Jedyna nadzieja w ARIES

Kilka dni temu, dość okrężną drogą, dotarła do mnie wycena naprawy połamanego błotnika wraz ze zbadaniem dziwnie zachowującego się silnika przez niemiecki Ottobock. Kwota jaką usłyszałem najpierw wprowadziła mnie w stan głębokiej konsternacji. Po tym, jak wstępnie się otrzęsłem i dotarło do mnie, że za kawałek czarnego plastiku oraz rzucenie okiem na włoski motor Niemcy zażyczyli sobie 3 tysiące euro plus hotel dla mechanika, roześmiałem się niemalże do łez. Wymiana nadkola miałaby kosztować tylko, co wysokiej klasy zwykły wózek inwalidzki lub średniej jakości wózek elektryczny?! Tak właśnie wygląda paranoja 😉

Ponieważ minęło już 5 lat od nabycia mojego wszędołaza, okres gwarancji się przedawnił i nie obawiając się jej utraty, bez zastanowienia zachodnia oferta została odrzucona. Musiałem tylko znaleźć kogoś, kto byłby w stanie uleczyć mojego kontuzjowanego rumaka. Operacją plastyczną przywracającą pierwotny wygląd karoserii zajmę się po zakończeniu sezonu, bo bez jednego oka, czy w tym przypadku lampy, można przecież żyć 😉 Natomiast chcąc jeszcze trochę pojeździć przed nadejściem srogiej zimy i co najmniej raz wybrać się na grzyby, musiałem przeszukać internet w celu znalezienia serwisu, który byłby w stanie mi pomóc. Już po kilku kliknięciach myszką natrafiłem na salon motocyklowy ARIES w Szczecinie. Co najważniejsze, na stronie firmy odnalazłem tyle pozytywnych informacji, że zaprzestałem dalszych poszukiwań. Nie dość, że ARIES jest autoryzowanym serwisem Piaggio, czyli włoskiej marki, której silnik terkocze wewnątrz mojego SuperFour’a to jeszcze sam salon położony jest zaledwie 7,6 kilometra od mojego domu! Niezmiernie ucieszony z faktu odnalezienia idealnej kliniki tuż pod nosem, od razu wysłałem do nich maila z zapytaniem czy zechcą przyjąć mój pojazd na swój oddział intensywnej terapii. Po dwóch dniach dostałem pozytywną odpowiedź ze wstępnym zaproszeniem do serwisu 🙂

Zgłębiając ofertę ARIES i oglądając w domu na monitorze komputera zdjęcia ich salonu, wstąpił we mnie Valentino Rossi i na chwilę zapomniałem o bożym świecie… Ach… Weźmy taką czerwoną Aprilię – ten ziejący mocą silnik ryczący przy każdym nawet najmniejszym obróceniu manetki, do tego szeroki slik na tyle sprawiający, że przy starcie przód motocykla aż sam podrywa się do góry, i jeszcze ta bojowa pozycja na pędzącej ponad 200 kilometrów na godzinę maszynie, przy której na zakrętach nie trudno dotknąć kolanem asfaltu. Prawda, że bajka? 😉 Wpatrując się tępo w ekran, przypomniało mi się, że gdzieś w garażu leży czerwony kask, w którym 10 lat temu szalałem po Wągrowcu na mojej wyścigowej Meyrze Sprint GT, która wyciągała 12 km/h i nie miała najmniejszego resoru, ani jakiejkolwiek innej amortyzacji. Jak sobie pomyślę jakie niesamowite emocje ona dostarczała i ile kalorii na niej straciłem to aż łezka kręci się w oku. Swoją drogą, teraz już się nie dziwię czemu wtedy ludzie na mój widok – szesnastolatka na wózku inwalidzkim z kaskiem na głowie – pukali się w czoło 😀 W każdym bądź razie mój niezawodny asystent i kompan Rafał ekspresowo przytachał mi czerwony hełm z garażu i po gruntownym umyciu i renowacji, mogłem ponownie poczuć tą magię, o której zapomniałem na prawie dekadę…

aries_01

Tym razem było o tyle lepiej, że może i nadal wyglądałem jak kretyn, ale na pewno z mocniejszym i bardziej wyczynowym sprzętem niż 10 lat temu 😀 Poza tym do prawie quada, jakim w pewnym sensie jest przecież SuperFour, kask pasuje zdecydowanie bardziej niż do inwalidy na wózku 😉

aries_01_2
Będąc w niemałej euforii wywołanej posiadaniem starego, lekko wyblakłego, motocyklowego kasku, postanowiłem od razu wcisnąć go na łeb. Jak okazało się już na samym początku sztuka to była nie lada, ponieważ ostatnimi czasy ilość szarych komórek w moim mózgu znacznie wzrosła, przez co ciężko było nam włożyć głowę do środka. Po kilku stęknięciach w końcu czerwony hełm dał się naciągnąć i wreszcie dostałem się do jego wnętrza 🙂 Momentalnie poczułem się jak kosmonauta, który właśnie opuszcza swoją stację orbitalną, aby wykonać na zewnątrz niezbędne prace naprawcze. Mocno ściśnięte uszy oraz przymknięta szybka kasku wytwarzały specyficzne echo oraz stanowczo odcinały dźwięk dochodzący do mnie z zewnątrz. Poza słuchem, ta ochronna czapka upośledziła nie tylko mój słuch, ale także i wzrok. Pole widzenia, jakie zaserwował mi kask, było tak tragicznie małe, że nie dość, że nie widziałem swoich rąk ani joysticka to jeszcze trudno mi było ocenić szerokość prowadzonego przeze mnie łazika. Mimo wszystko chcąc przykozaczyć w nowym środowisku jednośladowców, pomyślałem sobie, że właśnie w takiej zbroi pojawię się w serwisie 😀 Skoro Stig może to dlaczego nie ja?! 😉 Niestety mój entuzjazm zniknął już po paru chwilach sesji zdjęciowej. Po pięciu minutach siedzenia w szczelnie zamkniętym kasku, czar szybko prysł i ciasna kula bez przerwy ściskająca moją głowę, odeszła w odstawkę. Uwolnienie się z duszącego ustrojstwa wcale nie było łatwym i prostym zabiegiem, ponieważ najpierw nie mogliśmy odpiąć sprzączki dokładnie przylegającej do mojej brody, a gdy udało nam się zwolnić blokadę to był problem ze zdjęciem całego kasku 😀 Na szczęście po minucie walki poradziliśmy sobie i bez cięcia daliśmy radę wyjąć mój łeb z czerwonego hełmu… Bezapelacyjnie doszedłem do wniosku, że w serwisie będzie musiała wystarczyć tylko moja włoska bluza 😉

Jako, że nie musiałem przewidywać w planie lotu powrotu z salonu do domu, mogłem wyrwać się z wirtualnej obroży. Nie ryzykując przekroczenia bezpiecznego promienia pięciu kilometrów, który założyłem sobie poprzednio, spokojnie byłem w stanie podprowadzić SuperFour’a własnoręcznie prosto do serwisu korzystając jedynie z energii elektrycznej, którą udało mi się wywieźć z bazy. Wystarczyło tylko upewnić się kiedy mogę go odstawić i poczekać na odpowiednią pogodę pozwalającą mi pokonać te niewiele ponad 7 kilometrów…

Przeszkód było kilka, ale w końcu udało mi się połączyć wszystkie niezbędne ogniwa i zaplanować wizytę w klinice na dzisiaj. Nie zawiódł żaden z elementów poza tym, na który nie miałem najmniejszego wpływu – pogodą. Według prognoz miało na parę dni powrócić lato, ale jak mogłem zaobserwować i przede wszystkim poczuć na własnej skórze, najprawdopodobniej spóźniło się ono na lot do Polski, ponieważ na dworze nie dość, że było zimno to jeszcze cały dzień ciemne chmury dokładnie przykrywające niebo, straszyły deszczem. W związku z tym, opóźniałem swój wyjazd z bazy licząc, że w końcu słońce przebije się przez chmury i wesprze mnie w tej jak mogłoby się wydawać błahej przejażdżce.

Niestety chłód nie odpuszczał, a ja chcąc zdążyć przed zamknięciem salonu, musiałem w końcu wystartować. Około 15:30 przebrałem się w dawno nieużywaną bieliznę termoaktywną oraz ciepłą bluzę i razem z Rafałem ruszyliśmy na Gdańską. Ponieważ mój dom jest wybornie połączony z ARIES siecią szczecińskich ścieżek rowerowych, podróż wydawała się być banalna. Bynajmniej. Już niecały kilometr od startu, prawa ręka, która jest niezbędna do sterowania SuperFour’em zaczęła mi dosłownie zamarzać i co sto metrów wymuszała awaryjny postój. Cały czas miałem wrażenie, że dłoń przymarza mi do joysticka… Po krótkiej chwili na moim zegarku była już szesnasta, a my nadal byliśmy w Dąbiu. Od celu dzieliło nas jeszcze trochę ponad 5 kilometrów, a moja ręka była w coraz gorszym stanie. Po powolnym doturlaniu się do ulicy Przestrzennej szukając jakiegoś skutecznego sposobu przywrócenia mi czucia, Rafał zaczął chuchać na moją dłoń próbując ją rozgrzać. Może i przez chwilę zrobiło mi się nawet cieplej, ale para, którą wytworzył od razu zamieniła się w wodę i gdy chwyciłem gałkę sterującą moim wozem, ta wyśliznęła mi się z ręki… Dalsza część trasy była jeszcze mniej przyjemna i droga dłużyła mi się niemiłosiernie. Poza odnotowaniem potrącenia roweru przez standardowo gburowatego taksówkarza, przez półtorej godziny, bo właśnie tyle zajęło nam pokonanie siedmiu kilometrów, nie wydarzyło się nic o czym warto byłoby wspomnieć. Przez żółwie tempo jakie uskuteczniałem, Rafała rower spełniał dzisiaj funkcję hulajnogi, ponieważ przez większość drogi tocząc się koło mnie, odpychał się nogami od podłoża w ogóle nie korzystając z pedałów…

aries_02

Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce (za dwie piąta), już przed bramą przywitał nas mój Tata, który w międzyczasie przyjechał do serwisu samochodem, aby mnie z niego odebrać i przetransportować z powrotem do domu. Nie zatrzymując się przed głównym wejściem do salonu, od razu czując ulgę i wewnętrzne ciepło wywołane faktem dotarcia do celu, pojechałem dalej prosto do warsztatu. Tam natrafiliśmy na przemiłego mechanika, który wyglądając na profesjonalistę, wcale nie przeraził się na widok mojej nietuzinkowej maszyny. Po wsłuchaniu się w głośno klekoczący silnik niczym audiofil w najnowszy winyl Blechacza, stwierdził, że najprawdopodobniej z motorem jest wszystko w porządku. Dziwny metaliczny stukot podobno może być spowodowany poluzowaniem się jakiejś z części wewnątrz SuperFour’a lub po prostu do środka maszynowni dostało się coś, co nigdy nie powinno się w niej znaleźć. Po zapoznaniu się z tą krótką, lecz jak najbardziej rzeczową diagnozą, pożegnałem się z moim czarnym rumakiem i licząc na pozytywny rozwój sytuacji wsiadłem do nagrzanego w środku samochodu…

Teraz pozostaje tylko czekać na odpowiedź z serwisu. Mam nadzieję, że ARIES stanie na wysokości zadania i jeszcze w tym tygodniu będę mógł cieszyć się z wiatru we włosach 😉

aries_03

1 komentarz do “Jedyna nadzieja w ARIES

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *