Lübbenau 2011 – dzień 2. – Objazd po okolicy…

***** Tekst utworzony 15.07.2011r. *****

Pierwsza noc w stajni za nami. Nie licząc chrapiącej i gadającej przez sen mamy, spało się całkiem przyzwoicie 😉 Żeby ze wszystkim się wyrobić i zdążyć zaliczyć śniadanie przed przyjazdem „gości”, musiałem wstać o ósmej. Trochę głupio na urlopie zrywać się z łóżka wcześniej niż na co dzień, ale jak jest się na wakacjach od sześciu lat, to te kilka dni można się przemęczyć 😉 Nie w pełni dobudzony, razem z będącą w podobnym stanie mamą, poszliśmy na śniadanie do zamku. Pogoda z rana była doskonała na posiłek na tamtejszym dziedzińcu, ale jako że to było nasze pierwsze lübbenauskie śniadanie, postanowiliśmy najpierw wejść do środka restauracji i zobaczyć czym będą nas tu karmić. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, zamek nie jest zbyt przyjazny dla osób poruszających się na wózkach. Konserwator zabytków i tym podobne, zazwyczaj nie pozwalają na modernizację, czy przebudowę takich pałaców. Żeby pokonać barierę w postaci czterech schodów, mieliśmy wejść tylnymi drzwiami i wjechać do góry windą. Niby prosta sprawa, ale niestety natrafiliśmy na szczegół, który nawet dla mnie był nie do przejścia. Okazało się, że winda jest za mała na mój wózek… Z identyczną sytuacją spotkałem się już kiedyś w Alpach, dlatego nie byłem tym faktem za bardzo zdziwiony. Pani z recepcji zrobiło się przykro i niezręcznie. Nie dość, że jej angielski „is not good”, to jeszcze mama próbowała znaleźć dla mnie alternatywne wejście i zapytała – Have you lift towarowa? 🙂 W końcu doszliśmy do porozumienia, że będę jadał śniadania na dziedzińcu, a w przypadku brzydkiej pogody mama będzie przynosiła mi jadło do pokoju…

Normalnie nie jem obfitego śniadania. W domu zazwyczaj na pierwszy posiłek wystarczy mi tylko kawałek ciasta, bądź rogal z dżemem, ale będąc na wyjeździe nie mogę pozwolić sobie na takie luksusy. Taka ekspedycja jest prawie jak wojna – nigdy nie wiadomo kiedy będzie następna okazja, żeby coś przekąsić 😉 Dlatego na wyjazdach śniadanie traktuję bardziej poważnie i staram się zjeść tyle, ile tylko zdołam połknąć…

Kiedy ten etap dnia mieliśmy już za sobą, wróciliśmy do stajni i czekaliśmy na wujka i ciocię. Nie trwało to jednak zbyt długo, ponieważ pojawili się u nas kilka minut po jedenastej. Wypiliśmy razem na tarasie herbatę i chwilę później ruszyliśmy w teren… W półgodziny w czwórkę zrobiliśmy szybki pieszy obchód po pobliskim porcie. Poza sporą przystanią dla łódek, stoi tam kilka drewnianych budek, gdzie głównie można zaopatrzyć się w ogórki. Tak, tak, ogórki 🙂 Ogólnie można tutaj dostać najdziwniejsze ogórkowe pamiątki. Są oczywiście sprzedawane świeże ogórasy na wagę – kiszone, małosolne, w occie, pikle… Do tego na każdym stoisku można zaopatrzyć się w likier ogórkowy (bleee!). Mają tu również ogórki pluszowe i ceramiczne… Mogliśmy się tego spodziewać wcześniej, ponieważ przed wyjazdem do Lübbenau zakupiłem mapę Spreewald’u, na której zapoznawałem się z miejscowymi szlakami rowerowymi i najgłówniejszy z nich nazywa się Gurkenradweg, co dosłownie oznacza rowerowy szlak ogórkowy 🙂 Kiedy już byliśmy po degustacji miejscowych specjałów, puściliśmy naszych gości w miasto samopas, a sami wróciliśmy do zamku, żeby przesiąść się na moją bestię… Osoba na wózku inwalidzkim nie ma tu lekko, ponieważ w tej całkowicie wiejskiej części Spreewald’u, w skansenie, mosty nad licznymi kanałami są wyłącznie dla pieszych. Żeby na nie wejść i potem z nich zejść trzeba skorzystać z drewnianych schodów. Mam nadzieję, że nie będzie takich utrudnień na tutejszych szlakach rowerowych… Mama w miarę sprawnie przywdziała rowerowe wdzianko, poczym udaliśmy się do naszego mobilnego garażu, czyli przyczepy. Otworzyliśmy ją, włączyliśmy SuperFour’a i… sprzęt po raz kolejny zbuntował się i odmówił posłuszeństwa. Od razu po uruchomieniu zaczynał pipkać i nie można było nim w ogóle ruszyć. Spróbowaliśmy kilka razy go zresetować, ale nic to nie dawało. Dopiero kiedy wpadłem na pomysł, żeby od razu po włączeniu joysticka odpalić spalinowy silnik, udało nam się go oszukać… Podczas pracy spalinówki, cały pojazd ma takie drgania i wibracje (które uwielbiam), że wyłącza sobie połowę przeróżnych „czujek”, żeby w ogóle móc jechać. Gdy tylko wyłączaliśmy klekota, wózek ponownie uruchamiał alarm i odcinał napęd… Każdy na moim miejscu by się przejął. Mama miała prawie łzy w oczach, a mnie jakoś w ogóle to nie ruszyło. Tyle razy miałem już tego typu problemy, że zrobiłem się na nie całkowicie odporny. I tak nie mam na to wpływu, dlatego po co mam się tym przejmować? W międzyczasie zadzwoniliśmy do taty, żeby z kolei on skontaktował się za pomocą niezawodnej i niezastąpionej cioci Heni z serwisem. Na szczęście SuperFour samoczynnie się uleczył i na jakiś czas zapomniał o swojej, bliżej nam nieznanej, dolegliwości… Wsiadłem do środka i podczas gdy mama przygotowywała swój rower, zrobiłem szybką rundkę po parkingu. Wszystko wydawało się być sprawne, dlatego postanowiliśmy zgodnie z wcześniejszym planem, ruszyć na zakupy do Netto… Znowu Netto? Niestety. Musieliśmy dokupić trochę jedzenia, ponieważ wczoraj nie wiedzieliśmy o przyjeździe rodzinki i zrobiliśmy zbyt skromne zapasy… Żeby dotrzeć do sklepu, musieliśmy przejechać przez całe, niewielkie centrum Lübbenau. Po drodze większość z napotkanych ludzi uśmiechała się do mnie, bardziej odważni machali ręką, a nawet unosili kciuki w górę. Ich życzliwość była zdecydowanie grubo ponadprzeciętna 🙂 U nas, w Polsce, raczej nie jest tak miło i przyjemnie. Połowa mijanych przeze mnie ludzi ma minę, jakby zobaczyła ufo. Druga połowa najchętniej by wysadziła mnie z fotela i sama pojechała dalej. Na szczęście są też wyjątki, które uświadamiają mi, że w kraju też mamy coraz więcej normalnych, życzliwych, niezawistnych obywateli 😉 Dojazd do sklepu zajął nam zaledwie kilka minut. Najpierw w części Altstadt, czyli stare miasto, toczyliśmy się po w miarę równym i w ogóle nieprzypominającym tego z terenów Łagowa, bruku. Przy kościele skręciliśmy w lewo i wjechaliśmy na wzorowy asfaltowy dywan, którym dotarliśmy prosto do Netto. Cała długa prosta była po obu stronach obsadzona gęstymi, niewysokimi, różami, które skończyły się dopiero przy szkole. No właśnie – ci biedni Niemcy nie mają jeszcze wakacji 😉 Gdy już zaparkowaliśmy na przedsklepowym parkingu, na moim liczniku nie było nawet dwóch kilometrów. Mama zostawiła koło mnie swój rower i poszła z koszykiem do środka… Kiedy tak sobie stałem grzejąc się w mizernym słońcu, obserwowałem otaczających mnie ludzi i samochody, które co chwilę przyjeżdżały i odjeżdżały z parkingu. Dwukrotnie zdążyła wymienić się cała klientela marketu, a mamy dalej nie było. To Netto naprawdę jest nieduże – nie wiem co można robić tam przez półgodziny?! W końcu po ponad trzydziestu minutach, moja rodzicielka wyłoniła się z żółtych drzwi z prawie pustym koszykiem. Powiedziała, że więcej nie idzie sama do niemieckiego sklepu, ponieważ nic tam nie rozumie i większości produktów w ogóle nie może znaleźć… Zapakowaliśmy liche zakupy do mojego kufra i mamy sakw, poczym ruszyliśmy dalej. Nie mieliśmy jednak zbyt wiele czasu, ponieważ na 14:40 umówiliśmy się z rodzinką przy naszej stajni. Wróciliśmy więc tą samą drogą do centrum, przejechaliśmy przez nie w ekspresowym tempie i odbiliśmy na moment w prawo w kierunku portu – Grosser Hafen. Na tamtejszym deptaku nie było nikogo, kto mógłby nam zagrozić. Razem z mamą wyprzedzaliśmy Helmuta za Helmutem, Helgę za Helgą. Nawet samochody toczyły się tamtędy wolniej od nas… Niestety cała ta drogowa sielanka szybko się skończyła i ponownie znaleźliśmy się na asfaltowej jezdni. Bez głębszego sensu i zastanowienia jechaliśmy dalej przed siebie, wykonując dzisiejsze główne zadanie – penetrację okolicy 😉 W końcu nasza droga się skończyła i dotarliśmy do skrzyżowania z główną tutejszą trasą. W lewo drogowskaz wskazywał Cottbus, a w prawo Berlin. Wskoczyliśmy na czerwony chodnik, będący również ścieżką rowerową i polecieliśmy w kierunku niemieckiej stolicy. Minęliśmy dworzec kolejowy i ponownie znaleźliśmy się przy Netto, tylko że tym razem z innej strony. Godzina była już akuratna, żeby sprintem wrócić do zamku. Dlatego znowu przemknęliśmy wzdłuż róż, kościoła, portu i po kilku minutach dojechaliśmy do zamku… Naszych gości oczywiście jeszcze nie było. Nie znaliśmy za bardzo ich planów na popołudnie, więc nie bardzo wiedzieliśmy co będziemy robić. Żeby nie tracić czasu i trzykrotnie nie zmieniać mojego pojazdu na wersję „cywilną”, wjechałem SuperFour’em na nasz taras i zająłem się konsumpcją banana…

Polski, czarny, słodziutki, rozpływający się w ustach, banan. Pycha… Kiedy już go zjadłem, z ponad półgodzinną obsuwą, pojawili się nasi niedzielni turyści. Poinformowali nas, że wieczorem chętnie podjadą na miejscowy basen, którego ulotkę widzieli w naszym pokoju, tylko że nie bardzo wiedzą gdzie on jest. Powiedziałem im, że w mieście są drogowskazy, więc na pewno trafią, ale jak się im dokładniej przyjrzałem, to już nie byłem tego taki pewny… Pokazanie na mało dokładnej mapie również niewiele pomogło, dlatego zwerbowałem mamę, uzbroiłem się w okulary oraz chustę i wyruszyliśmy w nieznane w poszukiwaniu Spreewelten – Sauna- & Badeparadies… Na naszej mapce co prawda był zaznaczony basen, ale jej skala była na tyle kiepska, że trudno było stwierdzić dokładne jakimi ulicami tam dotrzeć, a wujek właśnie takiej informacji od nas oczekiwał. Ładnych parę lat temu wynaleziono coś takiego jak GPS, ale jak widać, nie do wszystkich dotarła jeszcze ta wiadomość. Chociaż, gdyby nasi goście mieli nawigację w swoim samochodzie, to nie pojechałbym zapewne w tą trasę i nie przeżyłbym kolejnej ciekawej przygody, a właściwie spotkania… Kiedy wyruszyliśmy z zamku, słońce schowało się w gęstych, ciemnych chmurach i zrobiło się trochę chłodniej niż przedtem. Żeby za bardzo nie zmarznąć, jechałem wolniej niż podczas dzisiejszej pierwszej przejażdżki. Dzięki temu prawie przez cały czas, w lusterku, widziałem równo pedałującą mamę… Jak zwykle musieliśmy przejechać przez centrum. Tym razem nie skręcaliśmy ani do portu, ani do Netto, tylko jechaliśmy cały czas prosto, dosłownie przez calutkie stare miasto. Minęliśmy katedrę, ratusz, informację turystyczną, aż dotarliśmy do starej ceglastej bramy, w której znajduje się muzeum. Po przejechaniu przez nią, dalej zasuwaliśmy prosto mijając po obu stronach sznur tutejszych schludnych, kolorowych, niewysokich domków…

Na końcu tej drogi dojechaliśmy do tutejszej głównej trasy. Chcieliśmy ją przeciąć i dalej pojechać na południe w kierunku pływalni. Było to niestety niemożliwe, ponieważ na naszej drodze stanęły tory… Było widać, że kiedyś można było tamtędy jechać na wprost przez przejazd kolejowy do dzielnicy Neustadt. Teraz jest to niemożliwe ze względu na nową, solidną, metalową barykadę, na której w kilku miejscach przywieszono „zakaz ruchu”. Najprawdopodobniej albo Niemiaszki wzięli się za jakiś remont, albo po prostu zlikwidowali tamtejszy przejazd na stałe. W każdym bądź razie musieliśmy jakoś przedostać się najpierw na drugą stronę ruchliwej ulicy, a później znaleźć gdzieś dogodny i bezpieczny przejazd przez tory… Mama (jak to mama) zatrzymała się na środku ścieżki rowerowej i szczelnie zablokowała ją w oba kierunki. Wyjęła z torby ulotkę basenu i wcisnęła ją przed oczy pierwszemu z brzegu dziadkowi na rowerze. Jej gesty rękami i pytanie skierowane do wystraszonego Niemca, było naprawdę typowo globtroterskie – Sorry, łer it is? To gdzie? Wer? Tubylec zsiadł z roweru i zamilkł na chwilę autentycznie drapiąc się w głowę. Następnie wskazał palcem na mnie, później na mamę i coś tam zapytał po swojemu. Bez słów domyśleliśmy się, że pyta, czy jedziemy razem w dwójkę. Może myślał, że jestem tylko jedną z ofiar zablokowanych przez mamę, która cały czas nie pozwalała nikomu przejechać 😉 Znowu powiedział coś do mamy, która nie zrozumiała ani jednego z wypowiedzianych przez niego zagranicznych słów, wskoczył na rower i zaczął bardzo energicznie machać ręką dając nam sugestywne znaki, żebyśmy jechali za nim. Mama krzyknęła do mnie tylko – Dawaj, on chyba nas zaprowadzi! No i się nie pomyliła… Od tego miejsca byliśmy całkowicie skazani na pomoc przemiłego i uczynnego tubylca, który wyglądał i zachowywał się identycznie, jak szalony doktor Emmett z „Powrotu do przyszłości”. Narzucił naprawdę solidne tempo, przez co nie miałem nawet czasu na oglądanie okolicy. Moją maksymalną prędkością (16 km/h) nasza trzyosobowa kolumna przesuwała się po chodniku wzdłuż landówki numer 49. Przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i na komendę naszego przewodnika zatrzymaliśmy się, żeby przejść na drugą stronę ulicy. Tymczasowy kierownik wycieczki nie znał możliwości mojego pojazdu i obawiał się, że mogę nie zdążyć przedostać się na przeciwległy chodnik pomiędzy pędzącymi samochodami, dlatego wypuścił mnie na jezdnię dopiero wtedy, gdy nie było widać żadnego auta. Kiedy już znaleźliśmy się po drugiej stronie, wjechaliśmy ścieżką pomiędzy jakieś garaże, później grzaliśmy w pobliżu boisk, aż w końcu ponownie jechaliśmy chodnikiem wzdłuż ulicy. Dzięki niemu poznaliśmy miejscowe skróty 🙂 Przez cały ten czas, nasz pilot co trzydzieści sekund podnosił swoją prawą rękę nad głowę i machał trzykrotnie dłonią w kierunku, w którym aktualnie mieliśmy jechać. Robił to z takim przejęciem, że momentami wyglądało to naprawdę zabawnie 🙂 Po kilkuset metrach szybkiej jazdy, zjechaliśmy z chodnika na jezdnię, a następnie skręciliśmy w lewo wjeżdżając pomiędzy dziesięciopiętrowe, szare bloki. Za nimi ukazały się wysokie, poplątane, kolorowe rury, które były zjeżdżalniami lübbenauskiej pływalni. Nasz przewodnik zatrzymał się na środku pustej ulicy i pokazał nam gdzie jest główne wejście. Gdy dziękowaliśmy mu za pomoc słynnym „viele danke”, tamtemu zachciało się z nami rozmawiać. Wszystkie z jego zdań, zdawało się być pytaniami. Między każdą jego wypowiedzią następowała niezręczna cisza, aż w końcu mama na zmianę ze mną mówiła – Ich nicht verstehen. 😉 Uczyłem się niemieckiego przez dobrych kilkanaście lat, ale ten jegomość tak szprechał, że ciężko było cokolwiek zrozumieć. W czwartym, piątym zdaniu na właściwy trop, naprowadziło mnie ostatnie słowo z jego pytania – „Tschechoslowakei”. Nagle mnie olśniło… On po prostu chciał się dowiedzieć skąd jesteśmy. Wzorową niemiecczyzną odpowiedziałem – Nein, Wir sind aus Polen. 🙂 Jak widać, moja rejestracja z „peelką” i biało-czerwona flaga, którą zawsze montuję na zagraniczne wypady, to za mało… Poza tym, o ile mi wiadomo, nie ma już takiego kraju jak Czechosłowacja i to nie od wczoraj 🙂 Kiedy dowiedział się, że stracił kilkanaście minut, żeby pomóc Polakom, musiał się lekko wkurzyć. Na pewno sobie pomyślał – To mój tatuś walczył z nimi na wojnie, a ja teraz im pomagam… Ta uprzejmość kiedyś go wykończy 😉 Gdy załapał, że dalsza konwersacja nie ma większego sensu, ponieważ te mongoły ze wschodu i tak niczego nie rozumieją, pomachał nam, wskoczył na swojego leciwego, miejskiego jednoślada i pojechał z powrotem… My podjechaliśmy jeszcze jakieś 100 metrów pod główne wejście i zaparkowaliśmy obok ogromnych, metalowych pingwinów. Mają one tam swój pomnik, ponieważ żywe pingwiny są jedną z największych atrakcji Spreewelten. Jeden z basenów jest przedzielony na pół pancerną szybą. Jedna z części jest przeznaczona dla ludzi, a druga właśnie dla tych wesołych ptaszków z południa, dlatego można powiedzieć, że pływa się tam z pingwinami 😉 Mama zostawiła rower i poszła do środka zasięgnąć trochę informacji. Przy okazji zwędziła kilka ulotek… Przed pływalnią stała spora mapa Lübbenau, przy której spędziłem dłuższą chwilkę…

Na mapy mogę patrzeć godzinami 🙂 Tym razem niestety nie mieliśmy na to zbyt wielu czasu, ponieważ gdy mama zakończyła wizytację basenu, nad naszymi głowami pojawiły się dosyć ciemne chmury, z których w każdej chwili mogło zacząć padać. Dlatego, żeby nie kusić losu, w zorganizowanym pośpiechu ruszyliśmy z powrotem w kierunku zamku. Odpuściliśmy sobie nawet postój w pobliskim supermarkecie Rewe, gdzie chcieliśmy kupić mąkę zwaną w tej części Europy „mel”… Do bazy mieliśmy niewiele ponad 4 kilometry. Niby to niedużo, ale zawsze coś. Wyjechaliśmy z tego blokowiska graniczącego z terenem pływalni i przez niecały kilometr jechaliśmy cały czas prosto chodnikiem wzdłuż jakiejś główniejszej ulicy w tej dzielnicy. Nawiasem mówiąc, to Neustadt nie zrobiło na nas piorunującego wrażenia, a wręcz przeciwnie. Dookoła mijaliśmy same mniejsze lub większe szaro-bure bloki. Chodniki, które były jednocześnie ścieżkami rowerowymi, były z betonowych płyt, przez co cały czas podrzucało mnie na łączeniach. Miałem takie dziwne uczucie, jakbym był na przedmieściach Marsylii. Takie coś u naszych zachodnich sąsiadów to prawdziwa rzadkość… Gdy rychło zasuwaliśmy w kierunku pływalni prowadzeni przez naszego miejscowego przewodnika, w ogóle nie zwracaliśmy uwagi na to, którędy jedziemy. Nie było to zbyt mądre, ponieważ chcieliśmy wrócić tą samą trasą, którą jechaliśmy wcześniej, a nie bardzo wiedzieliśmy, w którą przecznicę mamy skręcić. Wszystkie były takie same… Oczywiście wybraliśmy nie tą 😉 W sumie nic się nie stało, tylko że pojechaliśmy dookoła nie znajdując tego skrótu, którym zostaliśmy przewiezieni przez uprzejmego tubylca. Gdy już udało nam się dotrzeć do trasy numer 49, najgorzej było przejść na jej drugą stronę. Zajęło nam to dobrych kilka minut… Dalsza część drogi do bazy była bardzo prosta. Wystarczyło ponownie przemknąć przez całe stare miasto i po kilkunastu minutach byliśmy już na naszym parkingu. Schowaliśmy sprzęt do przyczepy i wróciliśmy do naszego mieszkanka. Muszę przyznać, że mieliśmy sporo szczęścia, ponieważ 20 minut później, nad Lübbenau nadciągnęła solidna burza z piorunami. Bylibyśmy cali mokrzy, a do tego przecież ja nawet nie mam wycieraczek 😉 Najważniejsze, że wykonaliśmy naszą misję. Znaleźliśmy pływalnie i mogliśmy dokładnie wytłumaczyć wujkowi, jak tam trafić. Oni pojechali tam wieczorem i nie mieli najmniejszych problemów z dojazdem. Pełen sukces 🙂

Dzisiaj podczas dwóch kursów zrobiłem tylko 13 kilometrów. Powiedzmy, że to pierwsze koty za płoty 😉 Teraz będzie już tylko lepiej 😉 Chyba, że nieobliczalny SuperFour znowu zrobi nam jakiegoś psikusa…

***** Tekst utworzony 15.07.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *