Świnoujście 2010 III – dzień 3. – Kawa w Ückeritz…

***** Tekst utworzony 10.04.2011r. *****

Muszę przyznać, że ktoś mądry układał terminarz… Dzisiaj i jutro nie ma meczy, więc dla prawdziwego kibica dzień stracony, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Za to możemy pojechać gdzieś dalej… Co prawda planowaliśmy wyruszyć trochę wcześniej, ale udało nam się dopiero o 12:30. Dzisiaj umówiliśmy się, że jedziemy trasą w kierunku Peenemünde do godziny 15-tej i gdy na moim czasomierzu wybije trzecia, wracamy tą samą drogą do bazy… Już koło granicy zaczęły się przygody… Dwóch „biznesmenów” sprzedających na chodniku papierosy, stanęli jak wryci z otwartymi gębami i jeden zawołał do drugiego dosłownie tak – Ty, pacz jakie on ma rence! Chyba po raz pierwszy widzieli ufoludka 😉 Do Bansin jechało się jak zawsze z pełną kulturką. Im więcej rowerów na trasie, tym większa zabawa… W Bansin zjechaliśmy z promenady i udaliśmy się do już słynnej z poprzednich wypraw 111-stki. Niestety na chwilkę skończyła się ścieżka rowerowa i przez ponad kilometr poruszaliśmy się po jezdni. Po drodze minęliśmy małe centrum handlowe. Dalej mama przez dobre 500 metrów hamowała ruch na głównej ulicy kurortu… Był tam dosyć stromy i długi podjazd, a ona zamiast zjechać na chodnik, twardo grzała pod górę prawym pasem Seestrasse… 5km/h. Droga była kręta i wąska. Na całym tym odcinku, dzielna kolarka miała za plecami miejscowy autobus UBB, a za nim ze dwadzieścia innych samochodów… Poczekałem na nią koło Lidla, poczym przejechaliśmy na drugą stronę ruchliwej B111 i polecieliśmy ścieżką rowerową do Ückeritz…

Zatrzymaliśmy się po drodze kilka razy w celu zrobienia fotek. Autostrada rowerowa to najlepsze określenie całego tego infrastrukturalnego majstersztyku. Szybko, sprawnie i co najważniejsze – bezpiecznie…

Z tej ekspresowej trasy zboczyliśmy dopiero za Ückeritz. Mama uparła się, żebyśmy odwiedzili obwoźne, znaczy mobilne Muzeum Chińskiej Armii Terakotowej. Gdy podjechaliśmy pod ten całkiem spory namiot, wybiegła z niego jakaś przerażona baba. Był to bramkarz, kasjer i kustosz w jednej osobie. Myślała, że chcę się tam władować na silniku spalinowy, żeby zatruć spalinami jej drogocenne eksponaty i zagłuszyć ekspresyjną chińską muzykę (rzępolenie) moim terkoczącym klekotem. Kiedy pokazaliśmy jej, że mam również napęd „ekologiczny”, wytrzeszczyła wytrzeszczone już oczy, podniosła do góry brwi i dodała – Alzu… Niestety, a może i na całe szczęście, nie zmieściłem się moim czołgiem do środka. Zabrakło dosłownie kilku centymetrów. Mama nie chciała iść sama, więc jako że była już 15-ta, pojechaliśmy lokalną drogą do mariny nad Zalewem – oczywiście w Ückeritz – tam, gdzie niecały miesiąc temu mieliśmy małą sprzeczkę 😉 Znaleźliśmy kawiarnię, gdzie zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę…

Na miejscu strzeliliśmy cafe latte i Schokokuchen – w zestawie taniej 😉 Zajęło nam (mi) to jak zwykle prawie godzinę. Ale jak wiadomo – szczęśliwi czasu nie liczą! Podczas tej przerwy obiadowej, koło nas jakiś Helmut w wieku dinozaura, walczył ze swoją deską surfingową i próbował złożyć żagiel… Jak ja skończyłem jeść, to on skończył składanie swojego sprzętu i zaczął szkolić jakieś babcie, jak złożyć ich dechy. Wyglądało to naprawdę komicznie… Na koniec rzut oka na Zalew Szczeciński i cała naprzód do bazy…

Na początku jechaliśmy skrótem, który odkryliśmy 3 tygodnie temu dzięki mojej wpadce. Żużel był trochę dziurawy, ale za to widoki były dużo przyjemniejsze i mniej monotonne, niż na szlaku wzdłuż 111-tki…

Po kilku minutach dotarliśmy do kolejnej mariny pełnej małych żaglówek i wjechaliśmy w wysoki bukowy las. Tamta okolica/dzielnica to Neu Pudagla…

Kiedy dojechaliśmy do B111, podłączyliśmy się do „autostrady” i dalej wracaliśmy tą samą drogą, którą zasuwaliśmy dwie godziny wcześniej. Zrobiliśmy sobie przerwę na zakupy we wspomnianym już dzisiaj Lidlu w Bansin. Mama kupiła niezbędne produkty do dalszego funkcjonowania naszej jednostki bojowej, czyli banany i tabletki do zmywarki 😉 Teraz już tylko pozostało nam polecieć ulicą Seestrasse w dół, aż do samej promenady nad Bałtykiem i tam włączyć się w szlak rowerowy prowadzący prosto do naszego hotelu… Kiedy czekałem kawałek przed Heringsdorfem, aż mama otworzy, a właściwie podniesie barierkę, która blokowała mi wjazd na ścieżkę rowerową, wyprzedził mnie czarny, ekstremalny góral prowadzony przez albinosa, uzbrojonego po zęby… Miał na sobie pas monterski wypełniony po brzegi najróżniejszymi narzędziami. Były to śrubokręty, klucze, imbusy… Najbardziej rzucała się w oczy cygańska broń masowego rażenia – młotek oraz siekierka. Przy barierce zahamował z piskiem opon, wyrywając przy tym masę białych kamyczków tworzących nawierzchnię, poczym dosłownie rzucił swój masywny rower na żywopłot i w stylu Johna Rambo podniósł całą barierkę na półtora metra do góry i odłożył ją na krzaki… Podziękowałem mu skinieniem głowy, a on odwzajemnił mój gest machnięciem ręki. Gostek chyba nie wiedział, że mama jest ze mną, więc śledził mnie aż do następnej blokady przez jakieś dwa kilometry. Przez cały czas siedział mi na tylnym kole, pedałując na stojąco bez użycia siodełka… Lecieliśmy jak konwój z prezydentem, wyprzedzając dosłownie wszystkich. Na czele kolumny jechałem oczywiście ja, pół metra za mną albinos, a 5 metrów za nim mama, która miała największe problemy z utrzymaniem stałej prędkości 16,9 km/h. Przy ostatniej blokadzie na trasie, poradziłem sobie bez pomocy zaliczając pobocze i wjeżdżając dwoma kołami na trawnik. Jak Rambo zobaczył, że pokonałem barykadę samodzielnie, to od razu wyprzedził mnie z niespotykaną na tej ścieżce prędkością ponad trzydziestu na godzinę i pognał dalej przed siebie… Dzięki ziom! Chyba miał praktyki jako asystent 😉 W Ahlbecku na końcu cywilizowanej promenady zrobiliśmy ostatnią pauzę. Gdy miałem już ruszyć, spojrzałem w lusterko i czekałem aż przejedzie ostatni rozpędzony rower. W tym czasie przed nosem przez drogę przebiegł czarny kot. Cyklista będący metr z tyłu, na widok pechowego stworzenia momentalnie się zatrzymał i puścił mnie przodem, poczym od razu wystartował za mną. A ja myślałem, że to ja jestem przesadny… W ogromnym skupieniu i napięciu dojechałem do Świnoujścia. Kiedy dojeżdżaliśmy wydmami do ulicy Bałtyckiej, jakby specjalnie, czekało tam na mnie dwóch orłów ze straży miejskiej. Na widok pędzącego po chodniku quada z szybką, zatrzymali radiowóz na środku skrzyżowania i liczyli, że zaraz będzie potrzebny bloczek mandatowy… Byli gotowi do interwencji i zwrócenia mi uwagi, że pruję po deptaku z nadmierną prędkością. Gdy byłem już 20 metrów od nich, jeden wygramolił się z kabaryny, nałożył czapeczkę z daszkiem i zaczął zmierzać w moim kierunku. Gdy tylko zobaczył mnie z bliska i wyczuł, że nie mam najmniejszego zamiaru „zdjąć nogi z gazu”, zszedł na pobocze i odpuścił sobie kontrolę, poczym z powrotem schował się do budy – Skody Octavii. Pewnie poznali mnie z telewizji i nie mieli śmiałości poprosić o autograf 😉 Kilka minut później byliśmy w Avangardzie. Była 17:45, komputer pokładowy naliczył 41 kilometrów – nie za dużo, nie za mało, w sam raz. Tym razem czarny kot nie przyniósł pecha… Over.

***** Tekst utworzony 10.04.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *