojeni w spory parasol, poszliśmy na kolejkę gondolową. Nawet nam się udało, zmokliśmy dopiero w drodze powrotnej 😉

Na wieczór mama umówiła nas w naszym barku hotelowym ze znajomą z pracy – Anią, która razem z mężem Robertem i synem Michałem również przyjechali na wczasy do Świeradowa… Po chwili rozmowy okazało się, że mama była druhną Roberta. Jaki ten świat mały… 🙂

***** Tekst utworzony 18.04.2011r. *****

Świeradów-Zdrój 2010 – dzień 1. – Arrival…

***** Tekst utworzony 18.04.2011r. *****

Po prawie miesięcznej przerwie w jazdach SuperFour’em, przyszedł czas na długo oczekiwany wyjazd do Świeradowa… Po powrocie ze Świnoujścia, musiałem czekać najpierw na pana Kaliebe, który łaskawie pojawił się w Szczecinie, a potem na nowy joystick… Awaria, która miała miejsce ostatniego dnia pobytu na wyspie Uznam, spowodowana była zepsuciem się właśnie joysticka. Do końca nie bardzo wiadomo, co było przyczyną śmierci „kierownicy” w moim bolidzie, ale w każdym bądź razie, joystick nie dawał żadnych oznak życia. Dobrze, że jeszcze był na gwarancji… Majster ledwo wyrobił się z wymianą przed wyjazdem…

W tym czasie, obroniłem pracę magisterską i dzień po egzaminie (22.07 – czwartek) pojechałem z tatą do Niemiec na F1 Grand Prix w Hockenheim. Wróciliśmy w poniedziałek, dzień regeneracji, przepakowanie tobołów i w środę 28-go wyruszyliśmy w góry Izerskie…

Po kilkugodzinnej męczarni na polskich drogach, w końcu dotarliśmy do Świeradowa… Oczywiście zatrzymaliśmy się w St. Lukasie – my, znaczy ja i mama. Jak zwykle, na miejsce dostarczył nas całych i zdrowych mój niezastąpiony w tej kwestii tata. Pokój mamy ten sam, który mieliśmy w zeszłym roku. Nic się tu nie zmieniło, rozpiździel jaki był, taki jest, z tymże zaczęto remontować drogi w okolicy… Najbardziej niepokojącym faktem, są prognozy pogody, które chyba skutecznie pokrzyżują nasze ambitne plany i uziemią nas na miejscu. Obym się mylił…

***** Tekst utworzony 18.04.2011r. *****

Żegnaj lodówko, witaj przyczepo…

***** Tekst utworzony 16.04.2011r. *****

W zeszły czwartek oddałem mój mobilny garaż w ręce prawdziwych fachowców ze szczecińskiej Optimy. W minionym tygodniu dogadałem szczegóły i zatwierdziłem ostateczny projekt oklejenia przyczepy. Trochę to trwało (głównie z mojej winy), ale w końcu udało się dopiąć wszystko na ostatni guzik. Nie miałem żadnych obaw jeżeli chodzi o wykonawcę, ponieważ co drugi oklejony samochód w mieście, przeszedł właśnie przez Optimę… Co do grafiki, to przede wszystkim zależało mi na tym, żeby przyczepa nie rzucała się za bardzo w oczy, ale z drugiej strony chciałem, aby rysunek był w miarę interesujący i oryginalny. Myślę, że z moim pomysłem i umiejętnościami grafika agencji reklamowej Optima, stworzyliśmy całkiem przyzwoite pudełko dla mojego SuperFour’a. Teraz już nikt mi nie powie, że moja przyczepa wygląda jak lodówka…

Do oryginalnej grafiki dodaliśmy kilka szczegółów, które nadają całości więcej autentyczności i utożsamiają przyczepę z wirtuozem joysticka, czyli ze mną 😉 Na podgłówku umieściliśmy polską flagę, a na fotelu zamiast Recaro, pojawił się mój autograf…

Co Wy na to?

***** Tekst utworzony 16.04.2011r. *****

Świnoujście 2010 III – dzień 6. – Kolejna awaria…

***** Tekst utworzony 16.04.2011r. *****

Dzisiaj już sobota, ostatni dzień jazdy… Planowaliśmy sprawną przejażdżkę do Bansin. Miało być szybko, miło i przyjemnie. Niestety… zawiodła ścigałka 🙁 SuperFour wyjechał z przyczepy, poczym zaczął pipkać i mrugać czerwonymi diodami. Byłem przekonany, że po prostu nie ma prądu. Od razu wydałem mamie polecenie wciśnięcia przycisku „engine start”. Silnik zaczął ładować akumulatory, a bolid nadal trąbił… W międzyczasie mama zaczęła wysuwać fotel w moim pojeździe i w tym momencie wóz się wyłączył. Reanimacja nie pomogła. Padł na amen. Jedyne co mogliśmy zrobić to wepchnąć złoma do przyczepy i zadzwonić do serwisu. Niby miał to być prosty zabieg, ale okazało się, że nie obejdzie się bez poważnej operacji… Nie można było przełączyć dźwigni włączającej „luz”, ponieważ blokował ją wysunięty fotel. Jedyne co nam pozostało, to ciągłe trzymanie jej wciśnięte w górę… Wjazd do przyczepy był dodatkowo utrudniony przez nieskręcające koła. Inżynierowie tak zmyślnie zaprojektowali SuperFour’a, że nie pomyśleli o możliwości „ręcznego” skręcania. Tylko i wyłącznie można to zrobić za pomocą joysticka, który właśnie wysiadł. Brawo Otto Bock! Po kilku minutach nawinął się jakiś facet z dziarą na łydce. Nie można powiedzieć, żeby pałał wielką ochotą do pomocy, ale i tak nie miał innego wyjścia. Po minucie obserwacji załapał, że mój bolid stoi krzywo w stosunku do przyczepy i trzeba coś z tym zrobić. Przestawił przyczepę, ale nie wierzył, że do prawidłowego wjazdu potrzebna jest podpórka, która podczas postoju utrzymuje przyczepę w poziomie… Wyrównał przyczepę jeszcze dokładniej i wziął się za pchanie. Mama musiała cały czas trzymać tą felerną dźwignię czołgając się na kolanach za SuperFour’em. Ten z tatuażem, na Pudziana nie wyglądał, ale na szczęście pojawił się jeszcze jeden gostek do pomocy, który przyszedł na parking do swojego Merca po jakieś rzeczy na plażę. We dwóch plus mama jakoś sobie poradzili. Co prawda podpora nie wytrzymała i gdy tylko podepchnęli mój wehikuł na podjazd, tył przyczepy poleciał w dół, ale mimo wszystko SuperFour jakoś cały i zdrowy znalazł się w środku… I niestety znowu byliśmy zmuszeni do zmiany planów 🙁 Ze śmigania nici 🙁 Pozostała nam tylko plaża, a potem odwiedziny znajomych i mecze… Ciekawe czy Otto Bock (quality for live 🙂 ) poradzi sobie z naprawą tego „niezawodnego” sprzętu. Jutro już wracamy do Szczecina…

Czas podsumować cały tygodniowy pobyt. Gdyby SuperFour nie uprzykrzał nam życia swoimi awariami, to zrobilibyśmy ze 300 kilometrów, a tak przejechaliśmy tylko niecałe 200. Pozytywny aspekt, to na pewno średnia prędkość, która codziennie wynosiła ponad 14 km/h. Następnym razem może dojdę do 15-tu…

Po kolejnym tygodniu spędzonym w Świnoujściu, czuję się tam jak w domu. Gdy wygram szóstkę w lotka, to od razu zakupię sobie tam apartament, oczywiście z podziemnym parkingiem dla mojego batmobilu 😉 Jedynie klimat mógłby być trochę łagodniejszy, na przykład na wyspie Uznam, należałoby wprowadzić śródziemnomorski… Ale by było wtedy fajnie… A tak, do uprawiania SuperFour’ingu, nadaje się tylko kilka miesięcy w roku… Ale nawet na jeden dzień warto przyjechać na Uznam!*

*zdanie niesponsorowane 😉

***** Tekst utworzony 16.04.2011r. *****