Łagów 2011 – dzień 6. – Łagowskim Brukiem nad jezioro Buszno…

***** Tekst utworzony 23.05.2011r. *****

Po wczorajszej rozgrzewce, dzisiejszy czwartek musieliśmy potraktować z większą werwą i zaliczyć jakiś konkretny objazd po okolicy Łagowa. Wczoraj wieczorem zaplanowaliśmy, a dzisiaj zrealizowaliśmy, wyprawę nad jezioro Buszno. Jak zwykle nie obyło się bez przygód i niespodzianek. Ale zacznijmy wszystko od początku…

Już z samego rana powitała nas piękna pogoda. Na niebie nie było widać nawet najmniejszej chmurki. Z hotelu wyruszyliśmy punktualnie o 12:30. Za bramą Moreny tym razem skręciliśmy w lewo i popędziliśmy w kierunku Łagówka. Po 150-ciu metrach opuściliśmy podziurawioną i popękaną drogę prowadzącą do Sieniawy i wjechaliśmy na nowiusieńką jezdnię biegnącą na północ. Poza gładkim asfaltem, po prawej stronie był położony w miarę szeroki chodnik oznakowany jako ścieżka rowerowa. Nie wiedzieć kiedy, dosłownie kilka minut później znaleźliśmy się w Łagówku…

Przez Łagówek przemknęliśmy w ekspresowym tempie. Nie było to trudne po pierwsze ze względu na świetną nawierzchnię, a po drugie ze względu na wielkość wioski, która ledwo tworzyła teren zabudowany. A jak wiadomo, teren zabudowany, to nie mniej jak trzy domy położone w odległości nie większej niż 15 metrów od drogi… Łagówek wcale nie odbiegał zbytnio od tej definicji, znanej każdemu z „Misia” 😉 Ale niedługo się to zmieni, ponieważ na końcu wioski, budowane jest jakieś nowe osiedle… I właśnie tam, gdy już zacząłem przyzwyczajać się do tej nieskazitelnej drogi, sielanka niestety się skończyła – przed nami ukazał się najprawdziwszy bruk. Nie mieliśmy wielkiego wyboru. Pozostało nam tylko zdjąć nogę z gazu, zacisnąć zęby i pokonać ten cholerny odcinek sklecony z kamieni. No z tym zaciskaniem zębów trochę przesadziłem – gdybyśmy tak zrobili, to najprawdopodobniej stracilibyśmy na tej trzęsiawce wszystkie plomby… Cały czas korzystając ze starej szkoły, starałem się jechać poboczem, żeby chociaż trochę odciążyć pojazd i siebie od tych tragicznych drgań. Na tym fragmencie trasy, było to praktycznie niemożliwe ze względu na małe wały oddzielające brukowy trakt, od otaczających go rowów. Droga, a mówiąc profesjonalnie żółty szlak, biegł przez pagórkowate pola. Momentami po lewej stronie, można było wypatrzeć w oddali jezioro Trześniowskie…

W międzyczasie, od naszej trasy w lewo odbił czerwony szlak, którym na marginesie zamierzaliśmy wrócić. A na naszej drodze stanął czerwono-biały szlaban, otoczony z kilku stron groźnie wyglądającymi i jeszcze groźniej brzmiącymi metalowymi tablicami. Na jednej z nich mogliśmy przeczytać – POLIGON WOJSKOWY, WSTĘP WZBRONIONY, PRZEBYWANIE GROZI ŚMIERCIĄ…

O poligonie wiedzieliśmy wcześniej dzięki naszym mapom. Szlaban był otwarty „na oścież”, kawałek dalej na drzewie widniał namalowany znak żółtego szlaku rowerowego, w pobliżu nie było słychać ani czołgów, ani wystrzałów artylerii. Wszystkie te czynniki przemawiały za tym, żeby mimo zakazu wjazdu jechać dalej… Bałem się, że mama będzie miała opory, ale ku mojemu zdziwieniu odważnie popedałowała przodem. W razie czego, rozminowałaby przede mną drogę 😉 Wraz z terenem należącym do wojska, zmienił się otaczający nas krajobraz. Nie, nie były to wraki czołgów, ani głębokie leje po bombach. Wjechaliśmy do bukowego lasu…

Wszystko się zmieniło z wyjątkiem kocich łbów, które nie chciały się od nas odczepić nawet na kilka metrów. Nasza, a właściwie moja sytuacja i tak znacznie się poprawiła, ponieważ dwoma kołami mieściłem się na poboczu. Mama swoim jednośladem, miała zdecydowanie lepiej, ponieważ w przeważającej części trasy, jej rower mógł jechać po ubitej ziemi, tuż przy bruku… Dwa, trzy kilometry dalej, dotarliśmy do tablicy informacyjnej, dzięki której dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w rezerwacie przyrody „Buczyna Łagowska”…

Było tam naprawdę przyjemnie. Wysokie bukowe drzewa, wiele mniejszych i większych górek – prawie jak w szczecińskiej Puszczy Bukowej… Po przejechaniu kolejnego kilometra, przez 350 metrów mogliśmy rozkoszować się równą żużlową nawierzchnią, która zaczęła się na leśnym skrzyżowaniu nazywanym „Rozdrożem Bukowym”, a skończyła kawałek za ogromnym kamieniem wielkości SuperFour’a…

Po drodze, na jednej z tablic była mapka rezerwatu. Żółty szlak, którym jechaliśmy, oznaczony był na niej jako „Łagowski Bruk”. Muszę przyznać, że nazwa doskonale pasuje do tamtejszego klimatu 😉 Niektóre fragmenty były naprawdę dość wymagające, nawet jak dla mnie – kierowcy półtonowego wózka, który nie wie co to strach i nigdy się nie poddaje. Ale mimo wszystko najgorsze mieliśmy już za sobą… Kilkaset metrów od tego wielkiego głazu, znaleźliśmy się nad uroczymi bagnami. Mokradła rozlewały się wzdłuż drogi. Dookoła było słychać rechot tysięcy żab, które skrywały się gdzieś w tym mrocznym krajobrazie. Brakowało tylko lekkiej mgiełki, a efekt byłyby jeszcze bardziej zjawiskowy. Do całości nie pasowały tylko puste butelki po piwie, które jakiś idiota wyrzucił prosto do wody. Miał szczęście, że nie trafił na mnie, bo jak to mówi moja babcia – cienko by śpiewał…

Po zaliczeniu kolejnego kilometra, opuściliśmy teren poligonu wojskowego. Bukowy las również powoli zanikał i ponownie pojawiały się malownicze, niewielkie pola. Gdy wyjechaliśmy z jednego z zakrętów, przed nami ukazał się pierwszy od ponad ośmiu kilometrów domek. Po męczącej i wymagającej jeździe łagowskim brukiem, dojechaliśmy do Wielowsi. Kilkanaście metrów dalej, trafiliśmy na skrzyżowanie z normalną asfaltową drogą łączącą Wielowieś z Trzemiesznem Lubuskim. My udaliśmy się w kierunku tego drugiego w lewo. Gdy wjechaliśmy na jezdnię, spotkaliśmy pierwszych ludzi od Łagówka. Nie można powiedzieć, żeby tamtejszy żółty szlak rowerowy był nadzwyczaj oblegany… Mama zatrzymała się przy jednym z pierwszych domków i chcąc upewnić się, że podążamy w dobrym kierunku zapytała tubylców – Dzień dobry, przepraszam, do jeziora Buczyn to tędy? Nad wyraz okrągły fachowiec stojący na rusztowaniu, dokładnie umorusany w zaprawie, kleju i farbie, układający styropian na budynku odpowiedział – Chyba Buszno? Tutaj jest jezioro Buszno! Cały czas prosto i po około trzech kilometrach będzie pani na miejscu! Można się było tego spodziewać – mama jak zwykle pomyliła nazwy. Zawsze się tłumaczy, że nie ma pamięci do takich rzeczy 😉 Włączyliśmy się więc do ruchu wraz z nielicznymi na tej trasie samochodami i popędziliśmy przed siebie. Jezdnia była w miarę przyzwoita i szeroka, dlatego mogliśmy trochę ochłonąć po półtoragodzinnej męczarni, związanej z tym przeklętym brukiem… Budowlaniec się nie mylił – po przejechaniu 3,4 kilometrach, dotarliśmy na plażę…

Na takiej plaży jeszcze nie byłem… Na samym wjeździe stał otwarty szlaban, a obok niego te same śmieszne znaki, które mijaliśmy dzisiaj już dwukrotnie. Chodzi mi o te różne zakazy, poligon, ostre strzelanie, ble ble ble… Za szlabanem była najnormalniejsza polska plaża, z drewnianymi ławkami, paleniskiem i kilkoma pomostami. Znalazłem przyzwoitą miejscówkę w słońcu, z widokiem na całe jezioro Buszno. Zrobiliśmy tam sobie standardowy tea time… Nad naszymi głowami latały ogromne drapieżne ptaki. Sądząc po ich rozmiarach i przerażających dźwiękach, jakie z siebie wydawały, były to najprawdopodobniej orły bieliki, które podobno zamieszkują tamtejszą okolicę. Fascynujące… Jednocześnie mogliśmy obserwować cztery, pięć wysoko szybujących osobników. Nagle w ciągu dosłownie trzydziestu sekund, wszystkie ptaki zniknęły z nieba wlatując w las. Muszę przyznać, że trochę mnie to zdziwiło. Okazało się, że nad drugi koniec jeziora, nadciągała burza… Pomyślałem sobie – WTF? Kolejne jezioro i kolejna burza? O nie! Tym razem największe chmury również nas ominęły. Gdyby nie to, bylibyśmy w dość nieciekawej sytuacji, stojąc na środku pustej plaż. Szukaliśmy schronienia pod lichymi drzewkami otaczającymi piaszczysty brzeg, ale te niewiele nam pomogły i zostaliśmy lekko zmoczeni przez delikatny, letni deszczyk… Po kilku minutach, zza chmur wyjrzało słońce i mogliśmy z powrotem wrócić nad wodę. Robiło się już późno, a droga do Łagowa była dla nas niewiadomą, więc musieliśmy ruszać dalej. Przyjechaliśmy tam szlakiem biegnącym po wschodniej stronie jeziora Buszno, a wrócić chcieliśmy czerwonym szlakiem poprowadzonym równolegle do żółtego, ale od zachodu. Opuściliśmy plaże, skręciliśmy w lewo w poszukiwaniu powrotnego szlaku. Nie zdążyliśmy się dobrze rozpędzić, a już z daleka wypatrzeliśmy czerwoną strzałkę w lewo, tuż przy kolejnym otwartym szlabanie…

Oczywiście, nie obyło się bez znaku zakazu wjazdu i ostrzeżenia – STÓJ! OSTRE STRZELANIE… Taaa, chyba z procy 😉 Już na samym początku, szlak wydawał się być dość wymagający. Wszystko przez ziemistą nawierzchnię, która po ostatnich deszczach, była błotnista i dodatkowo rozryta przez jakieś traktory lub coś w tym stylu. Zapowiadał się niezły rajd przełajowy… Po czymś takim SuperFour radzi sobie naprawdę wybornie i idzie jak czołg bez względu na to, czy jest to suchy piach, błoto, czy głębokie, bagniste kałuże. Gorzej z mamy rowerem, którego w takich warunkach trzeba po prostu pchać… Nasze przedzieranie się przez wysokie koleiny trwało niespełna minutę. Na naszej drodze stanęło, a właściwie położyło się złamane drzewo…

Nasz rajd przełajowy skończył się szybciej niż przypuszczaliśmy. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak po prostu zawrócić i poszukać jakiejś alternatywnej trasy. Gdyby w moim niezbędniku była jakaś mała piła lub chociaż turystyczna siekierka, to nie poddalibyśmy się tak łatwo. Na pokładzie mojego pojazdu miałem niestety tylko saperkę 😉 Manewr zawracania zajął mi więcej czasu, jak jazda czerwonym szlakiem w obie strony. Nie kombinując zbyt wiele, ponownie wjechaliśmy na drogę i pojechaliśmy w kierunku Wielowsi, skąd przyjechaliśmy wcześniej… Ja chciałem wracać do Łagowa tym samym brukiem, którym tam dotarliśmy, ale mama się uparła i powiedziała, że woli jechać dookoła, niż z powrotem tłuc się przez poligon. Po chwili pedałowania, ponownie znaleźliśmy się w Wielowsi…

Na miejscu zatrzymaliśmy się i przeprowadziliśmy wywiad z tubylcami, których było w wiosce zdecydowanie więcej, niż godzinę wcześniej. Jak to zwykle z nimi bywa, każdy wie lepiej i chce poprowadzić cię swoją trasą. Zachowują się zawsze tak, jakby ktoś im płacił za każdy metr przejechany według ich instrukcji. Często takie rady dawane przez osobę, która od pół roku nie wychyliła nosa poza swoją wioskę, mogą zdecydowanie wydłużyć trasę. Dlatego zawsze, powtarzam zawsze należy zasięgnąć wskazówek u kilku osób, a później samemu razem z mapą podjąć ostateczną decyzję i wybrać najbardziej odpowiadający nam wariant trasy… To było przesłanie, a teraz wróćmy do relacji 😉 Zdecydowana większość poleciła nam udać się drogą do Sieniawy, gdzie mieliśmy 4 kilometry, a stamtąd zostałoby nam niewiele ponad 6 do samego Łagowa. Tak też zrobiliśmy… Skupiając na sobie wzrok wszystkich wielowieszczan, przemknęliśmy przez długą wioskę, poczym na krzyżówce skręciliśmy w prawo wjeżdżając na drogę, którą przyjechaliśmy do Łagowa samochodem. Widząc znajomą trasę wiedziałem, że jakościowo nie należy ona do tych z górnej półki. Wszystko przez odkrywkową kopalnie węgla brunatnego, obok której przejechaliśmy po trzech kilometrach od Wielowsi… Mimo złej nawierzchni, do Sieniawy przelecieliśmy w kilkanaście minut, nie schodząc z pułapu piętnastu kilometrów na godzinę. Na samym wjeździe do tej niemałej wsi, natknęliśmy się na niewielki korek, który był spowodowany budową sieci kanalizacyjnej. Koło tablicy „Sieniawa”, stał jeden z fachowców, odziany w odblaskowy kombinezon. W prawej dłoni trzymał lizaka i próbował okiełznać niewielki ruch, jaki przewijał się przez wioskę. Na środku jezdni pracowała koparka, która uniemożliwiała przejazd w obie strony. Dlatego co jakiś czas, ciężki sprzęt zjeżdżał na pobocze, a ten święcący gostek wahadłowo puszczał czekające w kolejce samochody… Na mój widok prace zostały wstrzymane, a na twarzach całej ekipy budowlanej zawitały uśmiechy – od ucha, do ucha 🙂 Korzystając z przerwy w kopaniu, wyprzedziłem dwa samochody i na skinienie lolly-pop-mana, ruszyłem prosto pod ramię sporawej łyżki koparki, która stworzyła dla mnie coś na wzór łuku triumfalnego. Mama podczepiła się do mnie i razem popędziliśmy dalej… Niestety kolejne dwa kilometry były fatalne, ponieważ jechaliśmy po jezdni, pod którą niedawno położono rury kanalizacyjne. Większa połowa drogi była całkowicie zdarta i zasypana jedynie piachem. Dziury były gorsze jak na łagowskim bruku. W kilku miejscach, skorzystaliśmy z czerwonego chodnika, który pachniał jeszcze nowością… Po opuszczeniu Sieniawy, plac budowy się skończył, a jezdnia nadal była w opłakanym stanie. Dziurska były tak ogromne, że na prostej niedaleko Łagowa, z uchwytu na szybie wypadł mi telefon – dobrze, że nie pod koła…

Od tablicy „Łagów” do hotelu mieliśmy jeszcze tylko 300 metrów. Na parking wjechaliśmy o 16.25. Koło przyczepy, na moim liczniku stuknął dokładnie dwudziesty piąty kilometr. Dzięki innemu wariantowi drogi powrotnej, średnia prędkość trochę nam wzrosła, ale i tak nie była zbyt wysoka – 11,3 km/h to zdecydowanie za mało! Ale w sumie to nie nasza wina. Wszystko przez ten cholerny bruk. Aż dziwne, że SuperFour i mamy rower wytrzymały naszą dzisiejszą przejażdżkę i nic, poza telefonem, nie odpadło… Jutro kolejny dzień zmagań z okolicznymi kocimi łbami…

***** Tekst utworzony 23.05.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *