Portowe uciechy Cesenatico

Po dniu przerwy na samochodową wycieczkę krajoznawczą do Rawenny, przyszedł czas na kontynuację eksploracji niepoznanego jeszcze do końca Cesenatico. Licząc na mały ruch i ogólnie pojęty spokój, postanowiliśmy dzisiaj zaliczyć dalszą część portu, którą ostatnim razem odpuściliśmy sobie ze względu na nadmiar zalegających w niej turystów, którzy snując się po tutejszych atrakcjach jak po muzeum sztuk pięknych, nie pozwalali nam w pełni cieszyć się zwiedzaniem. Ile można uśmiechać się i szczerzyć do zdjęć robionych przez otaczających mnie nieznajomych? I jeszcze te „bella machina” (czytaj bella makina) słyszane częściej niż troskliwe polecenia wydawane co chwilę przez będącą gdzieś za mną Mamę – Piotrek uważaj! Czasami celebrytyzm jest naprawdę męczący i już nieraz w mojej głowie zaświtało marzenie o obecności w moim pojeździe przycisku włączającego niewidzialność mojej maszyny bądź chociaż teleportację na najbliższą bezludną wyspę…

Nie mogąc jeszcze skorzystać z takich nieziemskich udogodnień, tym razem zmieniliśmy regułę stosowaną dotychczas i wyruszyliśmy z bazy zaraz po śniadaniu. No dobra, zaraz po śniadaniu nie oznacza skoro świt 🙂 Colazione skończyliśmy po jedenastej, a trzeba było jeszcze się ubrać, przebrać, doposażyć w niezbędne gadżety oraz tonę kluczy do wszelkiego rodzaju zabezpieczeń niepozwalających nocnym brygadom złożonym z nielegalnie przebywających na terenie Unii Albańczyków, podprowadzić nasze nietuzinkowe fury i dopiero mogliśmy opuścić nasze włoskie, przytulne mieszkanko. Celem głównym dzisiejszego wymarszu był historyczny port w samym centrum miasteczka, nad którego przebudową pieczę sprawował sam Leonardo da Vinci…

Około trzynastej, gdy w końcu udało nam się opuścić podziemny garaż, mogłem wreszcie poczuć na własnej skórze promienie włoskiego słońca, które po prawie dwóch tygodnia zdawało się budzić z zimowego snu. Pogoda była naprawdę idealna. Nie za ciepło, nie za zimno, po prostu w sam raz. Dzięki temu, mając spory komfort przebywania na fotelu wewnątrz mojego bolidu, bez najmniejszego problemu włączyliśmy się do ospałego ruchu i potoczyliśmy w kierunku portu…

Droga do centrum Cesenatico jest prosta jak drut, więc nie mieliśmy najmniejszych szans zabłądzić. Chwilę po starcie znaleźliśmy się w pobliżu szkoły noszącej imię wielbionego w całej Italii Enza Ferrari, nie żyjącego już twórcy tej jedynej w swoim rodzaju marki czerwonych torped z Maranello. Ja moją czarną torpedą musiałem nieco zwolnić, ponieważ na tej z reguły pustej ulicy utworzył się korek. Był on spowodowany końcem lekcji, przez co równo z dzwonkiem, przed szkołą pojawiły się auta rodziców odbierających uczniów spod głównej bramy liceum. Co prawda po obu stronach uliczki były miejsca parkingowe, na których można by spokojnie zapakować pięć kolumn prezydenckich i nie utrudniać przemieszczania się po drogach jej innym użytkownikom, ale przecież to Włochy! 😉 Sznurek kilkunastu samochodów ustawionych w jedną, jak i drugą stronę, skutecznie mnie przyblokował, więc jak potulna owieczka postanowiłem ustawić się w kolejce i cierpliwie poczekać, aż korek rozładuje się samoistnie. W tym momencie, kiedy stanowczo zwolniłem, żeby nie wylądować w bagażniku auta stojącego przede mną, skorzystałem z odprężenia i możliwości rozejrzenia się dookoła. Wtedy właśnie po mojej prawej stronie na chodniku ujrzałem ogromnego i niezwykle rzadko spotykanego w takich okolicznościach pawia 🙂

cesenatico_31

Gburowaty i niechętny do współpracy nielot, zdawał się mieć wszystkich w głębokim poważaniu i nie zbaczając na prośby Mamy, aby uśmiechnął się do zdjęcia, zrobił jedynie niewielkie kółko szpanując przy tym swoim, no dobra, kozackim ogonem. Dopiero gdy nasze sugestie co do jego zachowania zamieniły się w dość głośne wydawanie poleceń, paw zdenerwował się i w końcu pokazał swój tren w całej okazałości. Niestety Mama będąca goniona przez takiego niepozornego mordercę w dzieciństwie, mając przed oczami wspomnienia wywołujące na jej plecach gęsią skórkę, tak wystraszyła się jego bojowej postawy, że nawet nie była w stanie zrobić mu zdjęcia. O jakimkolwiek wyprowadzeniu ciosu nie było mowy, ponieważ cały czas utrzymywała bezpieczny dystans od przeciwnika pilnując, żeby nie odciął jedynej drogi dzielącej moją rodzicielkę od roweru. Momentami było naprawdę groźnie 😉

Kiedy spotkanie z pawiem spacerującym po ulicach Cesenatico mieliśmy już za sobą, ponownie wjechałem z wyasfaltowanego pobocza będącego parkingiem na jezdnię i po kilkunastu metrach pokornie ustawiłem się w koreczku. Muszę przyznać, że widok stojących w sznurku durnych Południowców, którzy nie nauczeni za młodu przepisów ruchu drogowego, zablokowali całkowicie przepływ aut w obie strony, było mocno irytujące. Poza tymi w większości sporo mniejszymi od SuperFour’a samochodzikami, spod liceum wylewały się tłumy rozkojarzonych uczniów wsiadających na zaparkowane w rządku pod szkołą rowery i skutery. Ruszając na złamanie karku, dokładnie wypełniali niewielkie szczeliny pomiędzy stojącymi samochodami. Pęd do domów był tak silny, że dzieciaki, w ogóle nie wyglądające na licealistów, które były w posiadaniu jednośladów napędzanych siłą mięśni, łapały się zmotoryzowanej reszty za ręce bądź inne odstające od skuterów części i niczym szybowce ciągnięte przez samoloty, startowały jak z procy. Dla nas wyglądało to niemal jak wytrenowane przez lata sztuczki cyrkowe, a dla nich była to normalna codzienność 🙂 Kiedy wszyscy poza cieciem i sprzątaczką opuścili już szkołę, kilka aut nadal tarasowało ulicę, ponieważ a to jedne uczennice wymieniały się zeszytami, a to z kolei drudzy rozmawiali sobie opierając się o dach samochodu. Normalnie wczasy! 😉 Po trzech minutach stania pod liceum i wdychania wtłaczanych pod moją kopułę spalin, obudził się we mnie mały Włoch, który nakazał mi postąpić jak na makaroniarza przystało i samodzielnie pokonać przeszkodę na drodze. Korzystając z chodnika wraz z zapuszczonym trawnikiem, ominąłem zator i z jeszcze lepszym przyspieszeniem niż hałasujące motorynki, wyrwałem do przodu uciekając Mamie, która nie do końca wiedziała czego jeszcze może się po mnie spodziewać…

Dalsza część drogi do portu była już czystą przyjemnością. Nie zważając na ograniczenia prędkości i korzystając z pełnej mocy mojej maszyny, nasz duet był najszybszą jednostką na sennej Viale del Mille. Co jakiś czas wyprzedzaliśmy tylko wlekące się grupki licealistek wracających ze szkoły, które żeby nie zniszczyć fryzur i lakieru na świeżo pomalowanych podczas lekcji paznokciach, nie przekraczały ośmiu kilometrów na godzinę… My osiągając dwukrotnie wyższą prędkość, w kilka minut dotarliśmy do końca ulicy, gdzie na pustym skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo na most…

cesenatico_32

Tam, gdzie ostatnio podczas włoskiego święta narodowego zastaliśmy koszmarne stragany i tłum pełzających jak stonka turystów, tym razem przywitał nas spokój. Naprawdę. Parę rowerów, czasami jakiś skuter i sporadycznie powoli sunący samochód to wszystko, co przywitało nas po drugiej stronie niewielkiego kanału. Jadąc bezpiecznie i bez większego ryzyka, mogłem bez problemu rozglądać się po ciekawej dla oka okolicy. Niby Europa, niby Unia i w ogóle, ale jednak mimo wszystko zabudowa, roślinność, no i nawet zwierzęta różnią się nieco od tego, co można zaobserwować podczas przejażdżek chociażby po Szczecinie. Lecz z drugiej strony ludzie ciekawi świata znajdą coś interesującego nawet w pobliżu własnego domu, choć takiej mariny z lazurową wodą to my nie mamy 😉

cesenatico_33

Za mostem zwodzonym wjechaliśmy w zacienioną prostą prowadzącą prosto na area pedonale…

cesenatico_34

Ten deptak, a może i nawet bulwar, na który bezzwłocznie wjechaliśmy, ciągnie się wzdłuż głównego kanału od morza, aż do jego końca. Do tego, równo ułożony bruk, znajduje się po obu stronach wody… Gdy pokonaliśmy nieduży plac będący dla nas początkiem przeprawy przez portową promenadę, nagle nieoczekiwanie przenieśliśmy się do krainy rodem z pocztówki. W ramach wyjaśnienia skierowanego do młodszych Czytelników pocztówki, zwane także widokówkami to takie kolorowe kartki, które niegdyś wysyłano do rodziny i znajomych za pomocą tradycyjnej poczty z pozdrowieniami z egzotycznych miejsc, które się akurat odwiedzało 😛

cesenatico_34_2

Niesamowity kolor wody, w której stały zacumowane po pracowitym poranku, lekko podrdzewiałe kutry to nie wszystko. Dookoła, poza rześkim powietrzem nawiewanym znad Adriatyku, dało się odczuć zapach tysięcy ton ryb, które przewijają się tutaj każdego dnia połowu. W tej prawie kompletnej, niezmąconej przez chordy turystów ciszy, poza szumem wiatru, towarzyszyły nam odgłosy mew, które okupując pobliskie dachy i łodzie, odpoczywały po śniadaniu. W większej części deptak poprowadzony został wzdłuż przepięknych, kolorowych i mających śródziemnomorski urok kamieniczek, zaś od wody pas dla pieszych odgradzają ogródki sąsiadujących z nimi restauracji, kawiarni oraz barów, których jest w porcie naprawdę mnóstwo.

cesenatico_35_2

Pomimo tego, że trafiliśmy akurat na porę obiadową, zdecydowana większość stolików była pusta. Sporadycznie tylko wzdłuż trasy napotykaliśmy konsumentów, głównie pochodzenia niemieckiego, popijających w cieniu pod parasolem zimne piwo bądź jedzących rękami świeżutkie owoce morza. W najgorszej sytuacji byli kelnerzy, którzy biegając ciągle pomiędzy kuchnią, a stolikami znajdującymi się nad samym kanałem, musieli niesamowicie uważać na pędzące deptakiem rowery, których wcale nie było tak mało… Kilka portowych knajpek dalej zatrzymaliśmy się koło tablicy informacyjnej zachęcającej do pokonania ponad dwustukilometrowej pętli rowerowej „Nove Colli” po okolicy. Może innym razem 😉

cesenatico_35

Po krótkiej, bogatej w rybi smród przerwie, praktycznie pieszo kontynuowaliśmy spacer po porcie. Ponieważ mój pojazd nieco odbiega od rowerów, których cały czas uważa za swoich braci (co najmniej dziwne 😉 ), ze względu na spore rozmiary nie zmieścilibyśmy się do promu kursującego na drugi brzeg po linie leżącej na dnie kanału. Mówiąc prom chyba jednak trochę przesadziłem, ponieważ ten statek wodny nie będący wiele większy od naszej hotelowej windy, z umowną bakburtą, sterburtą i dziobem, jest bardziej rodzajem tratwy. Jak mogliśmy zaobserwować, ten rodzaj przeprawy nie jest w Cesenatico strategicznym punktem tutejszej komunikacji. Jako, że na drugą stronę brzegu jest w najmniej optymistycznej kalkulacji 20 metrów, nie ma problemu z przywołaniem krypy na przeciwną stronę kanału. Jak przekonaliśmy się na własne oczy, wystarczą tylko dwa palce włożone odpowiednio do ust wraz z mocnym i umiejętnym wydmuchnięciem powietrza z płuc wywołującym mało uprzejmy gwizd, na który reaguje majtek, bosman i marynarz w jednej osobie, czyli kapitan tutejszego promu 😉 Przeprawa zarówno dla pieszych, jak i rowerów jest płatna. Ceny zaczynają się od dziesięciu euro centów…

cesenatico_35_4

W międzyczasie, kiedy wodny tramwaj leniwie przedostał się na przeciwległy „terminal”, my doturlaliśmy się w okolice Urzędu Miasta Cesenatico, który znajduje się po północnej stronie kanału. O dziwo, zegar przymocowany na elewacji tej najnowocześniej wyglądającej na bulwarze kamienicy, działał poprawnie i wskazywał aktualny czas, taki sam jaki odczytałem na busoli przypiętej do mojego lewego nadgarstka…

cesenatico_35_3

Kilka zaparkowanych zagłówek dalej dotarliśmy do mostu, którym chcieliśmy przedostać się na drugą stronę lazurowej wody. Nie było to skomplikowane, ponieważ nie była to żadna kładka jak chociażby te, które nie raz krzyżowały nam plany w niemieckim Spreewaldzie, a sporych rozmiarów, zapewne betonowy, most z jednym pasem jednokierunkowej jezdni. Mając jednak na uwadze fakt, iż jesteśmy we Włoszech, należało mieć się na baczności 😉 Moje przeczucia jak zawsze się sprawdziły i może nie uratowały komuś życia, ale na pewno nie jednemu oszczędziły zdrowia… O samochody mogłem być spokojny, ponieważ teoretycznie powinny nadjeżdżać z naprzeciwka. Gorzej było z resztą uczestników ruchu 🙂 Po obu stronach drogi był chodnik, po którym nie tylko chodzili zakręceni piesi, ale co gorsza jeździły, a nawet bardziej zasuwały po nim rozpędzone jednoślady. Zachowanie cyklistów było nieomal tak nieprzewidywalne, jak poruszanie się tuc-tuc’em po Delhi! Rowery przemieszczały się po całej szerokości przeznaczonej dla niezmotoryzowanych. jak również i po jezdni. Gdyby jeszcze włoska szarańcza trzymała się chociaż zasady ruchu prawostronnego byłoby zdecydowanie łatwiej i bezpieczniej, a tak nie wiedząc kto gdzie skręci, musiałem odstać swoje, żeby w ogóle wjechać na ten króciutki mostek… Wykorzystując stały moment obrotowy w moim bolidzie, korzystając z napędu na cztery koła, wyrwałem ostro do przodu, dzięki czemu udało mi się cało przedostać na drugą stronę kanału. Trochę dłużej zajęło to Mamie, która po krótkiej chwili dołączyła do mnie pod Urzędem Miasta skąd mogliśmy podziwiać przebyty przez nas odcinek…

cesenatico_36

Północna strona kanału, zapewne głównie przez dalszą odległość od centrum Cesenatico, była dosłownie wymarła. Większość parasoli była złożona, a i restauracje wyglądały na nieczynne…

cesenatico_37

Te kilkaset metrów, które zagwarantował nam ceseneticowski bulwar, udało nam się dosłownie połknąć w minutę i już po niej dojechaliśmy do końca szlaku biegnącego wzdłuż głównego kanału portowego. Było to spowodowane kolejną odnogą, która skutecznie oddzielała targ rybny oraz Adriatyk od części, w której aktualnie się znajdowaliśmy. Żeby nasza dzisiejsza przejażdżka krajoznawcza nie zakończyła się zbyt szybko, postanowiliśmy jechać dalej wzdłuż morza w kierunku Ravenny, skąd wczorajsze cappuccino jeszcze dodawało mi energii. Wszystko wydawało się w porządku, tylko aby realizować założenia tego spontanicznego planu, należało jak najszybciej dostać się nad ten rzeczony Adriatyk. Jako, że mapy mieliśmy głęboko w… w torbach 😉 , ruszyliśmy na nosa. Kojarząc, że morze znajduje się na wschodzie, staraliśmy się sukcesywnie przesuwać się w tamtym kierunku. Tuż za targiem rybnym, pod którego dachem od wczesnych godzin porannych do śniadania odbywa się handel ryb wyłowionych w okolicy, opadły nam kopary, ponieważ w mocno zapyziałej części miasta, pojawiła się oznakowana ścieżka rowerowa. Ja osobiście byłem bardzo zszokowany i mile zaskoczony faktem istnienia tej czerwonej, szerokiej ścieżki stricte dla jednośladów. Jak się po chwili okazało, była ona tak krótka, że nie zdążyliśmy nawet zrobić na niej zdjęcia… Rozczarowany i śmiejący się sam z siebie, że dałem się nabrać na ten kolejny „Włoski Wał”, przejechałem kawałek drogą, poczym wskoczyłem na kolejną ścieżkę, która nie dość, że tym razem była krzywym i popękanym asfaltem to jeszcze do tego była połączona z chodnikiem dla pieszych…

cesenatico_38

Może mało komfortowo, ale przynajmniej bezpiecznie, pokonaliśmy nią kolejne dwieście metrów. Na jej końcu, mając już po dziurki w nosie pomysłów serwowanych przez tutejszy wydział infrastruktury rowerowej, w ogóle nie zwracając uwagi na następne rozwiązania rekomendowane cyklistom, wskoczyłem na jezdnię i pomknąłem dalej w poszukiwaniu wielkiej, słonej wody…

cesenatico_39

Kilka skrzyżowań i parę rond później, wreszcie znaleźliśmy się na promenadzie biegnącej nad samym morzem po północnej stronie kanału portowego. Tam po raz kolejny mogliśmy przejechać się po całkowicie pustej drodze rowerowej, której standard akurat w tym miejscu stał na najwyższym światowym poziomie…

cesenatico_40

Przed nami pojawił się dawno niewidziany tutejszy drapacz chmur, który jak przekonaliśmy się już nieraz, bardzo przydaje się do nawigacji w okolicy Cesenatico. Ponieważ cywilizowany nadmorski pas „bagien”, czyli kąpielisk oraz tej zielonkawej ścieżki rowerowej biegł jedynie z powrotem na południe w kierunku naszej bazy, odpuściliśmy sobie na dzisiaj dalszą eksplorację i pokornie choć z fantazją pojechaliśmy w dół. Mając do dyspozycji całą szerokość promenady, mogłem trochę przyspieszyć i wykonując kilka gwałtownych manewrów dostarczyć do mojej odkrytej kabin dodatkowe porcje chłodnego powietrza. W słońcu było już naprawdę gorąco… Te kilkaset metrów po całkowicie wyludnionej część miasta, gdzie w pełni sezonu zapewne trudno zmieścić się rowerem, przelecieliśmy migiem i po raz kolejny dotarliśmy do kanału…

cesenatico_41

Ehhh… Szkoda, że producenci SuperFour’a nie wykazali się wyobraźnią i nie wpadli na pomysł, aby zainstalować w tym nieszablonowym pojeździe, zwykłego hamulca ręcznego, który mógłby niesamowicie urozmaicić i uprzyjemnić jazdę tym półtonowym quadem. Gdy zamknę oczy to nawet mogę bez trudu wyobrazić sobie skutki użycia takiej opcji przy ostrym zakręcie na pełnej prędkości. Mmmmm… Bajka! Pisk grubych opon plus wydobywający się spod nadkoli biały dym – to byłoby dopiero życie 😉 Taki hardcor’owo-freestyle’owy przejazd spokojnie można by uskutecznić właśnie po drugiej stronie kanału, gdzie atmosfera przypominała pobyt na lotnisku w Modlinie – niby nowe, a nieczynne 😉 Bez przeszkód przejechaliśmy przez duży plac przy śluzie zamykanej w razie nadmiernej cofki morza w głąb lądu i powoli uważając, aby nie wpaść do wody, potoczyliśmy się kawałek w kierunku falochronu. Będąc już na pełnym morzu, przy opalającym się na kamieniach tubylcem, który niemiłosiernie chrapał, zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Przy takim widoku, taki odpoczynek mógłby trwać aż do zachodu słońca 😉

cesenatico_42

Chatki rybackie ulokowane jeszcze dalej w Adriatyku przepięknie współgrały wizualnie z turkusową barwą spokojnego morza. Do tego jeszcze lekki powiew świeżego powietrza gdzieś znad Chorwacji. Po chwili nawet ten drzemiący jegomość wyłączył swoje „nagłośnienie” i pozwolił nam czerpać radość z życia 🙂 Kiedy się zresetowaliśmy i czuliśmy w sobie ten wewnętrzny luz prawie, jak po tajskim masażu (przynajmniej ja 😉 ), odpaliliśmy sprzęt i po pustej promenadzie rozpoczęliśmy długi i skomplikowany powrót do Valverde…

Nie mogąc skorzystać z tutejszego promu, a w tej sytuacji bardziej promiku, musieliśmy ponownie objechać marinę dookoła. Gdy zjechałem z deptaka biegnącego wzdłuż głównego kanału, odpuściłem sobie zieloną ścieżkę rowerową i bez wahania, wyjechałem na jezdnię. Znając już trochę dogłębniej topografię Cesenatico mniej więcej przeczuwaliśmy, że gdzieś w okolicy powinniśmy znaleźć skrót prowadzący do mostu, którym godzinę wcześniej przedostaliśmy się na północną stronę miasta. Widząc jakąś szerszą, jak się później okazało nawet dwupasmową ulicę, od razu skręciłem w lewo realizując przy tym niespotykanym często manewrze kolejne ze swoich zwariowanych marzeń. Co mogło być niezwykłego w durnym zakręceniu o 90 stopni? No fakt, skręt w lewo to żadna sztuka, tylko, że ten rzeczony wyczyn zrobiłem na RONDZIE! 😀 Wiem, wiem. Nie było to odpowiedzialne, ani też rozważne zachowanie, ale z drugiej strony kto nie ryzykuje ten nie wygrywa 😉 Dzieci – nie róbcie tego w domu! 😉 Po tym objawie kretynizmu, cały i zdrowy kontynuowałem podróż w kierunku kanału, od którego jak dotąd się oddalaliśmy…

cesenatico_43

Przed nami nagle wyrósł las masztów utworzony przez setki przycumowanych w marinie żaglówek, z których część mogła naprawdę się podobać… Na następnym rondzie ze względu na wzmożony ruch, nie mogłem ponownie pozwolić sobie na kolejny karkołomny wyczyn, dlatego zachowałem się tak, jak uczono mnie w 1998 roku, kiedy to zdawałem egzamin na kartę rowerową. Poza tym, takie sztuczki są dobre na raz, ponieważ potem, przy częstszym ich wykonywaniu, mogą wejść w krew i doprowadzić do małej katastrofy 😉 Po szybkich trzystu metrach okrążyliśmy malutki park niewiele większy od tutejszego promu, w którym wcześniej nabraliśmy się na ścieżkę i uczestnicząc w budowie setnego ronda w okolicy, utrzymując stale ponadprzeciętną prędkość, gnaliśmy dalej…

cesenatico_44

Namalowane na jezdni tymczasowe żółte pasy oraz ustawione na sporym odcinku czerwono-białe plastikowe barierki sprawiły, że przez moment mogłem poczuć się jak kierowca Formuły 1. Do tego kilka zakrętów i ostre szykany spowodowane różnicami poziomów różnych nawierzchni na drodze, dodatkowo wzbogacały doznania. Zaraz za rondem znaleźliśmy się już na starym, sprawdzonym szlaku…

cesenatico_44_2

Spod targu rybnego mieliśmy już żabi skok. Wystarczyło przelecieć przez deptak i mając na uwadze, aby nie przejechać jakiegoś z biegających z tacą kelnerów, dojechać po równo ułożonych kocich łbach do mostu. Tym razem z przeprawą na drugi brzeg Mama uporała się pierwsza 😉

cesenatico_45

Będąc już po tej bardziej cywilizowanej części kanału portowego, a co za tym idzie miasta, postanowiliśmy zaliczyć codzienny obowiązkowy punkt dnia. Nieśmiało muszę przyznać, że nawet to polubiłem i coś czuję, że będę pielęgnował ten nowy nałóg po powrocie do kraju 🙂 Otóż, niestety jak zawsze w takiej sytuacji, robiąc show skupiający uwagę wszystkich ludzi będących w zasięgu wzroku, najpierw wybraliśmy ogródek, do którego mógłbym dostać się moim niemałym wózkiem inwalidzkim. W sumie nie było z tym większych problemów, dlatego już po chwili mieliśmy określony konkretny punkt, w którym musiałem zapakować. Wszystko fajnie, tylko czemu ten sprzęt nie skręca?! Ehhh. Czasami irytuje mnie promień skrętu SuperFour’a, który jest większy niż promień Smarta czy choćby Fiata 500. W słońcu naprawdę podczas manewrowania można się było solidnie spocić 😉 Na szczęście miejsce docelowe, które sobie wybrałem znajdowało się pod dużym parasolem, który prawie przez godzinę osłaniał nas od prażącego słońca… Stojąc w cieniu na równej powierzchni, kilka metrów od kanału, w prawie pustym porcie, mogliśmy w końcu oddać się rozkoszy i zamówić to wyczekiwane i obowiązkowe cappuccino 🙂 Zgodnie z włoską tradycją, najpierw pojawiła się nienajgorsza ragazza z menu, a dopiero chwilę później podszedł do nas nieśmiały kelner, który przyjął od nas zamówienie, które zresztą zaraz potem sam przyniósł do naszego stolika pozując przy tym do zdjęcia 😉

cesenatico_46

Sącząc wyśmienite, aromatyczne espresso z energicznie ubitą pianką z mleka, kontrolowaliśmy okolicę rozglądając się dookoła. Kompletną ciszę jaka na ogół panowała w porcie, naruszało radio (notabene RTL 102,5 , które gra na okrągło w naszym apartamencie). Oprócz tego wychwytywaliśmy czasami jazgot nawołujących się mew oraz przejeżdżające przez deptak miejskie rowery, które skrzypiąc i dzwoniąc, nadawały rytm pedałującym kolarzom. Niestety na promenadzie nie było osoby, która nie zwolniłaby kroku i nie przyjrzała się dokładnie schowanemu w drugim rzędzie stolików SuperFour’owi. Stojący tyłem pojazd, nie tylko szokował samym faktem swojego istnienia, ale także polską rejestracją i co ważniejsze rozpoznawalną biało-czerwoną flagą, która dumnie powiewała za moimi plecami…

Pijąc kawę już po raz wtóry doświadczyłem dziwnej sytuacji, która kilkakrotnie wydarzyła się podczas moich objazdów SuperFour’em po całej Europie. Ponieważ na przerwy wolę spokojniejsze miejsca z dala od miejskiego zgiełku, z reguły wybieram miejscówki na uboczu i za każdym razem, gdy zaparkuję swoją furmankę przed jakimś barem czy kawiarnią, która przed moim przybyciem była pusta, w chwili kiedy opłacam rachunek i opuszczam lokal, trudno jest o wolny stolik. Nie wiem dlaczego moja obecność tak wpływa na obłożenie i spożycie w danej kawiarence, ale coś naprawdę w tym jest. Tak samo było i tutaj 🙂 Port po piętnastej nadal był wymarły i pusty jak miasto w „Jestem Legendą”, a mimo tego wszystkie stoliki wokół nas były okupowane przez zagranicznych turystów. Oczywiście kilkanaście metrów dalej cały rząd piwnych ogródków był kompletnie pusty. Kolejnym razem w zamian za podniesienie atrakcyjności lokalu zażądam cappuccino na koszt firmy, a co 😉

Opici i lekko głodni po długiej przerwie w portowej kafejce, ruszyliśmy z powrotem do naszej bazy. Do pokonania mieliśmy zaledwie 3 kilometry, więc na dobrą sprawę nie było nawet sensu wkładać gogli i spadochronu 😉 Krótki odcinek wzdłuż kanału przejechaliśmy powoli, aby rozkręcić się przed ostateczną prostą przez większą część Cesenatico. Za promenadą wjechaliśmy na jezdnię, którą polecieliśmy już do samego hotelu. Asfalt pod naszymi kołami zniknął tylko na moment podczas przeprawy przez most zwodzony…

cesenatico_47

Zaraz za nim skręciliśmy w naturalnie pustą Viale del Mille, którą w mgnieniu oka dojechaliśmy do garażu, w którym chroniąc się od palącego słońca, rozbroiliśmy naszą kolumnę i podłączyliśmy SuperFour’a do włoskiej sieci energetycznej na zasłużoną kolację 😉

Mimo poprawiającej się z dnia na dzień pogody, nie mogę powiedzieć, żebym forsował swoje siły aż nadto i bił życiowe rekordy. Mój rumak również nie miał prawa narzekać i skarżyć się na nadmierne przeciążenie podczas dzisiejszej, zaledwie jedenastokilometrowej przejażdżki po porcie. Wyczynowo, pod względem osiągnięć, ten wtorek nie zabłyśnie w moim notesie zwanym „Planem Lotów”, w którym odnotowuję każdą odbytą jazdę za sterami mojego pojazdu. Przeciętna średnia i mizerna odległość zostały na szczęście zrekompensowane przez piękne widoki i niesamowity świat, jaki zastaliśmy zapuścić się w głąb portowego kanału.

Ponieważ wróciliśmy do Valverde przed szesnastą, po obiedzie zdążyłem jeszcze spędzić dłuższą chwilę na hotelowej plaży, gdzie wśród szumu wiatru i delikatnych fal Adriatyku mogłem sklecić kilka zdań opisujących naszą dzisiejszą wycieczkę po Cesenatico…

Jutro nastawiamy kompasy na południe…

cesenatico_48

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *