Po dniu przerwy na samochodową wycieczkę krajoznawczą do Rawenny, przyszedł czas na kontynuację eksploracji niepoznanego jeszcze do końca Cesenatico. Licząc na mały ruch i ogólnie pojęty spokój, postanowiliśmy dzisiaj zaliczyć dalszą część portu, którą ostatnim razem odpuściliśmy sobie ze względu na nadmiar zalegających w niej turystów, którzy snując się po tutejszych atrakcjach jak po muzeum sztuk pięknych, nie pozwalali nam w pełni cieszyć się zwiedzaniem. Ile można uśmiechać się i szczerzyć do zdjęć robionych przez otaczających mnie nieznajomych? I jeszcze te „bella machina” (czytaj bella makina) słyszane częściej niż troskliwe polecenia wydawane co chwilę przez będącą gdzieś za mną Mamę – Piotrek uważaj! Czasami celebrytyzm jest naprawdę męczący i już nieraz w mojej głowie zaświtało marzenie o obecności w moim pojeździe przycisku włączającego niewidzialność mojej maszyny bądź chociaż teleportację na najbliższą bezludną wyspę…
Nie mogąc jeszcze skorzystać z takich nieziemskich udogodnień, tym razem zmieniliśmy regułę stosowaną dotychczas i wyruszyliśmy z bazy zaraz po śniadaniu. No dobra, zaraz po śniadaniu nie oznacza skoro świt 🙂 Colazione skończyliśmy po jedenastej, a trzeba było jeszcze się ubrać, przebrać, doposażyć w niezbędne gadżety oraz tonę kluczy do wszelkiego rodzaju zabezpieczeń niepozwalających nocnym brygadom złożonym z nielegalnie przebywających na terenie Unii Albańczyków, podprowadzić nasze nietuzinkowe fury i dopiero mogliśmy opuścić nasze włoskie, przytulne mieszkanko. Celem głównym dzisiejszego wymarszu był historyczny port w samym centrum miasteczka, nad którego przebudową pieczę sprawował sam Leonardo da Vinci…
Około trzynastej, gdy w końcu udało nam się opuścić podziemny garaż, mogłem wreszcie poczuć na własnej skórze promienie włoskiego słońca, które po prawie dwóch tygodnia zdawało się budzić z zimowego snu. Pogoda była naprawdę idealna. Nie za ciepło, nie za zimno, po prostu w sam raz. Dzięki temu, mając spory komfort przebywania na fotelu wewnątrz mojego bolidu, bez najmniejszego problemu włączyliśmy się do ospałego ruchu i potoczyliśmy w kierunku portu…
Droga do centrum Cesenatico jest prosta jak drut, więc nie mieliśmy najmniejszych szans zabłądzić. Chwilę po starcie znaleźliśmy się w pobliżu szkoły noszącej imię wielbionego w całej Italii Enza Ferrari, nie żyjącego już twórcy tej jedynej w swoim rodzaju marki czerwonych torped z Maranello. Ja moją czarną torpedą musiałem nieco zwolnić, ponieważ na tej z reguły pustej ulicy utworzył się korek. Był on spowodowany końcem lekcji, przez co równo z dzwonkiem, przed szkołą pojawiły się auta rodziców odbierających uczniów spod głównej bramy liceum. Co prawda po obu stronach uliczki były miejsca parkingowe, na których można by spokojnie zapakować pięć kolumn prezydenckich i nie utrudniać przemieszczania się po drogach jej innym użytkownikom, ale przecież to Włochy! 😉 Sznurek kilkunastu samochodów ustawionych w jedną, jak i drugą stronę, skutecznie mnie przyblokował, więc jak potulna owieczka postanowiłem ustawić się w kolejce i cierpliwie poczekać, aż korek rozładuje się samoistnie. W tym momencie, kiedy stanowczo zwolniłem, żeby nie wylądować w bagażniku auta stojącego przede mną, skorzystałem z odprężenia i możliwości rozejrzenia się dookoła. Wtedy właśnie po mojej prawej stronie na chodniku ujrzałem ogromnego i niezwykle rzadko spotykanego w takich okolicznościach pawia 🙂
Gburowaty i niechętny do współpracy nielot, zdawał się mieć wszystkich w głębokim poważaniu i nie zbaczając na prośby Mamy, aby uśmiechnął się do zdjęcia, zrobił jedynie niewielkie kółko szpanując przy tym swoim, no dobra, kozackim ogonem. Dopiero gdy nasze sugestie co do jego zachowania zamieniły się w dość głośne wydawanie poleceń, paw zdenerwował się i w końcu pokazał swój tren w całej okazałości. Niestety Mama będąca goniona przez takiego niepozornego mordercę w dzieciństwie, mając przed oczami wspomnienia wywołujące na jej plecach gęsią skórkę, tak wystraszyła się jego bojowej postawy, że nawet nie była w stanie zrobić mu zdjęcia. Czytaj dalej