Che macello! czyli Dzień Republiki Włoskiej po polsku

Dzisiaj wielki dzień. Na półwyspie Apenińskim obchodzone jest Święto Republiki Włoskiej. Prawdę mówiąc, trudno było znaleźć jakieś szczególne dowody na to, że poza tłokiem związanym z niedzielnym ruchem weekendowych turystów, mamy jeszcze dodatkowe święto. U nas chociaż poprawni obywatele wywieszają flagi, a tu nic… Ja, nie wiedząc do końca na czym polegają włoskie obchody drugiego czerwca, zawierzyłem telewizji, w której już od samego rana nie wspominano o niczym innym, jak tylko o okropnych nazistach i niedobrych faszystach, którzy za wszelką cenę chcieli zawładnąć Italią. Wydawało mi się, że Włosi również byli w większości po stronie krzyczącego pana z wąsem, ale może za mało uważałem na lekcjach historii lub, co dużo bardziej prawdopodobne, zerwałem się wtedy ze szkoły i moja wiedza w tym temacie jest niewłaściwa 😉 Chcąc naprawić błędy z młodości, na poważnie zabrałem się za obchodzenie święta Republiki mojej nowej ojczyzny 😉 Żeby nie było, już przed śniadaniem podziękowałem swojej piżamie za współpracę i założyłem na siebie prawie wyprasowaną koszulę. Może i nie była ona biała, ale jak to mówią – jest koszula, jest kultura! 🙂 W moim przypadku sam fakt jedzenia pierwszego z posiłków w ubraniu wyjściowym był już swojego rodzaju poświęceniem, ponieważ nie zdarza mi się to zbyt często. Podczas colazione (tak po włosku nazywa się śniadanie 😀 ), poza wpatrywaniem się w talerz z ledwo ściętą jajecznicą, odpaliłem państwowy kanał Rai Uno, na którym właśnie rozpoczynała się transmisja pochodu w Rzymie. Na pierwszy rzut oka wyglądał on jak obchody święta narodowego w Moskwie, czy Dnia Wojska Polskiego. Tuż przy Koloseum, dumnie, jeden za drugim, przyjeżdżały kolejne oddziały włoskiego wojska, prężąc się i prezentując swoją siłę wzdłuż trybuny, na której siedział, a właściwie bardziej spoczywał prezydent Italii Giorgio Napolitano zakrywający co chwilę ziewającą twarz. Ja będąc w podobnym nastroju do włoskiej głowy państwa, śledziłem przejeżdżające czołgi, wozy bojowe i całą tę resztę przeżuwając przy okazji rzeczoną jajecznicę. W pewnym momencie nad Rzymem pojawiły się nawet myśliwce, wypuszczające za sobą kolorowe dymy tworzące włoską flagę na niebie. W tym całym cyrku wzięli także udział cywile pracujący na co dzień dla włoskiej Republiki. Przed trybuną przemaszerowały pielęgniarki, lekarze, strażacy oraz policjanci i pozostali stróże prawa, których jest tutaj naprawdę od zajeb… znaczy wielu 😉  Najbardziej rozbawiła mnie grupa wolontariuszy, którzy reprezentowani przez sześciu otyłych Włochów, przebiegli trasę pochodu pomiędzy kombatantami, a oddziałem urzędników. Pod koniec prezentacji wjechały odpicowane i błyszczące z daleka złotymi zbrojami legiony na wysokich koniach, które z klasą i gracją przemknęły za pozostałymi formacjami. Najlepszy był papa smerf, znaczy prezydent, który wstał, zszedł z trybuny w stylu przypominającym zasiadanie skoczka narciarskiego na belce startowej, poczym wskoczył do swojej odkrytej limuzyny i powolutku odjechał w eskorcie legionów od niechcenia i z automatu machając do rozentuzjazmowanego tłumu stojącego wzdłuż trasy przemarszu.
 – Tato, tato, tam ktoś macha w Lancii!
– Nie znam synek, ale może to papież, więc machamy. 😉

Gdy kilkakrotnie wyjrzałem za okno podczas obserwacji świątecznej parady, na ulicach Cesenatico aż wrzało. Nie chodzi mi tu w żadnym wypadku o temperaturę, bo ta akurat od tygodnia wcale nie powala, ale miałem tutaj na myśli tłumy ludzi, którzy już z samego rana zaczęły ochoczo walić na plażę. Byłem chyba jedyną osobą w regionie Emilia-Romania, która w jakikolwiek sposób starała się obchodzić Dzień Republiki Włoskiej… W momencie, kiedy wszyscy zaczęli opuszczać plażę i jak zresztą każdego dnia kierować się w południe na obiad, my dopiero co po śniadaniu, podeszliśmy na chwilkę na hotelową plażę, aby przed wymarszem na rowerową wycieczkę, zaliczyć obowiązkowe cappuccino…

cesenatico_21

Jutro mija drugi tydzień mojego pobytu nad Adriatykiem, a ja mam dopiero przejechane niewiele ponad dziesięć kilometrów na głównym prowodyrze wyjazdu do Cesenatico! Karygodne! Prawdę mówiąc to aż wstyd przyznać się, że praktycznie przez 14 dni SuperFour stał cały ten czas we włoskim garażu. Gdyby nie pierwszorzędne materiały, które posłużyły do jego budowy, jeszcze by mi tam zardzewiał… Teraz przede mną bardzo poważne zadanie – przez pozostałe dwa tygodnie muszę przywrócić honor i przede wszystkim sens wyprawy do Italii, nabijając na SuperFour’owym liczniku tyle kilometrów, ile tylko uda mi się tutaj przemierzyć…

Drugą dziesiątkę dałem radę dołożyć już dzisiaj podczas patriotycznej przejażdżki do miejscowego portu, którą ze względu na prędkość i warunki, śmiało można by nazwać pochodem.

cesenatico_22

Około szesnastej, mając nadzieję, że ilość szwędających się po okolicy watah już zmalała, wystartowaliśmy z naszego podziemnego garażu, udając się niezwłocznie na północ. Żeby ominąć przepełnioną promenadę, na której samochody parkowały nawet na chodnikach i ścieżce rowerowej, nie wspominając już w ogóle o zupełnej tutejszej normie, jaką jest stawanie na przejściach dla pieszych. Zaraz za hotelem przemknęliśmy prosto przez malutkie rondo i drugą linią licząc od morza, pojechaliśmy kierując się na centrum Cesenatico.

cesenatico_23

Ruch był znikomy. Większość smażyła się jeszcze na pobliskich “bagnach”, a reszta, ci którzy zapewne przybyli nad morze tylko na jeden słoneczny dzień, pakowali manele do zaparkowanych samochodów i odjeżdżali w siną dal. Prosta i długa droga, z metra na metr robiła się coraz bardziej zatłoczona i wcale nie chodzi mi tu o poruszające się po niej auta, bo tych minęliśmy może kilka. Lewe i prawe pobocze były całkowicie zapchane stojącymi na nich pojazdami.

cesenatico_24

Nawet ja moim małym quadzikiem miałem tam spore problemy, żeby zatrzymać się gdzieś na chwilę i odpocząć nie tarasując przy tym przejazdu innym użytkownikom jezdni. Co ja opowiadam! Przez moment się zapomniałem i zacząłem myśleć i zachowywać się jak Polak. Fuj! Rasowy Włoch stanąłby sobie na środku takiej dróżki i chromolił, że ktoś akurat chciałby tędy przejechać. Niech znajdzie sobie inną drogę, co nie? 😉 Ja mówiąc szczerze, mimo włoskiej natury i wrodzonego cwaniactwa, za każdym razem wynajdywałem wolne przestrzenie przy wjazdach na posesje, gdzie grzecznie zatrzymywałem się na poboczu. Zazwyczaj taki regeneracyjny postój miał miejsce przy śmietnikach, których we Włoszech jest więcej, niż u nas ławek w parku. I bez względu na to, gdzie by się człowiek nie zatrzymał, zawsze bez trudu można było wypatrzyć miejscowy drapacz chmur, pod którym ostatnio przebiliśmy mamową dętkę…
cesenatico_24_2

Jeśli chodzi o trasę, którą poruszaliśmy się od samego Valverde to była ona naprawdę bajecznie prosta, żeby nie powiedzieć banalna. Przez prawie trzy kilometry dzielące nasz hotel od kanału w samym centrum Cesenatico, poruszaliśmy się tą samą ulicą, która przez dłuższy jej odcinek zwana była ulicą Tysiąclecia. Gdyby nie pięć, no może osiem skrzyżowań z główniejszymi traktami, przed którymi czerwony znak stop wyraźnie nawoływał do zatrzymania, można by sunąć tym tylnym szlakiem bez przerwy aż do samego portu. Im byliśmy bliżej głównego celu dzisiejszej wyprawy, tym ruch na przecinanych przez nas drogach był większy. Ostatnie dwa skrzyżowania przyjechałem całkowicie olewając grubą białą linię oraz krótki lecz sugestywny napis STOP namalowane na jezdni i przeciąłem tranzytowe szlaki bez przerwy na zbędny postój. Spokojnie! Nie obudziły się we mnie skłonności samobójcze, ani też nie zawiodły hamulce w moim cruiserze. Po prostu na pozostałych drogach były takie korki, że wszędzie wszystkie samochody stały w długich sznurkach, umożliwiając nam szybki przejazd przez krzyżówki. Przy samym końcu Viale del Mille, czyli ulicy Tysiąclecia, na środku jezdni ustawiono niewielką barierkę ze znakiem zakazu wjazdu w dzisiejszym dniu, ale auto jadące przede mną, jak i nieśmiale jadące za nami już od dłuższej chwili renault, nie zwracając uwagi, precyzyjnie ominęli zaporę bokiem i jechali dalej, aż wspólnie dotarliśmy do końca rzeczonej ulicy…
cesenatico_24_3

Che macello! (czytaj ke maczello) Tak zapewne zareagowałby prawdziwy rdzenny Włoch na niespodziewany widok tego, co ujrzeliśmy przed sobą. Rzezią, bo właśnie to znaczyło tamto wyrażenie, nazwałem to, co działo się na ulicy Anity Garibaldi. Na normalnej, specjalnie zamkniętej dla ruchu kołowego jezdni, rozstawiono stragany, namioty i różnego rodzaju przyczep, gdzie można było kupić przeróżne regionalne produkty najprawdopodobniej pochodzące z Chin lub innego azjatyckiego państwa z tanią siłą roboczą. Tłum chcących skorzystać z mega okazji kupując trzy obrusy w cenie dwóch, bądź wisiorek z plastikowym zębem rekina, do którego dodawano bransoletkę, przelewał się w obie strony, stanowczo utrudniając mi skręcenie w którymkolwiek z kierunków. Jako, że nie było kiedy zapoznać się dokładniej z mapą portu, przez większą część przechadzki, jechaliśmy na nosa. Przy tym swoistym bazarze, tamując na kilkanaście sekund ruch pieszy w okolicy, skierowaliśmy się w prawo korzystając z prawie pustego, zacienionego przez rozstawione budy chodnika, który był tak brudny i zastawiony różnymi kartonami i śmietnikami, że gdyby nie gwar pobliskiego jarmarku, można by poczuć się jak w jednym z zaułków w samym środku Nowego Jorku, znanym ze starych amerykańskich produkcji filmowych… Niestety skryty przesmyk na tyłach stoisk szybko się skończył i ponownie znaleźliśmy się w kotle przy jednym z głównych rond w tej części miasta. Ponieważ jadące po nim samochody również uczestniczyły w ogromnym korku, z którym borykało się już chyba całe Cesenatico, nie miałem większych problemów z jego pokonaniem. Zamieniając się na chwilę we Włocha, nie czekałem cierpliwie aż któryś z kierowców toczących się po rondzie z prędkością żółwia okaże się gentelmanem i wpuści mnie na wyasfaltowane koło. Przerażając moją Mamę, wziąłem sprawy w swoje ręce i stosując zasady, o których pisałem już kilka dni wcześniej, wcisnąłem się po chamsku w malutką szczelinę pomiędzy dwoma autami, po czym wyprzedziłem jeszcze dwa samochody po wewnętrznej części okręgu i jak Robert Kubica, będąc najszybszym pojazdem w promieniu kilometra, wyrwałem pełnym gazem pędząc po dalszym odcinku koła. Musiałem rzeczywiście prezentować się jak poranne czołgi w Rzymie, ponieważ na dwóch wjazdach na rondo nie znalazł się taki odważny, który wjechałby przede mnie 😉 Gdy już uporałem się ze skrzyżowaniem kołowym z reprezentacyjną fontanną na jego środku, zjechałem w całkowicie zastawioną uliczkę prowadzącą do kanału. Po stu metrach droga się skończyła i pojawił się pękający w szwach deptak biegnący wzdłuż wody zmierzającej do morza…

cesenatico_25

Na końcu jezdni zatrzymałem się przy znaku zakazu ruchu, ale nie dlatego, że miałem jakieś wątpliwości, czy obiekcje na temat kontynuowania mojej jazdy po wyłączonym fragmencie. Po prostu musiałem poczekać na moją towarzyszkę, która nie mogła uporać się jeszcze z rondem, o którym ja już dawno zapomniałem… Kiedy w końcu pojawiła się za moimi plecami i upamiętniła tę chwilę fotografią, nie zawracając sobie głowy jakimś durnowatym, włoskim zakazem, ruszyliśmy dalej deptakiem wzdłuż kanału. Nie można powiedzieć, żeby w trakcie tej jazdy wiatr szaleńczo rozwiewał nam włosy, ani tym bardziej od osiągniętej przez nas niebotycznej prędkości płytki chodnikowe zlewały się w całość. Czas spędzony na deptaku mijał bardzo powoli, tak samo zresztą, jak połykane metry. Tłum ludzi snujących się wzdłuż płynącej w kierunku morza wody, skutecznie mnie spowalniał, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu, że sterowałem moim pojazdem w tempie schorowanego emeryta pchającego zardzewiały i skrzypiący balkonik, trafiały się momenty, że bez stwarzania niebezpieczeństwa, mogłem spokojnie podziwiać widoki, które rozciągały się dookoła nas.

cesenatico_26

Prawdę mówiąc jadąc do portu, spodziewałem się atmosfery i otoczenia jak w Mrzeżynie, czy na przykład w Kołobrzegu. Tym razem, pomijając przewijające się całe legiony turystów zarówno w sandałach, japonkach i klapkach, jak również na rowerach i rolkach, zostałem naprawdę mile zaskoczony. Dwa betonowe falochrony wprowadzające kanał w Adriatyk są tutaj dość szerokie, przez co bez problemu mogłem dojechać nimi aż do samego ich końca na szerokim morzu. Nie zrobiłem jednak tego, żeby nie prowokować otaczających mnie ludzi i nie spowodować swoją obecnością akcji w stylu „człowiek za burtą” 😉 Niektórzy na mój widok rzeczywiście byli lekko zakłopotani i nawet w chwilach, gdy stałem, robili wszystko, żeby tylko nie znaleźć się na linii ewentualnego strzału odpalonego joystickiem z pokładu SuperFour’a… Za niewielką latarnią, będącą częścią budynku straży przybrzeżnej, pojawiła się długa restauracja spełniająca głównie rolę baru. Przez to, że w większej jej części nie ma ona okien, a jedynie spore otwory przedzielone drewnianymi belkami podtrzymującymi słomiany dach, sprawia wrażenie tarasu wypełnionego po brzegi stołami. Zapewne w normalny dzień w ogóle bym tego nie zauważył, ale ponieważ toczyłem się jak wygładzający asfalt walec, rozglądając się na boki, nie mogłem nie dostrzec poruszenia, jakie wewnątrz knajpy wywołał mój pojazd. Prawie wszyscy zaczęli wybałuszać oczy i pokazywać na mnie palcami. Trafili się również tacy, którzy do mnie machali, a nawet po wyciągnięciu smartfonów robili zdjęcia. Gdyby to był autokar, bądź jakikolwiek rodzaj łodzi, zapewne od razu wywróciłby się na bok, ponieważ wszyscy „pasażerowie” lokalu podbiegli do burty, żeby chociaż przez kilka sekund napatrzeć się na moje błyszczące w mocnym słońcu, wypucowane przez Rafała felgi. Całe szczęście, że jeszcze nie biorą ode mnie autografów, bo wtedy to już bym chyba nigdzie nie dojechał 😉 Za tym prawie karaibskim barem, po prawej pojawił się dawno nie widziany żółty piasek, a na nim na ułożonych w rzędach leżakach czeredy smażących się w słońcu plażowiczów. Po lewej nieprzerwanie towarzyszył nam kanał…

cesenatico_27

Za turkusową wodą pozwalającą na co dzień miejscowym rybakom wypływać w morze na połów makreli i pozostałych specjalności adriatyckiej kuchni, rozstawione na palach stoją budki, szopy, czy też domki, a może i nawet przedsiębiorstwa rybackie, w których bez wychodzenia w morze, ba, nawet bez wsiadania na kuter, poławia się owoce morza, które po kilku godzinach od wyjęcia ze słonej wody, trafiają na stoły pobliskich restauracji. Te drewniane i dosyć już zabytkowe chatki mają zamontowane specyficzne sieci, podobne do siatek używanych w Polsce do wyławiania malutkich rybek, będących później żywymi przynętami, tylko że tutaj, w Cesenatico, powierzchnie tych rozciągniętych na rogach kwadratowych pułapek, są zdecydowanie większe. Sieci powieszone na specjalnych podnośnikach opuszcza się wieczorem lub w nocy i rano bez znacznego wysiłku wciąga z powrotem do góry, zdobywając w ten sposób całe chmary skorupiaków. Bleee! 😉

Cesenatico_27_2

Po spenetrowaniu całego prawego falochronu, czym prędzej, jak trzej królowie z kolędy, postanowiliśmy opuścić zatłoczony deptak i odpocząć trochę od tego głównie włoskojęzycznego zgiełku w jakiejś szerokiej, zacisznej i co najważniejsze pustej uliczce. Pomarzyć zawsze można 😉 Z powrotem przemknęliśmy kawałek wzdłuż plaży, potem już w całkiem innym stylu i przede wszystkim z całkiem inną prędkością przeleciałem koło tego „tropikalnego” baru, o którym wspominałem wcześniej, robiąc spektakularny show 😉 Pomyślałem sobie, że skoro już tu dojechałem i zgromadziłem tylu widzów, w żadnym wypadku nie mogłem ich zawieść. Ponieważ podczas powrotu byłem już znaną osobistością chociażby w okolicy kanału, większość z setek stłoczonych turystów miała mnie na uwadze. Korzystając z tego, że przez to ludzie rozstępowali się na boki, w momencie, kiedy się do nich zbliżałem, kilkakrotnie wywołałem spory podmuch wiatru, który za każdym razem rozwiewał moją grzywkę. Jadąc chwilami 15 km/h pośród spacerujących Włochów, musiałem być naprawdę bardzo skupiony i skoncentrowany, ponieważ jazda z taką prędkością zygzakiem, pomiędzy snującymi się ludziskami to prawdziwy hardcore tylko dla zawodowców 😉 To mniej więcej takie szaleństwo, jak poruszanie się piętnastoletnią beemką 150 na godzinę po wąskiej, krętej i dziurawej drodze trzycyfrowej, wyprzedzając co chwilę turlające się powoli maluchy. Głupota? Szaleństwo? Kretynizm? Być może, ale za to jaka to frajda przelecieć z taką prędkością koło zamyślonej, kuso odzianej ragaccy, wywołując najpierw bezszelestny podmuch wiatru, a następnie podnosząc jej ciśnienie krwi do granic wytrzymałości. Kiedyś zapewne dostanę za to torebką po łbie, ale do tego czasu jeszcze trochę poflirtuję w ten sposób z trzema końmi pod maską 😉 A wracając do wydarzeń z drugiego czerwca to muszę szczerze przyznać, że styl w jakim opuszczaliśmy okolicę portu, jest jednym z moich ulubionych… Tym razem ominęliśmy zapchane rondo bokiem i jadąc dalej wzdłuż jakiegoś kolejnego kanału będącego prawą odnogą tamtego, który wychodzi w morze, ponownie znaleźliśmy się na ulicy Anity Garibaldi, gdzie ilość straganów i stoisk oraz turystów i poszukiwaczy okazji była jeszcze większą niż przedtem. Masakra, czy jakby powiedział tubylec che macello! 😉 Mama przez chwilę miała ochotę pozostać w tym młynie, a nawet i kontynuować zwiedzanie portu po jego drugiej stronie. Jednak ja, będąc kierownikiem i pilotem wycieczki w jednym, wybiłem jej ten pomysł z głowy i wdrażając się po raz kolejny w jakąś tylną i mało znaną uliczkę, ruszyłem ostro na południe w kierunku naszej poczciwej bazy. Dość szybko i sprawnie udało nam się dotrzeć do Viale del Mille, którą jechaliśmy prawie do jej końca. Odbiliśmy dopiero w pobliżu naszego hotelu, żeby zawczasu upamiętnić tablicę z nazwą naszej ulubionej dzielnicy Valverde…

cesenatico_28

Później, zaraz za przekroczeniem granicy Valverde, wskoczyłem sobie na szeroki chodnik, którym w kilkanaście sekund doleciałem do hotelu. Nie mogłem odpuścić sobie podenerwowania pedantycznego właściciela rezydencji i nie zajechać do jej środka wejściem dla pieszych. Jednak, żeby nie wyżywać się nad nim za bardzo, wjechałem tylko kawałek, aby zrobić tradycyjne tutaj zdjęcie ze złotą nazwą hotelu przyczepioną na murze oddzielającym rezydencję i basen od promenady…

cesenatico_29

Znając już trochę sposób promowania sieci Ricci Hotels w internecie wiem, że właśnie takie fotki od gości często lądują na ich fanpage’u, więc jak tylko będę miał wolną chwilkę nie omieszkam wysłać takowej do pana Ricciego vel Kurdupla 😉 Jak dostanie zdjęcie z półtonowym SuperFour’em na chodniczku przy basenie to zapewne znajdzie się w stanie przedzawałowym 😉 Ale niech nie przeżywa, ponieważ mój pojazd ma taki nacisk na jedno koło, jak średnich rozmiarów Niemiec żłopiący litr piwa do każdego posiłku, na jedną nogę…

Po tej krótkiej sesji zdjęciowej okrążyliśmy hotel dookoła i schowaliśmy się do ciemnego i chłodnego garażu, gdzie czekała na nas niespodzianka w postaci dwóch pachołków stojących na moim miejscu parkingowym.

cesenatico_30

Hmmm… Jako, że na dniach startuje prawdziwy sezon, senior Ricci najprawdopodobniej martwił się, że ktoś nieświadomy swojego karygodnego czynu, zajmie moje miejsce i utrudni mi ładowanie SuperFour’a, którego można podłączyć tylko w jedynym na tym poziomie gniazdku, skrytym w malutkim pomieszczeniu pomiędzy wielkimi kotłami z wodą. Teraz możemy być spokojni i szlajać się bez obaw, że po powrocie ktoś nas wykoleguje i stanie na samowolnie wybranej przeze mnie dziewiątce…

Po dzisiejszej świątecznej przejażdżce mam ogromną nadzieję, że kolejne dni na szlakach w rejonie Cesenatico będą mniej krzykliwe i trasy, na których się znajdziemy, nie będą stały w korkach tak jak dziś. Nie to, żebym nie lubił takich tłumów, ale mimo wszystko nadmiar ludzi na przemierzanych szlakach nie jest sprzymierzeńcem pokonywania dalekich odległości w dość krótkim czasie. Średnia prędkość jaką dzisiaj zanotował mój komputer – 9,2 km/h – była mizernym wynikiem, który nie powinien już więcej wyświetlić się na niewielkim ekranie mojego licznika. Co to to nie! 😉

Ciao!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *