Archiwum autora: admin

Nowy FANPAGE już otwarty!

Już jest! Właśnie uruchomiłem fanpage mojego bloga na Facebooku!
Po kilku tygodniach intensywnego główkowania i ciężkiej pracy umysłowej, w końcu udało mi się otworzyć profil, pod którego treścią mogę z ręką na sercu podpisać się obiema rękami i nogami. Idąc z duchem czasu, postanowiłem stworzyć coś dla tych, którzy nie są fanami nadmiernej ilości liter, a lubią oglądać ciekawe i interesujące zdjęcia oraz chcieliby na bieżąco wiedzieć ,  co słychać w moim teamie 😉 No właśnie, a propos teamu ,  to chcąc uhonorować osoby, bez których by mnie tu nie było utworzyłem podstronę “Mój team”. To w niej możecie poznać trójkę ludzi, którzy na co dzień towarzyszą mi podczas moich bliższych i dalszych eskapad… Kolejna kafelka na górze fanpage’a przedstawia zawartość mojego garażu, a będąc bardziej dokładnym, tablicę z precyzyjnymi danymi technicznymi SuperFour’a po moich przeróbkach… Poza tymi dwiema zakładkami, na profilu znajdziecie również skromną zachętę do polubienia mojego fanpage’a oraz zaproszenie na bloga… Wzrokowcom polecam albumy ze zdjęciami. Jest ich całkiem sporo, więc mam nadzieję, że każdy znajdzie coś wartego zalajkowania 🙂 Co kilka dni, systematycznie postaram się wrzucać do odpowiedniego album kolejne fotki z moim udziałem w roli głównej. Mam już przygotowane ponad 400 zdjęć, a kolejny sezon już tuż tuż 🙂
Oglądajcie i lajkujcie!

Lipiec 2009…

***** Tekst utworzony 2.02.2011r. *****

W lipcu – dokładnie trzeciego w piątek – przyjechał do mnie naprawiony SuperFour. Przywracanie go do życia zajęło niemieckim inżynierom niecałe dwa tygodnie. Wyglądał jak nowy, błyszczał się bardziej, niż zaraz po zakupie. Chyba dwa dni go reperowali, a resztę czasu poświęcili na dogłębne mycie całego pojazdu 😉 Okazało się, że przyczyną awarii było spalenie się jednego z czterech silników elektrycznych, napędzających koła. Z fabryki jak do tej pory, wyjechało zaledwie kilkadziesiąt takich pojazdów i tak naprawdę każdy z nich to prototyp. Przed wprowadzeniem tego wehikułu do sprzedaży, może i były przeprowadzane testy, ale najprawdopodobniej tylko jakieś podstawowe. Natomiast wątpię czy któryś z „wynalazców” SuperFour’a, piłował nim 50 km jednego dnia… Thomas Kaliebe zapewnił nas, że teraz już żaden silnik się nie spali, ponieważ wszystkie cztery zostały wymienione (w ramach gwarancji) na silniki nowej generacji – Motor neue Generation 😉 Tak na marginesie mówiąc, to tych też pewnie nikt nie przetestował… Jasne, najlepiej dać polakowi i niech nam sprawdzi. A co ja kur…a oblatywacz jestem?! 😉 SuperFour – za jednym zamachem – został zreperowany i przeszedł coroczny przegląd. W książce serwisowej mechanik, który wykonywał „Inspektion” wpisał całkowity przebieg pojazdu – 1321 km, taka informacja podobno znajduje się w moim komputerze pokładowym.

Trzeba było sprawdzić silniki nowej generacji w terenie. Już następnego dnia – w sobotę 4.07. – nawinęła się pierwsza okazja. Podjechaliśmy przyczepą do Lasku Arkońskiego i właśnie tam miałem przyjemność – po raz pierwszy – przejechać się SuperFour’em z nowym napędem elektrycznym… Od razu po starcie było czuć, że to nie jest ten sam pojazd, którym jeździłem do tej pory. Nowe silniczki wydają z siebie inny dźwięk, są bardziej piskliwe. Do tego wydaje mi się, że teraz SuperFour ma trochę słabsze przyspieszenie. Ale widocznie tak musi być. Na dłuższą metę, to nie jest wcale tak źle, a poza tym do wszystkiego idzie się przyzwyczaić. Znalazłem również plusy nowej wersji – mój bolid stał się bardziej zwrotny i przede wszystkim dużo szybciej, a właściwie ostrzej skręca. Za pierwszym razem lekko się zląkłem reakcją wozu na mój skręt. Później potrenowałem takie manewry omijając gałęzie, liście i żaby w Lasku Arkońskim. Muszę przyznać, że po przymusowym tuningu, SuperFour stał się bardziej agresywną maszyną i teraz daje jeszcze więcej przyjemności z jazdy. Zastanawia mnie tylko dlaczego inaczej skręca, skoro wymieniane były jedynie silniki napędzające koła…

W dzień testu przejechałem 21 kilometrów. Wystartowaliśmy z pod stadionu Arkonii i polecieliśmy w kierunku Głębokiego. Dojechaliśmy do plaży, a tam wskoczyliśmy na ścieżkę biegnącą właśnie, wokół tego jeziora. Jechałem równo z jakąś dziewczyną uprawiającą jogging. Cały czas wyprzedzaliśmy się z nią na wzajem, trochę mnie to zaczęło irytować, więc dodałem gazu i zniknąłem jej gdzieś pomiędzy drzewami… Dalej zaczęliśmy oddalać się od jeziora Głębokiego na północ. Tym razem miałem ze sobą mapę i telefon z GPS, także trzymałem rękę na pulsie i czuwałem nad poprawnym przebiegiem wycieczki. Kilkanaście minut później, po przeprawie przez grząski piach, dojechaliśmy do Pilchowa. Stamtąd do Szczecina wróciliśmy ścieżką rowerową położoną wzdłuż drogi nr 115. Trasa cały czas prowadziła w dół – uwielbiam długie, szybkie zjazdy… W Szczecinie wbiliśmy się z powrotem do Lasku Arkońskiego i pojechaliśmy do Parku Kasprowicza pod Pomnik Czynu Polaków (takie 3 orły). Pokręciłem się chwilkę po okolicy, tata porobił trochę fotek i ruszyliśmy z powrotem w kierunku Arkonki. Po drodze zatrzymaliśmy się przy Różance. Jest to po prostu, znany w całym Szczecinie, Ogród Różany. Ja oczywiście – jak nietrudno się domyśleć – byłem w nim po raz pierwszy 😉 I pewnie ostatni. Nudy… Nie będę tracił mojego cennego czasu, żeby oglądać z podziwem jakieś pierd…..ne kwiatki… Przeszliśmy całą tę wątpliwą atrakcję turystyczną i pojechaliśmy na parking, żeby załadować sprzęt i zwinąć się do domu. Kolejne dwie godziny jazdy zaliczone.

Później miałem przerwę w jazdach spowodowaną wypadem do Niemiec na GP Formuły 1. SuperFour czekał na mnie pokornie w garażu, zbierał siły na wyjazd do Świeradowa… A tam sporo się działo, dlatego o mojej wizycie w Górach Izerskich napiszę w osobnym wpisie…

***** Tekst utworzony 2.02.2011r. *****

Czerwiec 2009…

***** Tekst utworzony 1.02.2011r. *****

 

W czerwcu pogoda się popsuła i często padało. W sumie to dobrze, ponieważ wyrobiłem się z obowiązkami na uniwerku, wszystko pozaliczałem i kolejny semestr miałem z głowy… Trochę miałem też pecha. SuperFour, przez ponad dwa tygodnie, z różnych powodów był nieczynny. Z jednej kałuży wpadałem w drugą, a na końcu znalazłem się pod rynną…

 

Dni Morza

Co roku w  Szczecinie odbywają się Dni Morza. To największa impreza plenerowa w mieście, zazwyczaj trwa od piątku do niedzieli, w jeden weekend czerwca. Zjeżdżają się ludzie z całego województwa i dobrze się bawią. Każdy znajdzie tam coś dla siebie… Niech nie zmyli Was nazwa Dni Morza – uwierzcie mi, Szczecin nie leży nad morzem! Nie wiem czemu, ale ludzie z dalszych zakątków Polski często myślą, że mamy w mieście plażę nad Bałtykiem. Nic z tego – do morza mamy 90 km! Wracając do tematu, to ja osobiście nigdy nie byłem na Dniach Morza. Nie lubię tłumów, pijanych, wrzeszczących kretynów i głośnej, tandetnej muzyki. Jakby wpuszczali tylko w krawatach to co innego. Wiadomo przecież, że „klient w krawacie jest mniej awanturujący się” 😉 Na Wały Chrobrego, gdzie odbywa się główna część imprezy, najlepszy widok jest z Trasy Zamkowej, która składa się z położonych wysoko nad miastem mostów i wiaduktów. Mój tata chciał porobić stamtąd  zdjęcia, a że od domu do Trasy Zamkowej jest jako taka ścieżka rowerowa, zrobiliśmy sobie wycieczkę. Była niedziela 14. czerwca. Było bardzo pochmurnie i wilgotnie, ale w telewizji zapewniali, że nie będzie padał deszcz. Do Wałów Chrobrego mamy zaledwie 12 km, także po majowych wojażach taki dystans to dla mnie – delikatnie mówiąc – lajcik.  Z powodu nieoczekiwanego zdarzenia, dostałem ostro w kość i ze spokojnej przejażdżki po mieście, zrobił się prawdziwy Dakar. Ale zacznijmy od początku… Spakowaliśmy się i wyruszyliśmy o 13:45 z domu. O 15-tej dotarliśmy na miejsce. Gdyby nie czerwone światła na przejściach dla pieszych, czas byłby lepszy o jakieś 15 minut. Ja obserwowałem z góry różne atrakcje, a tata robił zdjęcia. Ludzi było mało ze względu na pogodę i wczesną porę, w końcu największe gwiazdy chałturzą wieczorem… W międzyczasie podszedł do mnie jakiś facio i zapytał gdzie wypożyczyłem tego quada. Powiedziałem, że SuperFour nie jest wypożyczony, a on zapytał ile minut dam mu pojeździć za 50 zł. Nietrudno się chyba domyślić, że spławiłem go na drzewo… Po około 20 minutach rozpoczęliśmy powrót do Dąbia na obiad. Ledwo się rozkręciłem, a już po dwóch kilometrach na ulicy Gdańskiej, przy stacji paliw Poczty Polskiej, jadąc ścieżką rowerową mieliśmy zonka. Na równoległej drodze wyprzedziła nas policyjna Kia i zatrzymała się przed nami. Wyskoczyły z niej dwa misiaki. Myślałem, że chcą coś ode mnie, ale oni zatrzymali jakiś samochód, który jechał za nimi. Jadąc dalej przed siebie, obserwowałem w lusterku interwencję i nagle jak coś nie pierd…nie! Bum!!! Huk był przerażający, jeden wystrzał, a moje serce zaczęło walić 200 razy na minutę. Przez ułamek sekundy, przez moją głowę przebiegła myśl, że to wystrzał pistoletu, ale odgłos strzału dochodził bardziej z przodu niż z tyłu… Szczecin to nie Brooklyn, więc dotarło do mnie, że to nie wojna pomiędzy policją, a gangiem narkotykowym… SuperFour’a zaczęło znosić lekko w lewo. Tata krzyknął do mnie z tyłu – Stój, chyba przebiłeś oponę! No i miał rację, miałem flaka w tylnym lewy kole. Ten wybuch spowodował metalowy pręt, który wbił się kilka centymetrów w oponę. Nie widziałem go, ponieważ po pierwsze spoglądałem w lusterko na akcję gliniarzy, a po drugie cała ścieżka była zawalona piachem i resztkami liści z zeszłego roku. Jak tata wyszarpał tego druta z opony, przez 10 sekund głośno syczało uciekające powietrze, a SuperFour zaczął przechylać się na lewą stronę. Nie było innego wyjścia, jak powoli doturlać się do bazy. Pompowanie koła na jednej z pobliskich stacji benzynowych nie miało najmniejszego sensu. Usadowiłem się pod kątem, żebym przez resztę drogi do domu nie siedział przechylony w lewo i zacząłem powoli jechać. Najgorzej, że do przebycia pozostało nam jeszcze 10 kilometrów. Na początku szedłem jak burza 10-12 km/h, ale już po kilku minutach takiego piłowania, opona tak się nagrzała, że było czuć zapach palonej gumy. Nie chciałem jej zorać, ponieważ na nową musiałbym pewnie czekać ze dwa tygodnie, a tak była szansa, że wystarczy wizyta u wulkanizatora… Zmniejszyłem prędkość przelotową do 5-7 km/h i turlałem się w tempie spacerowym w kierunku Dąbia. Jakby tego było mało, co 5 minut musiałem się zatrzymywać, żeby opona trochę ochłonęła i ostygła. Byłem dość zdesperowany, przez co jadąc ulicą, dwukrotnie przejechałem na czerwonym świetle. Nie powiem dokładnie gdzie, bo prawdę mówiąc robię to często, a nie chcę, żeby misiaki zrobili na mnie zasadzkę 😉 Jakoś po prawie trzech godzinach, dopiero przed 18-tą, dotarliśmy do domu. Byłem padnięty i znużony. Najważniejsze, że opona przetrwała i w poniedziałek rano była jak nowa i gotowa do śmigania. Mam nauczkę, żeby patrzeć pod koła, w szczególności tam, gdzie kursują złomiarze ze swoimi wózkami i często, gęsto gubią „cenne surowce” po drodze do skupu… Szczecin to zachodnia, ale jednak cały czas Polska – tu z reguły nie zamiata się ścieżek rowerowych. Po tym incydencie doposażyłem mój niezbędnik w pompkę samochodową zasilaną z zapalniczki oraz specjalną piankę w sprayu sygnowaną przez BMW. Ten specyfik należ wstrzelić w przebitą oponę, a on zaklei dziurę od środka. Potem wystarczy tylko napompować koło i według informacji zawartej na opakowaniu, można śmiało przejechać 100 km nie przekraczając 50 km/h. W sumie to wolałbym nigdy nie być zmuszonym do użycia zestawu „młody wulkanizator”, ale jak mówi znane przysłowie – strzeżonego i tak dalej 😉

 

 

 

Jezioro Szmaragdowe

W czwartek, 18. czerwca, zaplanowałem z Rafałem wyjazd nad jezioro Szmaragdowe. Jest to właściwie sztuczny zbiornik w szczecińskiej dzielnicy Podjuchy. Jezioro  powstało w wyrobisku po dawnej kopalni kredy, swoją nazwę zawdzięcza specyficznemu zabarwieniu wody. Szmaragdowe jest częstym celem weekendowych wycieczek rowerowych i spacerów Szczecinian. Ja, jako że z reguły nie robię tego co „większość”, nigdy tam nie byłem. Ode mnie dojazd nad jeziorko jest mało skomplikowany, ale też mało przyjemny. W sumie to tylko 6,5 km w jedną stronę. Praktycznie trzeba przejechać przez całe Dąbie, potem pokonać najbardziej uczęszczaną arterię w Zdrojach i dopiero 500 metrów od upragnionego celu, można opuścić dziurawe chodniki oraz przepełnione drogi i wjechać w las… No i tak zrobiliśmy. Wybraliśmy się grubo po 12-tej. Przez Dąbie przemknęliśmy w tri miga. Zdroje trochę nas zwolniły, ponieważ ruch był spory i większość trasy pokonałem chodnikiem. Momentami musiałem zahaczyć o jezdnie bo SuperFour nie mieścił się na części dla pieszych. Co  chwilę a to jakiś śmietnik, a to słup wyrastały mi na drodze. Jakoś dałem radę, dojechaliśmy do miejsca, gdzie powinniśmy pojechać w lewo do lasu, w kierunku jeziora. Nie pamiętam dlaczego, ale wpadłem na genialny pomysł, że skręcimy, ale w następną przecznicę. W sumie nic wielkiego się nie stało, tyle że do Szmaragdowego nie dotarliśmy 😉 Byłem przekonany, że tym drugim wariantem doczłapiemy do celu. Niestety, nie udało się. Może gdybym miał przy sobie mapę to jakoś znalazłbym właściwą dróżkę… A tak przez kilometr pokonywaliśmy strome podjazdy w Puszczy Bukowej, a właściwie na Wzgórzach Bukowych. Było ciężko, ale wspięliśmy się jak przystało na rasowych globtroterów, bez najmniejszego stęknięcia. Byliśmy już naprawdę wysoko, jezioro Szmaragdowe zostało gdzieś w tyle. Na samym szczycie ścieżka była coraz lepsza, a prędkość przelotowa rosła. Na końcu drogi wyjechaliśmy z lasu i przeżyliśmy kolejną, nie ostatnią, niespodziankę tego dnia. Znaleźliśmy się na parkingu hotelu Panorama, nieopodal zdezelowanego Mercedesa alfonsa, prężnie działającego w okolicy. Trochę się zdziwiłem, że jesteśmy właśnie tam, ale Kolumb też myślał, że dopłynął do Indii… Stamtąd nie mieliśmy zbyt wielkiego wyboru gdzie jechać. Mogliśmy wrócić tą samą trasą, która nas tu przywiodła, pojechać do domu drogą „samochodową” lub jechać dalej w nieznane leśną, piaszczystą ścieżką na południe. Jako że pierwsze dwa warianty były dedykowane dla leszczy i mięczaków, nie było innego wyjścia, jak poginać dalej dziewiczym szlakiem w głąb Puszczy… Pierwszy postój zrobiliśmy koło tablicy informacyjnej rezerwatu. Były na niej prawa i obowiązki Puszczy Bukowej. Same zakazy, w gruncie rzeczy to tam „nie wolno niczego” jak u Kononowicza. Czytając ten regulamin mięliśmy z Rafałem niezły ubaw… Na trasie, momentami było więcej piasku, niż na plaży. Dzięki temu zrobiłem sobie sporą przewagę nad Rafałem, który przebijał się rowerem przez te zaspy. W lesie było jak zwykle dużo chłodniej, ale dało się jakoś wytrzymać. Po trzech, może czterech kilometrach od hotelu Panorama, dotarliśmy do drogi łączącej Szczecin z Binowem. Zasięgnąłem pomocy systemu GPS, który mam na pokładzie mojego krążownika i zacząłem obmyślać plan powrotu. Po rozpatrzeniu wszystkich skarg i zażaleń podążyłem z moją załogą w kierunku Kołowa, aby kilometr przed wieżą telewizyjną skręcić w lewo i do Dąbia wrócić szlakiem, który  dwukrotnie przebyłem w maju. Wtedy byłem z tatą, dla Rafała to była zupełna nowość jak piwo w plastikowej butelce. Wyglądał na dość nieufnego i chyba do końca nie wierzył w moje zapewnienia, że wiem gdzie jestem. W dół jechało się jak zawsze zajeb…..cie! Niedowiarkowi powiedziałem, że zaraz będą ogródki działkowe i dopiero jak je minęliśmy, na jego twarzy ukazał się spokój wewnętrzny… Cały powrót przebiegał naprawdę wzorowo do drogi biegnącej wzdłuż torów pomiędzy ulicą Wiosenną i Pomorską. Wszystko było w porządku, SuperFour ciął do przodu jak rakieta. Pojechaliśmy na skróty lokalną drogą z betonowych płyt, otoczoną torami kolejowymi. Gnałem moim rumakiem na najwyższych obrotach i nagle na środku tej trasy, SuperFour po prostu stanął. Dobrze, że Rafał akurat jechał przede mną, bo gdyby wpadł we mnie od tyłu to pewnie przeleciałby przez cały wóz… Jak mój bolid sam zahamował i zatrzymał się bez mojej wiedzy, trochę się przestraszyłem. Jechałem sobie prostą drogą i nagle wóz stanął, a moje ciało, zgodnie z prawami fizyki, wyrwało do przodu. Byłem zapięty pasem bezpieczeństwa, więc nie złamałem nosa waląc nim w szybę, ale strachu się najadłem… Miałem szczęście, że stało się to właśnie tutaj, a nie na jakiejś ruchliwej drodze wśród pędzących samochodów. Po chwili Rafał zobaczył, że stoję na środku drogi, od razu zawrócił i w kilka sekund pojawił się przy mnie. Ja w międzyczasie badałem obecną sytuację. Na joysticku mrugała tylko jedna czerwona dioda, a powinno świecić się przynajmniej ze sześć. Każdy ruch gałką sterującą pojazdem, wywoływał alarm dźwiękowy. Kilkakrotnie spróbowaliśmy ponownie włączyć wózek, ale za każdym razem reakcja sprzętu była taka sama. Zbliżał się do nas jakiś samochód, a ja nie mogłem nawet zjechać na bok… Nie było innej opcji, jak tylko przełączyć SuperFour’a na „manual” i zepchnąć go z jezdni. Rafał poprzez pociągnięcie czerwonej dźwigni pod fotelem, odłączył silniki i zaczął mnie pchać. Skręcanie za pomocą joysticka – o dziwo – funkcjonowało poprawnie, więc zamieniliśmy się w tandem. Rafał „pedałował”, a ja sterowałem. W sumie nie było źle, tylko gdy SuperFour jest „na luzie” nie działają hamulce. 50 metrów dalej była polna dróżka, tam właśnie dopełzaliśmy i zrobiliśmy naradę. Do domu pozostało nam około 3 km, także pchanie prawie półtonowego czołgu bez hamulców nie wchodziło w grę. Mogliśmy tylko wezwać brygadę specjalną w osobie mojego taty i przeprowadzić zorganizowaną ewakuację do bazy… Zadzwoniłem więc do niego po pomoc i zgłosiłem, że mamy nieoczekiwany PIT STOP i musi nas zholować. Była 16:30, przed chwilą wyjechał z pracy, tylko że dzisiaj w ramach programu „zdrowe życie”, wybrał się do Reptowa rowerem. Musieliśmy uzbroić się z Rafałem w cierpliwość i czekać… Po 30-tu minutach zadzwonił do mnie tata i oznajmił, że musi wziąć z domu klucze od samochodu i przyczepy, a nie ma przy sobie kluczy od domu. Dlatego najpierw przyjechał do nas rowerem, zabrał klucze i popedałował na Góralską po lawetę. Postój przy torach przeciągnął się do 18-tej, ale w końcu dotarła pomoc i mogliśmy zwinąć się do bazy. My i rower do auta, nieczynny SuperFour do przyczepy i tak powróciliśmy do domu… Na poniedziałek, 22. czerwca, byliśmy umówieni w Greifswald’zie na pierwszy coroczny przegląd wozu. Najwidoczniej oprócz wymiany oleju i filtrów, nie obejdzie się bez naprawy zepsutego SuperFour’a. Mamę oszukasz, tatę oszukasz, ale przeznaczenia nie oszukasz 😉 Najgorsze, że nie wiadomo co się sypnęło. Oby niemiaszki szybko poradzili sobie z przywróceniem sprawności mojego bolidu…

 

W środę otrzymałem maila od Thomasa Kaliebe z informacją, że SuperFour będzie gotowy do odbioru najprawdopodobniej 3. lipca… Dwa tygodnie będę uziemiony. Trudno. Żeby tylko wyrobili się do mojego wyjazdu do Świeradowa Zdroju, planowanego na 20. lipca…    

 

Ten czerwiec był strasznie pechowy…

 

***** Tekst utworzony 1.02.2011r. *****

 

Maj 2009…

***** Tekst utworzony 27.01.2011r. *****

W maju, ponieważ pogoda była warta grzechu, wygospodarowałem sobie wolne od zajęć na uczelni. Poza tym studia nie zając, zawsze semestr można powtórzyć 😉 Już od pierwszego kursowałem jak prom do Szwecji, w tą i z powrotem. Był to chyba najbardziej aktywny miesiąc SuperFour’a w Szczecinie. Praktycznie nie było dnia, żebym gdzieś się nie wybrał. W każdym tygodniu organizowałem dwie dalekie wyprawy, a pomiędzy nimi latałem lokalnie… W kwietniu moja forma i przede wszystkim kondycja, czy jak kto woli wytrzymałość, poszły ostro w górę. Nawet 5-cio godzinne wyprawy bez dłuższych przerw, przejeżdżałem bez żadnego problemu. Wiadomo, byłem trochę zmęczony, ale chyba każdy z Was, siedząc kilka godzin w jednej pozycji, odczuwałby lekki spadek formy.

 

Wzgórza Bukowe

W długi weekend, załadowaliśmy się z tatą do przyczepy i podjechaliśmy na osiedle Bukowe, tam gdzie we wrześniu 2008 wybrałem się z Rafałem… Na miejscu wyładowaliśmy sprzęt i ruszyliśmy w Puszczę Bukową. Tym razem miałem ze sobą mapę, bidon i chwilowo sprawny licznik prędkości. Cel obraliśmy sobie ambitny, ale jak najbardziej wykonalny. Trasę wycieczki wybrałem z przewodnika rowerowego. Mieliśmy przejechać przez całe Wzgórza Bukowe, zdobyć największy szczyt w okolicy  Szczecina i dojechać do wieży telewizyjnej w Kołowie, skąd nadawane jest radio i telewizja na pół województwa zachodniopomorskiego. Tata zabrał ze sobą swój „profesjonalny” aparat i zrobił mi kilka naprawdę kozackich zdjęć. Zwiedziliśmy kawał lasu, na początku parę kilometrów pod górę jechaliśmy po starym, niemieckim bruku i tak do samego Kołowa. Dotarliśmy do wieży, która z dołu robi spore wrażenie. Dalej trasa prowadziła wąską drogą Binowo-Szczecin przez jakiś kilometr. Ponownie wjechaliśmy do Puszczy, tylko że tym razem leśna ścieżka była szutrowa i cały czas, aż do granic Szczecina biegła w dół. Średnia prędkość przelotowa wzrosła praktycznie dwukrotnie. Po 7-miu kilometrach byliśmy na parkingu, skąd samochodem wróciliśmy do domu. Przejechałem 16 km, zajęło nam to ponad dwie godziny, ale to ze względu na sesję fotograficzną… Wzgórza Bukowe to magiczne miejsce. Co prawda to nie są Alpy, ani nawet Tatry, ale mimo wszystko zapierają dech w piersiach. Majestatyczne, kilkusetletnie Buki, zasłaniające szczelnie słońce i tworzące ponury, mroczny klimat. Do tego droga, której prawie cały czas towarzyszą kilkunastometrowe skarpy i przepaście po obu stronach. Chwila nieuwagi i lecisz w dół… Adrenalina idzie w górę bez znaczenia czy jedziesz rowerem, czy SuperFour’em. I jeszcze to rześkie powietrze… Jak za 10 lat będę organizował SuperFour Szczecin Gran Prix, to na bank trasa będzie przebiegała przez Puszczę Bukową. Czujcie się zaproszeni 😉

Binowo

W następną sobotę 9.05. po raz kolejny pojechaliśmy w to samo miejsce. Tylko, że tym razem w obie strony jechaliśmy tą samą drogą. Odpuściliśmy sobie bruk i wybraliśmy szuter… A że byliśmy już wprawieni, obraliśmy dalszy cel. Był to kolejny wariant wycieczki z mojego przewodnika. W pół godziny zdobyliśmy Wzgórza Bukowe i pognaliśmy dalej do Binowa. Po drodze minęliśmy pole golfowe i znaleźliśmy się w samym centrum, to znaczy na główny, a właściwie jedynym skrzyżowaniu w Binowie. Skręciliśmy w prawo w kierunku jeziora i spróbowaliśmy je okrążyć. Trasa była bardzo lajtowa, ale ku mojej uciesze zrobiło się całkiem sympatycznie. Zadanie utrudnił deszcz, który ostro lał przez ostatnie dwa dni. Przejażdżka zamieniła się w rajd przełajowy. Samochody osobowe raczej miałyby znikome szanse pokonać ten odcinek specjalny bez ugrzęźnięcia w błocie. Rowerem można było śmignąć poboczem, a SuperFour’em musiałem ładować się w sam środek ogromnych kałuż. Emocje rosły, ponieważ niebyło widać ich dna. W niektórych z nich dosłownie tonąłem. Od razu zrobiło mi się cieplej. Kilka razy, tata był zmuszony zejść z bicykla i pomóc mi pokonać kawałek bagna. Momentami przechył mojego czołgu na bok, był tak duży, że włączał się sygnał ostrzegawczy… Gdybym się gdzieś zarył na amen i nie pomogłoby wypychanie rękami, nie było strachu, ponieważ w kufrze zawsze mam przy sobie saperkę… Można nią np. wykopać grób, zakopać zwłoki, a nawet ściąć drzewo, bo z boku ma ząbki jak nóż. Nigdy nie wiadomo do czego się przyda 😉 Po drodze, koło jakiegoś pola kampingowego, miałem spotkanie na szczycie – SuperFour kontra Hummer H3. Wiadomo, gostek nie chciał mi podskakiwać, podwinął ogon, spuścił głowę i grzecznie zjechał na pobocze, robiąc mi wolne miejsce. Zatoczyliśmy koło i ponownie wjechaliśmy na moją ulubioną ścieżkę przez Puszczę Bukową… Machnęliśmy 24 km w dwie i pół godziny. Wycieczkę oceniam na 4+…

 

Z Reptowa przez Sowno

Na wtorek, 12.05. zaplanowałem wypad z Rafałem do Reptowa, gdzie pracuje mój tata… Z domu do biura ma niecałe 16 km, więc w kwietniu zaczął od czasu do czasu jeździć do roboty rowerem. Wyruszyliśmy skoro świt, czyli po 12-tej 😉 Nakleiłem sobie na nos plaster „breathe right”, żeby lepiej się wentylować i w drogę. Trasa jest w miarę prosta. Najpierw wbiliśmy się na ulicę Tczewską, która biegnie przez las. Łączy dwie dzielnice Szczecina, Dąbie z Wielgowem. Jest wąska i kręta, do tego panuje na niej spory ruch – to zdecydowanie najniebezpieczniejszy odcinek. Następną dzielnicą po drodze było Zdunowo, które łączy się bezpośrednio z Wielgowem. Tam za szpitalem skręciliśmy w lewo i wjechaliśmy do lasu. Po czterech kilometrach dotarliśmy do Niedźwiedzia, tak nazywa się wioska… Strasznie tam śmierdzi, bez względu na porę dnia i roku. To wszystko przez kilka ferm, które mieszczą się na końcu Niedźwiedzia. Tak na marginesie to ciekawe, czy mieszkańcy dostają jakieś dopłaty z Unii za wdychanie tego smrodu? Ja na ich miejscu doprowadziłbym Brukselę do bankructwa 😉 Stamtąd pozostał nam już tylko kilometr do granic Reptowa. Do biura jest jeszcze kawałek, ponieważ trzeba przejechać całą wieś, żeby tam dotrzeć. Na miejscu zaparkowaliśmy koło samochodu taty i zadzwoniłem do niego, żeby wyszedł z firmy i zobaczył czy stoi jego auto, bo chyba przed chwilą widziałem je w Szczecinie. Nietrudno się chyba domyślić, że nie musieliśmy na niego długo czekać. Wybiegł jakby co najmniej się paliło 😉 A tam – suprise – ja z Rafałem we własnej osobie. Oprowadziliśmy Rafała, który był tu po raz pierwszy, w iście ekspresowym tempie dokoła biura. Do dzisiaj wypomina mi, że nie pozwoliłem mu wejść do środka i nie mógł zapoznać się z wszystkimi „pracownicami”. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, ponieważ, jak już wiecie, nie lubię wracać tą samą trasą do domu. Jeżeli tylko się da, staram się zatoczyć pętlę. W tym przypadku jak najbardziej była taka możliwość, tyle że powrót był ponad dwa razy dłuższy. Miałem przy sobie dwie mapy, które uzupełniały się nawzajem. Lepsze to niż nic. Mój telefon wypadł blado, nie widział połowy dróg, którymi wracaliśmy do Szczecina. Trasa była iście pionierska, byliśmy chyba pierwszymi ludźmi, którzy ją pokonali. Prawie jak Armstrong na księżycu 😉 Z Reptowa polecieliśmy w kierunku Cisewa. Kilometr po starcie mieliśmy przymusowe lądowanie. Staliśmy 20 minut na przejeździe kolejowym… Nie tracąc czasu, strzeliliśmy sobie z Rafałem po wafelku. Szlabany poszły w górę, a my jak spuszczone z łańcucha psy wyrwaliśmy przed siebie. Po drodze nie minęliśmy żadnego samochodu, ani człowieka. Domy jakieś były, ale żywych istot poza inwentarzem żywym nie stwierdziliśmy. Naprawdę jak na księżycu… Na końcu Cisewa było lapidarium. Jakby ktoś nie wiedział co to lapidarium to wikipedia zawsze służy pomocom – miejsce przechowywania i prezentowania zgromadzonych okazów kamieni naturalnych i kamiennych fragmentów elementów architektonicznych, rzeźb, nagrobków, pomników, pochodzących z zabytkowych budowli. Strasznie korciło mnie, żeby się tam dostać SuperFour’em. Nie miałem zamiaru zwiedzać tej wątpliwej „atrakcji turystycznej”, broń borze. Ja po prostu chciałem pokonać dwa granitowe schody, które dzieliły mnie od głównego pomnika. Powoli wjechałem na pierwszy stopień, a po nim momentalnie wskoczyłem na drugi. Teraz wystarczyło tylko wciągnąć za sobą ciężki tyłek, w którym mieści się silnik i kufer z tysiącem „niezbędnych” przedmiotów. Musiałem zrobić to inteligentnie, ponieważ jakbym za ostro dodał gazu, mógłbym najzwyczajniej w świecie, wkleić się w pomnik. Ale co to dla mistrza joysticka… Wjechałem bez mrugnięcia okiem. Następnie spróbowałem zawróciłem, chwilkę mi to zajęło. SuperFour nie jest zbyt zwrotny… Po kilku sprawnych manewrach w końcu się udało. Zjazd był chyba najłatwiejszy. Najpierw przód, potem tył i byłem na dole. W trakcie całej operacji „schody”, Rafał, jak przystało na rasowego reportera, cykał mi fotkę za fotką. Kiedy zjeżdżałem z podwyższenia, położył się nawet pod moim wozem bojowym, żeby złapać lepsze, niekonwencjonalne ujęcia. Niestety tydzień później padł dysk i wszystkie zdjęcia z tej wyprawy przepadły… Po dogłębnym zwiedzeniu lapidarium pojechaliśmy do Wielichówka. Tam na nasz widok, ludzie powyłazili z wszystkich sześciu chałup i zrobili tak zdziwione miny, jakbyśmy byli pierwszymi turystami w ich wiosce po drugiej wojnie światowej. W sumie to może i tak było… Wielichówek miałem tylko na jednej mapie, miałem na niej również jedną drogę. W rzeczywistości w samym centrum wioski, a właściwie osady, było skrzyżowanie. Do wyboru mieliśmy w lewo, w prawo lub prosto. W lewo była leśna dróżka, przez którą nie wiem czy chociaż rower dałby radę. Tak na marginesie to była ta droga z mapy… W prawo niby asfalt, ale chyba jeszcze niemiecki. A prosto, droga z tego wszystkiego co pozostaje z budowy… Na pierwszy rzut oka zauważyłem pojedyncze dachówki, papę, trochę wełny, trochę siatki, nie mogło zabraknąć styropianu o różnej grubości, cegieł i opakowań ch… wie po czym. Wszystko to było skrupulatnie przysypane gruzem i wyrównane chyba przez jakiś traktor w czynie społecznym. Po prostu masakra! Wybór był trudny, żeby nie powiedzieć przesrany. Jak u Chajzera, co nie wybierzesz to i tak będzie zonk 😉 Poszliśmy po radę do tubylców. Pierwszy nawinął się jakiś wcięty siwy pan z taczką. Rozmowa z nim wyglądała mniej więcej tak: na pytanie – Czy tam w lewo dojedziemy do Sowna? Odpowiedział – Taa. A tędy na wprost dojedziemy do Sowna? Mruknął – No, taa. Najwięcej problemu miał z ostatnim pytaniem – a którędy lepiej? Podrapał się po mytym w zeszłym miesiącu łbie i powiedział – No prosto, tylko to by trzeba samochodem jechać… Tak się nieszczęśliwie złożyło, że zapomniałem wziąć z domu mojego małego, nadmuchiwanego samochodu na taką okoliczność. Ale takich dwóch komandosów jak my, nie jest w stanie załamać jakiś wiejski głupek z miejscowości, której nie ma na mapie 😉 Zacisnęliśmy zęby i ruszyliśmy prosto, drogą „budowlaną” położoną pomiędzy polami. Udało nam się pokonać ten wymagający odcinek tras (2,5 km), bez przebicia opony. Uznaliśmy to za spory sukces. Jakby Rafał złapał flaka to jeszcze pół biedy, bo miał przy sobie zapasową dętkę. Ale gdybym ja przebił koło to byłaby kaplica. Nawet nie wiedziałbym gdzie wezwać assistance… Dojechaliśmy do Podlesia, które bezpośrednio łączy się z Sownem, a tam to już prawdziwa metropolia – widzieliśmy pierwszy sklep od Reptowa. Przefrunęliśmy przez całą wieś, wprowadzając spore ożywienie. Od Podlesia, aż do samego domu, poruszaliśmy się już po normalnych drogach. Następnym celem były Strumiany. Na końcu tej miejscowości zrobiliśmy sobie przerwę na mocną herbę i wafelki 😉 Kolejny etap był wyczerpujący, ponieważ droga była prosta, jakby ktoś ją narysował linijką. Najpierw przez 3 km do skrzyżowania i stamtąd jeszcze 4 km do Klinisk Małych. Po pierwsze to takie 30 minut bez zakrętów jest strasznie nużące. Po drugie to jadąc non stop prosto, trzymając joystick w jednej pozycji, drętwieje ręka. Dlatego jak nikt nie jechał, śmigałem zygzakiem, żeby trochę „odpocząć”. Teraz mieliśmy trudne zadanie… Musieliśmy przejść na drugą stronę S3. Co prawda po przejściu dla pieszych, ale na drodze szybkiego ruchu, gdzie po czterech pasach zapier…..ją 120 km/h to prawdziwe wyzwanie. Po dziesięciu minutach jakoś udało nam się przemknąć i znaleźliśmy się w Kliniskach Wielkich. Minęliśmy piekarnię ASPROD i skręciliśmy w lewo na Szczecin, a tam to już prawie jak w domu. Ostatnie 10 km przebiegło bez żadnych przeszkód. Przejechaliśmy przez Pucice, potem dzielnicę Szczecina – Załom i byliśmy w Dąbiu. Wyprawa, jak już pisałem, była iście pionierska. Zwiedziliśmy nowe, nieznane zakątki województwa zachodniopomorskiego. Zrobiliśmy ponad 46 km w niecałe 4 godziny. Z dnia na dzień, średnia prędkość stale rośnie, forma idzie w górę – czego chcieć więcej?!

 

  

 

 

Lubczyna

W dzień mamy, dla niegrzecznych dzieci dodam, że to 26. maja, miała odwiedzić mnie moja rodzicielka. Z rana o 10-tej na dworze termometr wskazywał 26°C! W taką pogodę nie można siedzieć w chacie. Co prawda jestem stu procentowym ateistą, ale nie ruszając się z domu bym zgrzeszył… Przygotowaliśmy z Rafałem ucztę na przyjęcie mamy i wybraliśmy się w kolejną podróż w nieznane. Gość miał być u mnie o 16:30, więc mieliśmy jakieś 4 godziny na przejażdżkę. Wybrałem nową trasę przez wsie w okolicy jeziora Dąbie. Są tam miejscami strasznie dziurawe drogi, ale za to od Pucic ruch jest bardzo mały. Przebieg wycieczki wyglądał następująco: Dąbie-Załom-Pucice-Czarna Łąka-Lubczyna-Warcisławiec-Rurka-Rurzyca-Kliniska Wielkie-Pucice-Załom-Dąbie. W Czarnej Łące zboczyliśmy na chwilę z trasy i podjechaliśmy na plażę. Oprócz nas był tam zaledwie jeden fan wiatrów, który próbował zmontować swoją deskę… Mój termometr w liczniku prędkości wyświetlał 32 stopnie, więc trzeba było zwinąć się z tej tropikalnej plaży, bo ciężko było wytrzymać. W SuperFour’ze pod szybą było chyba ze 40… Uzupełniliśmy płyny i ruszyliśmy dalej. Podczas jazdy powiewał wiatr i zrobiło się całkiem sympatycznie. Po kilkudziesięciu minutach byliśmy w Lubczynie. Jest to spora wioska turystyczna położona nad jeziorem Dąbie. Mają tam jakiś mały port, przystań i kąpielisko. Nie mieliśmy czasu na zwiedzanie każdej plaży po drodze, skręciliśmy na wschód i zaczęliśmy oddalać się od wody. Kolejną „dużą” miejscowością na naszym szlaku były Kliniska Wielkie. Tamtędy wracaliśmy już dwa tygodnie temu z Reptowa… Byliśmy zmuszeni dodać trochę gazu, ponieważ od zachodu nadciągały ogromne chmury burzowe. Jakoś nam się udało, zaczęło padać w momencie kiedy wjechałem na podwórko. Z Klinisk jechaliśmy do domu około godziny. Przejechaliśmy 37 km w 3 godziny. Średnia prędkość jazdy wyniosła 13,6 km/h – to mój nowy rekord…

 

 

***** Tekst utworzony 27.01.2011r. *****

Kwiecień 2009…

***** Tekst utworzony 22.01.2011r. *****

LASEK ARKOŃSKI

Na początku kwietnia przyszedł ciepły front i zrobiło się całkiem sympatycznie. Może nie było upałów, ale powyżej 18°C na pewno. Trzeba było rozpocząć intensywne przygotowania do sezonu, a wiadomo – im szybciej, tym lepiej. W sobotę 4.04. zapakowaliśmy SuperFour’a do przyczepy i pojechałem razem z moimi rodzicami do szczecińskiego Central Parku. W Stanach mają Las Vegas, na Wyspach Kanaryjskich Las Palmas, a my mamy Las Arkoński 😉 Oficjalna nazwa na mapach to Park Leśny Arkoński. Razem z Parkiem Kasprowicza, który zaczyna się w samym centrum przy Urzędzie Miasta, tworzą zespół przyrodniczo-krajobrazowy. To prawdziwe serce i płuca Szczecina. Można tu znaleźć liczne ścieżki spacerowe i rowerowe, tor saneczkowy, a nawet wyciąg narciarski. Do tego mamy do dyspozycji miejskie kąpielisko oraz ośrodek sportów konnych. Mieści się tam również stadion Arkonii Szczecin, gdzie są organizowane różne imprezy, nie tylko sportowe. To wspaniałe miejsce do aktywnego wypoczynku i rekreacji bez względu na porę roku. Na tych 100 ha2 każdy znajdzie coś dla siebie… Mi najbardziej spodobały się oczywiście ścieżki rowerowe. Na marginesie mówiąc – mucha nie siada 😉 Poza kilkoma wizytami na stadionie Arkonii, nigdy wcześniej nie zapuszczałem się w głąb Lasku Arkońskiego. Nie miałem takiej potrzeby, ponieważ jedynie mogłem wybrać się tam na spacer na zwykłym wózku elektrycznym. Osobiście nie jestem zwolennikiem spacerowania, bo uważam, że na spacer to wyprowadza się zwierzęta 😉 Ale jeżeli któraś z moich cichych fanek chciałaby się ze mną wybrać na przechadzkę po parku to na pewno nie odmówię, bądźcie spokojne. Wróćmy do wydarzeń z tamtej soboty… Pogoda była super, więc nie trudno się domyśleć, że w parku były tłumy. Nie było gdzie zaparkować normalną osobówką, a co dopiero naszym „autobusem” z przyczepą. Celem wycieczki oprócz eksploracji nowych ścieżek, był trening mojej mamy w obsłudze SuperFour’a oraz przyczepy. Musiała być na bieżąco w temacie, ponieważ za tydzień planowaliśmy wyjazd do Wągrowca. W Lasku Arkońskim było naprawdę klawo. Dojechaliśmy do jeziora Głębokiego i zawróciliśmy w stronę Teatru Letniego, który z kolei mieści się w Parku Kasprowicza. Stamtąd wróciliśmy na parking niedaleko stadionu Arkonii i pojechaliśmy do domu. Nie odczułem, żeby SuperFour zastał się przez zimę, na każdym z OS-ów szedł jak burza…

WĄGROWIEC 2009

W piątek 10.04. popołudniu tata zawiózł mnie do Wągrowca. Jakby ktoś z Was nie wiedział gdzie to jest to dodam, że to miasteczko mieści się 60 km na północ od Poznania, a jak nie wiecie gdzie jest Poznań to ja już Wam nie pomogę 😉 Spędziłem tam Wielkanoc, w sumie wczasowałem się tam 9 dni. Razem ze mną była moja mama i babcia. Stacjonowałem w ośrodku WIELSPIN nad jeziorem durowskim. Czuję się tam jak w domu, od 1998 spędzaliśmy tam nawet po 2 miesiące w roku. Pogoda nam dopisała, w ogóle nie padało, ale z drugiej strony mogłoby być trochę cieplej. Oprócz świątecznego obżarstwa, codziennie po objedzie staraliśmy się z mamą gdzieś pośmigać. W Wągrowcu nie ma zbyt wiele ścieżek rowerowych, za to jest kilka szlaków. Nigdzie nie mogliśmy dostać jakiekolwiek mapy okolicy, przez co nawigacja była niezwykle utrudniona. Tam naprawdę jest gdzie jeździć. Mają tam kilkanaście jezior, pełno lasów, no i miasteczko też jest całkiem sympatyczne. Przez ponad tydzień zjeździliśmy pobliskie wsie, m.in. Bartodzieje, Kobylec, Żelice, Rudnicze, Bobrowniki. Oprócz tego, w samym Wągrowcu, przebyliśmy Szlak Cysterski. Na jego trasie zwiedziliśmy Klasztor Cystersów z XIV wieku, park miejski i chyba największy bajer w okolicy – bifurkację. Co to takiego? A więc, przez Wągrowiec przepływają dwie rzeczki, Nielba i Wełna. Kilometr od centrum mieściny, te cieki krzyżują się. Prowadzono tam szereg badań i „amerykańscy” naukowcy dowiedli, że wody w obu rzekach nie mieszają się… Jedzie mi tu czołg? Nie sądzę… Co prawda jeżeli wrzucimy np. do Nielby gałązkę, to popłynie ona dalej Nielbą. Z Wełną jest tak samo… Tablica, która stoi w pobliżu bifurkacji informuje, że to jedyne takie zjawisko na świecie. Albo to rzeczywiście jakiś cud, albo od lat mają dobrego PR-owca. Chociaż za mało to rozreklamowane jak na taki kaliber. Zawsze organizowano nam wycieczki Szlakiem Cysterskim, za pomocą ośrodkowego melexa. Teraz mogłem przejechać tę trasę swoim własnym „melexem”. WIELSPIN jest umiejscowiony na samym końcu miasta. Centrum mieści się po drugiej stronie największego w okolicy jeziora, także dawniej, za pomocą zwykłego wózka, podróż w jedną stronę np. do sklepu wędkarskiego, zajmował grubo ponad godzinę. Była to prawdziwa wyprawa, a teraz SuperFour plus rowerek i miasto zdobyte w 15-20 minut. Kilka razy wyciągnęliśmy babcię na spacer z kijkami do pobliskiego lasu (foto), bo tak cały czas siedziała w pokoju. Nie bójcie się, nie ganiała za mną 15 km/h. Co prawda nadawałem tempo, ale spacerowe 😉 Podsumowując, nie wiem ile kilometrów przejechałem podczas tego pobytu, ponieważ licznik, jak zwykle nawalał. Z wyliczeń z mapy, było to zaledwie około 100 km. Byłem w Wągrowcu chyba z 50 razy i to w zupełności wystarczy. Czas rozwijać nowe horyzonty i odkrywać nieznane miejsca…

NOWA ŚCIEŻKA W DĄBIU

Po powrocie do Szczecina, poznawałem odległe zakątki Prawobrzeża. W kwietniu, w okolicy lotniska w Dąbiu, oddano do użytku nowiusieńką asfaltową ścieżkę rowerową, wzdłuż ulicy Przestrzennej. Trzeba było poddać ją poważnym testom, a kto to zrobi lepiej ode mnie? Więc jak mówi moje główne motto życiowe – niema co pierd….ć, trzeba zapierd….ć!!! 😉 Testy przebiegały bez zakłóceń, ruch na ścieżce był naprawdę znikomy. Trzeba otwarcie przyznać, że zrobili ją na standardzik europejski, pierwsza klasa. Dzięki tej trasie, do mojego menu, mogłem dołożyć nowy szlak wokół lotniska. I co najważniejsze, otworzyła się przede mną droga do centrum miasta…

***** Tekst utworzony 22.01.2011r. *****

Luty 2009…

***** Tekst utworzony 21.01.2011r. *****

W połowie miesiąca odebraliśmy od tapicera SuperFour’a, który był poddawany zabiegowi upiększającemu. Fotel Recaro został obszyty czarną skóra. Teraz nie tylko lepiej się prezentuje, ale również jest dużo praktyczniejszy. Przede wszystkim skórę dużo łatwiej wyczyści z kurzu i pyłu, który po leśnych rajdach jest dosłownie wszędzie… W międzyczasie w Szczecinie spadło około 30 cm śniegu. Kiedy po czteromiesięcznej rozłące z moim cudeńkiem, zobaczyłem jak tata wytaczał go z przyczepy po wizycie u tapicera, musiałem się przejechać. Trzeba było wypróbować nowe rękawice elektryczne, które zakupiłem z myślą o zimowych dniach. Wystarczy je nałożyć, podłączyć do zapalniczki samochodowej i czekać, aż się nagrzeją. Dodatkowo musiałem sprawdzić nowy fotel… No i nie mogłem odpuścić sobie okazji przejechania się po białym puchu! Temperatura była około zera, więc jakoś dało się wytrzymać. Razem ze mną wybrał się Rafał. Szedł na pieszo, ponieważ ja jechałem góra 7 km/h. Miał bardzo odpowiedzialne zadanie, robił dokumentację fotograficzną wyprawy. Wybraliśmy się z moim psem (Nuką) do pobliskiego lasu. Latem staruszka ledwo za mną nadążała, ale tym razem jakoś dawała sobie radę. SuperFour sunął po śniegu dosłownie jak czołg. Przez stały napęd na 4 koła, nie mogłem pobawić się w kontrolowane poślizgi. Ciąłem do przodu bez względu na to, czy pode mną była ścieżka, czy też nie – jak lodołamacz… Po drodze testowaliśmy mój telefon z GPS-em, który o dziwo widział leśne dróżki. Cała wycieczka, a właściwie spacer, zajął nam około godziny, było całkiem nieźle. Ale mimo wszystko takie zimowe przechadzki nie mają wiele wspólnego z letnimi wypadami… Na pewno komfort jazdy po śniegu SuperFour’em, a normalnym wózkiem elektrycznym jest bez porównania. To tak, jakby porównywać klapki do górskich traperów z kolcami. Najgorsze, że znowu musiałem pożegnać się z wozikiem na jakiś czas…

***** Tekst utworzony 21.01.2011r. *****