Lübbenau 2011 – dzień 8. – Upalna wycieczka do Slawenburg’a…

***** Tekst utworzony 5.09.2011r. *****

Dzisiaj mogliśmy dać z siebie wszystko, ponieważ miał to być ostatni dzień ładnej pogody. Już przed startem zakładaliśmy, że jutro będziemy mieli wolne od jazd… Wstałem około ósmej i od razu po odpaleniu ścieżki dźwiękowej (tym razem Michael Jackson), zabrałem się za nawadnianie. Za oknem nie było widać nawet najmniejszej chmurki, a na termometrze w cieniu było już 26 stopni. W związku z tym musiałem przed śniadaniem wlać w siebie sporo płynu, żeby później gdzieś po drodze nie zasłabnąć z wycieńczenia… O dziesiątej byliśmy już po śniadaniu i mogliśmy wyruszać do Slawenburg’a. W siodle zasiadłem o jedenastej, poczym szybko i sprawnie popędziliśmy w kierunku dzisiejszego celu… Najpierw pojechaliśmy w kierunku portu, a następnie prosto aż do landówki L49. Tam niestety na kilkaset metrów skończyła się ścieżka rowerowa i byliśmy zmuszeni pokonać ten fragment ulicą. Dla mnie nie było to problemem, gorzej z mamą… Ja od razu korzystając z przejścia dla pieszych, wskoczyłem na jezdnię i pomknąłem za wolno turlającym się kamperem. Przeleciałem za nim około dwustu metrów, zaliczając przejazd kolejowy i przepuszczając jadącego z naprzeciwka tira, poczym skręciłem w lewo wjeżdżając na asfaltową rowerówkę. Natomiast moja kompanka, została daleko, daleko w tyle… Przez wrodzony strach przed jazdą jednośladem oraz obcowaniem z innymi uczestnikami ruchu, zrezygnowała z jezdni i usilnie próbowała iść z rowerem poboczem, stwarzając przy tym większe zagrożenie, niż gdyby normalnie pojechała ulicą. Ja zatrzymałem się na ścieżce pod jednym z pobliskich drzew i w cieniu cierpliwie na nią czekałem…

Przez następny kilometr razem, spokojnie posuwaliśmy się ścieżką wzdłuż trasy L49 aż dojechaliśmy do przedmieść wioski, a może miasteczka Boblitz. Dzisiaj, dzięki zaczepionej przed nosem mapie Spreewald’u, cały czas (no prawie) kontrolowałem nasze aktualne położenie na kuli ziemskiej. Żeby dostać się do Boblitz, czyli po łużycku Bobolców, wybrałem wariant omijający centrum mieściny. Przed jakimś salonem samochodowym skręciliśmy w lewo i przez kolejne kilkaset metrów jechaliśmy po żużlowej dróżce wśród pól. Ktoś mądry obsadził szlak drzewami, dlatego upał w ogóle nam nie przeszkadzał. Po chwili minęliśmy tablicę i wjechaliśmy do Bobolców…

Przejazd przez tą miejscowość był bardzo kręty i zawiły, ale na szczęście jak to zwykle bywa w Niemczech, oznakowanie trasy było wzorowe. Prawie na każdym ze skrzyżowań musieliśmy gdzieś skręcić. Bez znaków i włóczki, trudno by wrócić tą samą drogą… Tranzyt rowerowy poprowadzony był sprytnie przez puściutkie uliczki otoczone malutkimi domkami jednorodzinnymi. Od Boblitz kierowaliśmy się na Raddusch, gdzie brakowało nam jeszcze kilka kilometrów. Kolejny etap szlaku biegł po asfaltowych drogach, służących chyba tylko miejscowym rolnikom do dojazdu na pola kartofli. Jechało się po nich naprawdę wyśmienicie, brakowało tylko cienia… Jak na zamówienie, po dwóch, trzech kilometrach opalania, wjechaliśmy w iglasty las, w którym mogliśmy trochę odsapnąć…


Po przejechaniu tego górzystego, świerkowego lasu, który przypominał nadmorskie wydmy, znaleźliśmy się w miejscowość Raddusch…

Po pokonaniu długiej prostej wzdłuż torów kolejowych, dojechaliśmy do jednej z główniejszych dróg prowadzących od autostrady do centrum miasteczka. My, aby dotrzeć do Slawenburg’a, musieliśmy przedostać się na drugą stronę autobahny. Na szczęście nie byliśmy zmuszeni skakać przez barierki, ponieważ droga do słowiańskiego grodu biegła pod A15. Kiedy ten etap mieliśmy już za sobą, wystarczyło jedynie pokonać ostatni odcinek po szerokiej jezdni prowadzącej tylko i wyłącznie do muzeum. Miał on jeden drobny minus – przez prawie kilometr nie było ani jednego drzewa, pod którym można by schronić się w cieniu. Mimo wszystko zatrzymaliśmy się na chwilkę nad długim i wąskim jeziorem Bischdorfer See powstałym po jednej z wielu tutejszych kopalni odkrywkowych…

Kiedy już pot zaczął lecieć mi z czoła, postanowiłem ruszyć dalej. Do celu mieliśmy już naprawdę blisko. Gród cały czas był przed naszymi oczami, tyle, że musieliśmy jeszcze przejechać wzdłuż kilku pól… Po pięciu minutach byliśmy już pod Slawenburg’iem. Przejechaliśmy przez parking, na którym w wielu miejscach wisiały tablice informacyjne w języku polskim i niemieckim. Nie były one za bardzo związane z tutejszym muzeum. Był na nich za to narysowany zabawny złodziejaszek w opasce na oczach, który kradł torebkę z samochodu, a pod spodem widniał napis, informujący o tym, żeby nie zostawiać cennych rzeczy w aucie. Zapewne chodziło im o jumających Polaków, ale jeżeli o mnie chodzi, to nie miałem w kufrze miejsca na dodatkowe fanty 😉 Pięćdziesiąt metrów dalej byliśmy już pod grodem…

Parking dla rowerów był tuż przy wejściu. Tak na marginesie wydaje mi się, że jednośladów było zdecydowanie więcej niż samochodów… Jadąc tutaj nie byłem do końca przekonany, czy uda mi się wjechać do środka Slawenburg’a moim jakby nie było sporym wózkiem. Liczyłem na to, że będę mógł dostać się chociaż na dziedziniec, czy jak to zwą w takich grodach… Mama przyczepiła swój rower do płotka z drewnianych pali, który odgradzał ścieżkę dla zwiedzających od fosy, w której pływały kolorowe karpie i karasie, poczym udaliśmy się pieszo do głównej, a właściwie jedynej bramy. Na mój widok panie kasjerki trochę się przeraziły rozmiarami mojego pojazdu, ale po krótkiej polsko-niemieckiej konwersacji uspokoiliśmy je mówiąc, że ja chcę tylko i wyłącznie wjechać za mury, a do środka muzeum nie mam najmniejszego zamiaru się wpychać. Na siłę może i bym się zmieścił w tej wystawowej części grodu, ale nie chciałem ryzykować zahaczenia o jedną z tamtejszych gablot. Po zakupieniu biletów, legalnie mogłem wtoczyć się za mury, które naprawdę wyglądają na takie sprzed tysiąca lat…

Przejechałem kawałek po drewnianym podeście, który przecinał cały gród, aż w końcu zeskoczyłem z niego i podjechałem do czterech tablic, na których było wiele ciekawych informacji na temat powstawania tego obiektu od 1999 roku. Kiedy te łużyckie kasjerki przemyślały sobie w swojej kanciapie moją aktualną sytuację, jedna z nich przyniosła mi takie urządzonko, przypominające telefon, w którym po wyborze języka (był polski!), mogłem sobie chociaż posłuchać informacji, faktów historycznych oraz ciekawostek na temat kultury łużyckiej sprzed lat. Dwóch lektorów, którzy udzielili głosu do tych opowiastek, miało iście hambursko-warszawski akcenty. Słuchanie w grodzie łużyckim Niemców mówiących po polsku – bezcenne 😉 Oczywiście przed rozpoczęciem wchłaniania wiedzy poprzez międzynarodowy materiał audio, wcisnąłem się pod sam mur od strony południa – tylko tam była odrobina cienia… Gdy ja słuchając odpoczywałem, mama poszła do środka… Muzeum, czy też wystawa różnych zbiorów biżuterii, narzędzi, monet, garnków, i tym podobnych wykopanych staroci, jest sprytnie umiejscowiona w murach Slawenburg’a. Wiem ze zdjęć, że wewnątrz jest naprawdę urządzone nowocześnie, a przede wszystkim interesująco. Ale ja mimo wszystko wolę to co nasze, polskie i osobiście bardziej podoba mi się nasz stary, poczciwy Biskupin 😉 Jeżeli chodzi o moją mamę, to muszę przyznać, że wsiąkła w to muzeum na dobre. Mimo, że jak ona twierdzi, zaliczyła wystawę biegiem, czekałem na nią ponad godzinę. A jakby tego było mało, to przybiegła do mnie w połowie zwiedzania i zwinęła mi słuchawkę z tymi pierdołami o łużyczanach. Zostałem wtedy tylko z jakąś lichą, dwustronną ulotką o Slawenburg’u, którą tak tarmosił mi wiatr, że trudno było cokolwiek przeczytać 😉 Kilka minut po drugiej, gdy w słońcu temperatura prawdopodobnie przekraczała już czterdzieści stopni Celsjusza, ruszyliśmy z powrotem do Lübbenau, tylko, że tym razem chcieliśmy wrócić inną drogą – przez bagna w pobliżu Leipe… Wczoraj tak się nam tam spodobało, że chcieliśmy dzisiaj również odwiedzić te urocze i zarazem tajemnicze miejsca. Na mojej mapie, odcinek pomiędzy Slawenburg’iem a Leipe był zaznaczony przerywaną niebieską linią, co oznaczało, że ten szlak jest klasy B. Muszę przyznać, że jeździłem już kilkoma takimi szlakami klasy A i klasy B w Polsce i to oznaczenie niewiele ma wspólnego z niemieckimi standardami. U nas na trasie rowerowej drugiej kategorii, jak na razie można spodziewać się wszystkiego. Na normalnych szlakach klasy A bywa różnie – od równiutkiej (sfinansowanej ze środków unijnych) ścieżki rowerowej, po fragmenty na dziurawych drogach krajowych (tylko dla ludzi o mocnych nerwach). Na niemieckich mapach wygląda to zupełnie inaczej… Na ścieżce pierwszej kategorii nie uświadczymy dziur w nawierzchni nawet na leśnych dróżkach, góra co kilometr można znaleźć ławeczkę na odpoczynek. Natomiast klasa B, czyli to czym mknęliśmy po wyjeździe ze słowiańskiego grodu, to najczęściej szlak biegnący po bardzo, bardzo mało uczęszczanych przez samochody, równych drogach. Niestety tutejsze ścieżki drugiej kategorii są zazwyczaj lepsze od naszych pierwszej 🙁 Właśnie dlatego wolę zwiedzać Niemcy 😉 Po kilku minutach wpadliśmy jak peleton na Tour de France do Raddusch’a. Mimo tego, że przejechaliśmy tylko połowę tej miejscowość, nie mogę powiedzieć, żeby była ona warta odwiedzenia – zapyziała NRD-owska wiocha 😉 Jedyne co przykuło naszą uwagę, to wszystkie dwujęzyczne nazwy ulic – po niemiecku i łużycku…

Z Raddusch do Leipe i Lübbenau można dostać się na kilka sposobów. Ja niby miałem pod nosem mapę, ale jakoś wybiłem się z nawigowania i bez głębszego zastanowienia jechałem przodem kierując się wyłącznie drogowskazami. Na krzyżówce w pobliżu „centrum” Raddusch skręciliśmy w lewo na Leipe i Mehl (czyli młyn). Pomyślałem sobie, że fajnie będzie zobaczyć po drodze coś takiego… Bardzo szybko opuściliśmy wioskę i dość dziurawą (jak na niemiecki standard) drogą, dojechaliśmy do jakiegoś sporego gospodarstwa rolnego – taki nasz PGR. Po przebyciu trzystu metrów wzdłuż obór, kolejny odcinek biegł przez kilometr przy ogromnych pastwiskach. Kawałek dalej wjechaliśmy na niewielki mostek, z którego mogliśmy podziwiać, choć to może za dużo powiedziane, stuletni młyn…

Zaraz za nim znaleźliśmy się na skrzyżowaniu, które zmusiło mnie w końcu do rzucenia okiem na mapę. Na drogowskazie Lübbenau było w lewo, a Leipe w prawo. My właśnie chcieliśmy dostać się do tego pierwszego, ale przez to drugie 😉 Dlatego bez dłuższego zastanowienia ruszyliśmy w prawo… Minęliśmy grupkę łużyczan ładujących snopy siana na przyczepy i sto metrów dalej przejechaliśmy koło konia zamkniętego na niedużym wybiegu, z opaską na oczach. Chyba głównie przez to, biedny arab strasznie się złościł i skakał na oślep na metalowe ogrodzenie… Kiedy już byliśmy jakieś dwieście metrów od niego, przed nami na trasie pojawiła się przeszkoda, do której w tych rejonach zdążyliśmy się już przyzwyczaić, a mianowicie mały, pieprzony, drewniany mostek z krzywymi i spróchniałymi schodkami, wybudowany przez tych zacofanych i niedorozwiniętych karakanów z Łużyc. Nie mogę powiedzieć, żebym się tym jakoś nad wyraz zdenerwował, ale ile razy można zmieniać trasę? Do tego wszystkiego jeszcze ten upał… Gdyby nie ta bezcenna pod względem historycznym kładka, do Leipe mieliśmy stamtąd tylko kilometr, a od tablicy tej miejscowości zostałoby nam jedynie 7 kilometrów do naszego zamku. A tak musieliśmy zawrócić i znaleźć inną drogę do bazy… Z powrotem przejechaliśmy obok tego rozwścieczonego rumaka, który naprawdę sprawiał wrażenie, że zaraz rozwali solidne ogrodzenie i pomknie przed siebie jak mustang na równinie. Najpierw musieliśmy wrócić do tego skrzyżowania, na którym stał kierunkowskaz na Lübbenau, skąd wystartowaliśmy 4 godziny temu…

Tym razem po przepuszczeniu traktora z sianem, polecieliśmy na krzyżówce prosto. Pod kołami pojawił się jasny, w miarę równy żużel, którym bez problemu można było grzać na maksa. Niestety mama skutecznie zwalniała nasz konwój, ale nie ma się co dziwić, ponieważ przez trzy, cztery kilometry jechaliśmy w palącym słońcu… Dookoła przez większość tej trasy mogliśmy podziwiać zielone bagna, które gdyby nie ta temperatura, można by obserwować cały dzień…

Ten szlak nie można powiedzieć, żeby należał do jakiś obleganych – przez 6 kilometrów minęliśmy zaledwie trzech turystów na rowerach. A szkoda, ponieważ ten odcinek naprawdę jest godny polecenia… Kawałek za bagnami przejechaliśmy koło niewielkiej plaży nad jedną z odnóg Szprewy, z której zostaliśmy pozdrowieni okrzykami i machaniem rąk. I to wcale nieprawda, że wołali do nas – Polen raus! 😉 Sto metrów od rzeki udało nam się pokonać aktualnie otwarty przejazd kolejowy i po raz drugi dzisiaj znaleźliśmy się w Bobolcach, czyli Boblitz…

Nic się tu nie zmieniło od naszej pierwszej wizyty, nadal na uliczkach było pusto i cicho. Bacznie obserwując znaki, piorunem przejechałem slalom pomiędzy domkami i samotnie pożegnałem Boblitz wjeżdżając na polną dróżkę do Lübbenau. Mama była już solidnie zmachana i miała spore problemy, żeby za mną nadążyć. Ja z kolei nie chciałem jechać powoli jej tempem, ponieważ wtedy słabiej owiewał mnie ratujący życie, chłodny wiaterek… W połowie drogi pomiędzy Bobolcami a naszym obecnie flagowym miastem Lübbenau, zatrzymałem się w cieniu pod drzewkiem i na nią poczekałem. Właśnie wtedy od zachodu pojawiły się pierwsze chmurki, nie widziane w tutejszej okolicy od ponad trzech dni… Kolarka pojawiła się kilka minut później z zupełnie pustymi butelkami po wodzie. Jako, że ja nie należę do tych, którzy piją podczas zdobywania świata, mój zimny Gatorade w termicznym bidonie był dla niej w tym momencie zbawieniem. Mogłem zażądać za niego każdej ceny, ale widząc starania mamy, odstąpiłem jej mój napój gratis 😉 400 mililitrów pomarańczowej cieczy zniknęło w mgnieniu oka, poczym ruszyliśmy dalej w kierunku bazy… Za dosłownie dwie minuty pojawiła się asfaltowa ścieżka rowerowa, którą dotarliśmy aż do przejazdu kolejowego w Lübbenau. Niestety był on zamknięty, przez co cierpliwie musieliśmy odstać swoje. Ja, żeby nie tracić czasu, wyprzedziłem kilka samochodów i dwa rowery, ustawiając się przy samym szlabanie. Niektórzy mogą powiedzieć – ale to polskie – może i tak, ale nie po to wyposażyłem się w taką furę, żeby teraz stać w kolejce 😉 Moja mama uratowała za to honor Polski i po otwarciu przejazdu puściła najpierw wszystkie jednoślady, później sznur samochodów i dopiero jak już nic nie jechało, ruszyła za mną w pogoń. Dogoniła mnie kilometr dalej w pobliżu portu i to tylko dlatego, że na nią poczekałem 😉 Na zamek dotarliśmy o 16:05. Podczas dzisiejszej tropikalnej przejażdżki zrobiliśmy niewiele ponad 28 kilometrów. Ani półtorej godziny spędzone pod murem w Slawenburg’u, ani mamy teksty w stylu – Weź się napij, bo dalej nie pojedziemy!, nie były w stanie popsuć mi humoru 🙂 Jutro niestety ma padać, więc najprawdopodobniej będziemy mieli dzień przerwy. Będziemy mogli się lepiej przygotować do kolejnej wyprawy 😉

***** Tekst utworzony 5.09.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *