Łagów 2011 – dzień 5. – Jemiołów i jezioro Łagowskie…

***** Tekst utworzony 18.05.2011r. *****

Wczoraj wieczorem zabrałem się do pracy. Urlop urlopem, ale mimo wszystko trzeba wywiązywać się z obietnic… Przed wyjazdem do Łagowa, zapoczątkowałem swoją akcję reklamową. Rozesłałem maile do różnych redakcji oraz firm z „mojej” branży z prośbą, o pomoc w rozpowszechnieniu bloga. Jako jedna z pierwszych, zgłosiła się do mnie pani Anna Folkman z gazety „Moje Miasto”. Umówiliśmy się, że wywiad przeprowadzimy mailowo. Przed świętami otrzymałem pytania, a wczoraj zacząłem układać do nich sensowne odpowiedzi. Połowę już mam, resztę skończę wieczorem… Mama w tym czasie studiowała nasze nowe mapy i wybrała na dzisiejszą wycieczkę Skansen Maszyn Rolniczych w pobliskim Jemiołowie…

Pogoda była wprost idealna na rowerową wycieczkę. Co prawda, w telewizji ostrzegali przed gwałtownymi burzami w naszym rejonie, ale nic na to nie wskazywało… Z Moreny wyszliśmy o 12:45, ale parking udało nam się opuścić dopiero piętnaście minut później. SuperFour, mamy rower, krótkofalówki – wszystko było sprawne i gotowe do użycia. Nawet moje okulary były w miarę przejrzyste 😉 Nie zastanawiając się zbyt długo ruszyliśmy w kierunku centrum Łagowa. Na głównej krzyżówce skręciliśmy w prawo w kierunku Zamku Joannitów. Jak zwykle minutę, dwie straciliśmy stojąc na czerwonym świetle przed Bramą Polską. Kiedy uwolniliśmy się od tej przeklętej sygnalizacji świetlnej, uświadomiłem sobie, że kolejny taki cywilizacyjny wynalazek można spotkać dopiero za 20, 30 kilometrów, więc nie ma co narzekać 😉 Za Bramą pokonaliśmy serię krótkich i ostrych zakrętów otoczonych małymi domkami z obu stron. Po kilkuset metrach droga się wyprostowała i dojechaliśmy do skrzyżowania. Żółty szlak biegł prosto, więc bez większego namysłu jechałem dalej. W tym momencie usłyszałem w słuchawce – kszszszsz… Gdzie ty jedziesz ośle? Był znak skansen w prawo! Słysząc to zjechałem na chodnik i się zatrzymałem. Przed startem nie oglądałem mapy, więc za bardzo nie wiedziałem gdzie mam jechać… Spojrzałem przed siebie, potem w lusterko, nic akurat nie jechało, więc rozpocząłem operację zawracania. Jest to chyba najbardziej pracochłonna czynność, jeżeli chodzi o prowadzenie tego kolosa. Tym razem skorzystałem z jezdni, dlatego udało mi się zawrócić na dwa razy 🙂 Ledwo osiągnąłem maksymalną prędkość mojego wehikułu, a już znalazłem się na krzyżówce. Żeby się trochę rozerwać ostro zahamowałem, przepuściłem samochód z naprzeciwka, poczym ponownie wystartowałem jak z katapulty skręcając w lewo na Jemiołów. Po pięćdziesięciu metrach dogoniłem mamę, przed którą był teraz najtrudniejszy odcinek dzisiejszej trasy – ponad kilometrowy podjazd… Wyprzedziłem ją i pojechałem dalej sam. Mieliśmy sporo szczęścia, ponieważ niedawno był tam robiony remont drogi – chociaż nie wiem, czy tak można nazwać rozwalenie bruku i położenie całkowicie nowego asfaltowego dywanu. W każdym bądź razie, jezdnia była naprawdę super. Na końcu podjazdu skończył się las i dalej droga biegła wzdłuż zielonych pól. Kilkadziesiąt metrów dalej, szerokość asfaltu skurczyła się o połowę, ale za to na poboczu leżał wysypany żużel. Najprawdopodobniej nie wytrzymał miejscowy budżet przeznaczony na budowę dróg, dlatego trzeba było ciąć koszty i zrezygnować z jednego pasa… Ale tak naprawdę, to wcale nie potrzeba tam szerszej jezdni, ponieważ przez trzy kilometry dzielące Łagów z Jemiołowem, naliczyłem tylko dwa samochody…

Koło tablicy „Jemiołów” skończyła się równa nawierzchnia, ale jeszcze nie było tak tragicznie. Minęliśmy stajnię, kilka domków i dotarliśmy do głównej krzyżówki w wiosce, tuż przy XVIII-wiecznym kościele…

Rzuciłem okiem na otaczające mnie drzewa, szukałem jakiegoś drogowskazu, który doprowadziłby nas do skansenu starych maszyn rolniczych. Intuicja mnie nie zawiodła, do grubego pnia była przyczepiona drewniana tabliczka ze strzałką w prawo. Tam właśnie pojechaliśmy, tłukąc się po wystających kamieniach tworzących coś na wzór drogi…

Po przejechaniu dwustu metrów dotarliśmy do celu. Na miejscu byliśmy o 13:30… Jeśli ktoś spodziewał się jakiegoś wielkiego rolniczego lunaparku ze stoiskiem z watą cukrową i budynkiem muzealnym, to niestety się zawiedzie. Mama ustawiła rower w specjalnie przeznaczonym do tego stojaku, wyjęła z torby aparat, poczym ruszyliśmy na obchód największej w okolicy atrakcji turystycznej… Cały skansen, czy wystawa, umiejscowiona jest w centrum Jemiołowa, nad niewielkim stawem. Nie ma tam czegoś takiego jak bilet, a wszystkie eksponaty są ogólnie dostępne. Panuje tam całkowita samoobsługa 😉 Na początku podjechałem do kuźni, w której można było zapoznać się ze starymi, ale jeszcze niekiedy używanymi na polskiej wsi, drobnymi narzędziami. Oprócz nich był tam stary telefon, prasa do wyciskania sera, masielnica, maszyna do szycia oraz wiele innych urządzeń z minionej epoki…

Każdy z przedmiotów znajdujących się w skansenie był podpisany, więc nie było problemu z rozpoznaniem przeznaczenia konkretnego urządzenia. Pod gołym niebem można podziwiać pługi, sieczkarnie, brony, opielacz do buraków, gilotynę, wialnię do młócenia ziaren, dołownik, śrutownik służący do mielenia ziaren zboża, radełko, pompę, dźwig gąsienicowy oraz całe mnóstwo przeróżnych maszyn rolniczych. Pod jedną z wiat, stoi drewniany wóz drabiniasty podczepiony do dwóch sztucznych koni, które nawet z bliska wyglądają jak żywe…

Gdy tak chodziliśmy i oglądaliśmy te rolnicze eksponaty, zaczepił nas jeden z mieszkańców Jemiołowa, stojący przed swoim domem po drugiej stronie wąskie ulicy. Okazało się, że był to właściciel, a właściwie twórca całego tego skansenu. Zakupiliśmy u niego jemiołowskie widokówki, które za kilkanaście lat będą dla nas na pewno cenną pamiątką z łagowskich wojaży… Kiedy mama rozmawiała z tym jegomościem, ja stałem przy jednej z maszyn rolniczych po drugiej stronie brukowego traktu. W tym czasie, moją stroną ulicy przechodziły dwie panie. Było praktycznie południe, a już dało się u nich wypatrzeć lekko chwiejny krok. Cały czas bacznie obserwowały mnie i moją mamę. Już kilkanaście metrów ode mnie, usłyszeliśmy pierwszy tekst pomiędzy tymi paniami – Ty widziałaś? Telefony i te… no… mikrofony, ten świat oszalał! Chodziło im oczywiście o nasze krótkofalówki 😉 Ale to jeszcze nic. Gdy się do mnie zbliżyły, ta głośniejsza, lub po prostu bardziej odważna przez większą ilość promili we krwi, zaczęła na mnie krzyczeć wymachując przy tym rękami – Stanie taki autem na chodniku i przez niego trzeba schodzić na ulicę! Tak mnie to rozbawiło, że zdołałem jej jedynie odpowiedzieć – To nie jest samochód tylko wózek inwalidzki… Dzięki tym magicznym słowom nie zostałem wywleczony z SuperFour’a i moja twarz nadal jest pociągającą, a uzębienie kompletne 😉 Dziabnięta jemiołowianka powiedziała przepraszam, poczym kontynuowała swój zygzakowaty marsz. Ja z mamą byliśmy tym spotkaniem mocno rozbawieni. W najgorszej sytuacji był właściciel skansenu, któremu najwidoczniej było trochę wstyd, że tak zostaliśmy przywitani w jego rodzimej miejscowości. Wziął mnie w obronę i krzyknął do oddalającego się duetu – Trochę szacunku! Wtedy tamta harda baba się odwróciła i ponownie zaczęła opowiadać jakieś bzdury o chodniku. Temu biednemu panu było chyba jeszcze bardziej głupio. Mówiliśmy mu, że nic się nie stało, a on mimo to przepraszał nas za jej „karygodne zachowanie” i na końcu dodał – bo to największa pijaczka w okolicy… Możecie się dziwić co nas tak rozbawiło. Przede wszystkim to, że takie coś jak chodnik w całym Jemiołowie jest rzeczą niespotykaną. A ulica jest i owszem, ale podczas naszego półgodzinnego pobytu w skansenie, przejechał nią aż cały jeden samochód. Także wymuszając na tych paniach ominięcie mnie poprzez wejście na jezdnię, nie można powiedzieć, żebym naraził je na ogromne niebezpieczeństwo. Mama zachowała się jak rasowy reporter i w czasie całego tego zabawnego incydentu robiła zdjęcia…

Po tym wszystkim, kontynuowaliśmy obchód po „muzeum”, a wieś zaczęła żyć historią, która miała miejsce kilka minut wcześniej. Twórca skansenu opowiadał sąsiadom i kręcącym się w pobliżu mieszkańcom Jemiołowa, jak zostaliśmy potraktowani przez ich „koleżankę”. Można powiedzieć, że mieliśmy tu do czynienia z najprawdziwszym skandalem 😉 Kilka minut przed czternastą zakończyliśmy zwiedzanie skansenu maszyn rolniczych i udaliśmy się w kierunku XIX-wiecznej wieży ciśnień, która znajdowała się około trzystu metrów od nas. Nie jest ona zbyt wysoka, dlatego bez pomocy tubylców, ciężko byłoby ją zlokalizować. Akurat nawinął nam się opalony jak po miesięcznym pobycie w Egipcie, niewysoki jegomość w białych dżinsach i białym t-shirtcie. On również był pod wpływem, ale miał zupełnie inny sposób postrzegania świata, niż tamte dwie awanturniczki. Był tak miły, że jakby mógł, to zaniósłby nas prosto do wieży. Wystarczyła nam jego werbalna wskazówka – Prościutko, prościutko i cały czas prościutko, tam gdzie stoi ten bus DY HA LY. (dhl) Jego nawigacja była całkowicie trafna, w dwie minuty, mijając po drodze autentyczny wiejski sklep wielobranżowy, dotarliśmy do kolejnego celu dzisiejszej wyprawy…

Wieża ciśnień była otoczona płotem, przez co mogliśmy ją podziwiać tylko z daleka… Po króciutkim postoju ruszyliśmy z powrotem w kierunku kościółka. Ulice mają tam w fatalnym stanie. Poza wjazdem do Jemiołowa i kilkoma metrami przed sklepem, wszystkie tamtejsze drogi to tragiczne kocie łby. Przez to cały czas jechałem zygzakiem, starając się chociaż dwoma kołami sunąć po równiejszym poboczu… Zatrzymaliśmy się przy świątyni, która była zamknięta, poczym wystartowaliśmy z powrotem do Łagowa. Po drodze zaliczyliśmy kilka międzylądowań na krótkie sesje zdjęciowe. Przy wylocie z Jemiołowa króluje 320-to metrowa wieża radiowo-telewizyjna, która jest doskonale widoczna w promieniu kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu kilometrów. Dzięki niej zawsze można obejść się bez kompasu i bez większego problemu trafić do Łagowa…

Sprint z powrotem do „perły ziemi lubuskiej” zajął nam niespełna dziesięć minut. Tym razem długi i męczący podjazd, zamienił się w przyjemny, zacieniony i kręty zjazd… Było dopiero kilka minut po 14-tej, więc zgodnie z planem chcieliśmy okrążyć jeszcze jezioro Łagowskie, znajdujące się na południu. Na tym samym skrzyżowaniu, gdzie wcześniej zawracałem, pojechaliśmy ulicą w prawo, podłączając się do żółtego szlaku rowerowego. Po stu metrach skręciliśmy w lewo, wjeżdżając na wąziutką uliczkę biegnącą wzdłuż jeziora. Jako, że od wyjścia z hotelu nie miałem nic w ustach, znalazłem odpowiednie miejsce na postój…

Gdy tak sobie staliśmy i uzupełnialiśmy płyny w naszych globtroterskich organizmach, nie wiadomo kiedy, nad Łagów nadciągnęła burza… Musieliśmy ustalić jakiś plan ewakuacyjny. Do hotelu mieliśmy niewiele ponad kilometr, ale właśnie tam błyskało najbardziej. Mama wymyśliła, że najlepiej będzie schować się kawałek dalej w lesie. Szybko odwiodłem ją od tego pomysłu, nie chciałem zostać przygnieciony jakimś starym drzewem… Ucieczka nie wchodziła w grę. Wjechałem fotelem do środka mojego pojazdu i zacząłem się rozglądać za jakimś odpowiednim miejscem schronienia. Tak się szczęśliwie złożyło, że dwadzieścia metrów za nami była oaza, w której mogłem się schować razem z moim SuperFour’em. Była tam mała polana, położona nad samym jeziorem Łagowskim, na której stała spora wiata z paleniskiem w środku. Nie namyślając się zbytnio wjechałem pod daszek i zaparkowałem przy kupce popiołu, pozostałej po niedawnym ognisku…

Podmuchy wiatru były coraz częstsze i silniejsze… Najbardziej obawiałem się metalowego, lekko podrdzewiałego komina, który wisiał 30 centymetrów ode mnie pod kopułą wiaty i dziwnie się bujał, wydając przy tym złowrogie dźwięki jak z japońskiego horroru. Usadowiliśmy się wygodnie, mama otworzyła paczkę herbatników, które zajadaliśmy czekając na najgorsze… Momentalnie temperatura spadła o kilka stopni w dół. Zrobiło się na tyle chłodno, że przykryłem się kurtką, którą miałem schowaną w kufrze na czarną godzinę. Czekaliśmy, aż zrobi się ciemno, ale cały czas od zachodu świeciło słońce i odganiało od siebie czarne, burzowe chmury. W pewnym momencie tak zaczęło wiać, że deszcz „padał” na nas prosto z jeziora. Podmuchy rozpraszały wodę na tysiące, a może i nawet miliony kropli, poczym rozpylały ją między innymi pod nasz daszek. Ja zamknąłem szybę w moim bolidzie, a mama ubrała przeciwdeszczową kurtkę. Gdyby nie to, bylibyśmy cali mokrzy… Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że samo epicentrum burzy ominęło nas bokiem, trochę nas przy tym oszczędzając… Cały ten sztorm trwał około kwadransa. Mięliśmy przez to niewielkie opóźnienie w naszym rozkładzie jazdy, więc nie było co marudzić i gdy tylko przestało padać, ruszyliśmy dalej w nieznane…

Przed dzisiejszą wyprawą, przeprowadziliśmy w naszym hotelu mały wywiad na temat dzisiejszej trasy. Wiedzieliśmy od jednego z gości Moreny, że szlak wokół jeziora nie jest za bardzo skomplikowany, tyle że na końcu robi się naprawdę wąsko i raczej nie zmieszczę się na tym odcinku moim terenowym gruchotem. Ale ta niedostępna dla mnie ścieżka jest sporym skrótem i jest przeznaczona tylko dla kijkowców uprawiających nordic-walking. Dla rowerów jest poprowadzony osobny szlak, który po kilku kilometrach odbija od jeziora Łagowskiego i dalej biegnie przez lasy… I rzeczywiście tak było. Ścieżka była dokładnie pokryta zeszłorocznymi liśćmi, na tyle grubo, że w ogóle nie było widać kryjących się pod nimi korzeni i innych niespodzianek tego typu. Żeby przez jakieś nieoczekiwane wybicie SuperFour’a z toru jazdy, nie znaleźć się w jeziorze, starałem się uważać i nie przekraczać dychy. Poza tym jechało się całkiem przyjemnie… Co jakiś czas, mijaliśmy drzewa z oznakowaniem przeznaczenia danego fragmentu szlaku. Ten odcinek, jak widać na powiększeniu, był stworzony zarówno dla rowerów, jak i maszerujących kijkarzy…

Po około trzech kilometrach dojechaliśmy do rozwidlenia. Nasz żółty szlak dla rowerów skręcał w prawo w gęsty las. No i tam właśnie pojechaliśmy… Jako, że z boku nie było już jeziora, mogłem przyspieszyć i troszeczkę po szarżować. Ale po zaliczeniu dwóch ukrytych dołów i kilku niekontrolowanych podskokach na wystających korzeniach, straciłem zapał do dalszej zabawy i ponownie stanowczo zwolniłem… Po pięciuset metrach wjechaliśmy na dawno nie widzianą drogę z moich „ukochanych” kocich łbów…

Trudno powiedzieć co było lepsze – jezdnia, czy pobocze. Na jednym i drugim telepało jak w ruskim czołgu 😉 Ale jak tak człowiekiem porzuca, to przynajmniej przypomni sobie przy tym, o niektórych częściach ciała, o których posiadaniu już dawno zapomniał 😉 Dalej jechaliśmy kierując się wyłącznie wrodzoną intuicją, ponieważ po drodze nie było żadnych znaków… Po kilometrze bruku wjechaliśmy na duże betonowe płyty, które z kolei zamieniły się w piach. Razem z nim pojawiły się jakieś zabudowania. Wyglądało na to, że zbliżamy się do jakiejś wioski… Bingo! Dotarliśmy do Gronowa. Mijając kilkanaście domków dojechaliśmy do głównej trasy łączącej Łagów z resztą cywilizowanego świata. Gdybyśmy stamtąd pojechali kilkadziesiąt metrów w prawo, znaleźlibyśmy się na zapchanej krajowej trójce. Ale po pierwsze nie było to dla nas po drodze, a po drugie nie jesteśmy samobójcami 😉 Bez namysłu skręciliśmy w lewo prosto do Łagowa. Ruch na szczęście nie był zbyt duży, więc jechało się w miarę bezpiecznie i spokojnie. W międzyczasie na jednym z drzew, pojawił się znak szlaku rowerowego. To w sumie nic nadzwyczajnego, ale poza symbolem jednośladu, był również narysowany ludzik z kijkami. Chyba kogoś pogięło, żeby wyznaczać pieszy szlak po ruchliwej drodze! Z Gronowa do Moreny mieliśmy 4 kilometry. Jezdnia była przyzwoitej jakości, więc mogliśmy odpocząć od nadmiernych wstrząsów. Przed Łagowem zrobiliśmy zygzak pod ciekawym kolejowym wiaduktem…

O 16:05 byliśmy na hotelowym parkingu… Dzisiejszy objazd Jemiołowa i okrążenie jeziora Łagowskiego, zajęło nam trzy godziny. Przez ten czas zrobiliśmy 17,4 kilometra. Jak na fatalną nawierzchnię na większości trasy, zanotowałem całkiem przyzwoitą średnią prędkość – 10,5 km/h. Do tego muszę przyznać, że jak na pierwszą konkretną wycieczkę po ziemi lubuskiej, wcale nie było tak źle. Jutro najprawdopodobniej pojedziemy na północ…

***** Tekst utworzony 18.05.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *