Lübbenau 2011 – dzień 6. – Jak nie Lehde, to może chociaż Lübben…

***** Tekst utworzony 9.08.2011r. *****

W końcu mądrale z niemieckiej telewizji mieli rację i ich wczorajsze przepowiednie się sprawdziły. Dzisiaj już od samego rana na niebie nie było ani jednej chmury. Żeby nie tracić pierwszego pogodnego dnia, nastawiliśmy budzik na ósmą. Wstawało się co prawda ciężko, ale wizja całodziennej wycieczki szybko postawiła nas na nogi. Gdy tylko otworzyłem oczy, od razu odpaliłem telewizor, czy jak kto woli „Stajenne Centrum Rozrywki”. Na pierwszych kilku kanałach gadali coś po niemiecku, dlatego żeby nie dobijać się jeszcze przed śniadaniem, podziękowałem ARD, ZDF i RTL’owi, poczym włączyłem muzykę. Poranna herbata przy płytce Ray’a Charles’a to jest to 😉 Nawet wyładowana szczoteczka do zębów i brak do niej zasilacza, który został w domu, nie były w stanie popsuć mi humoru… O dziewiątej poszliśmy na śniadanie. Dzisiaj przywitał nas jakiś nowy kelner, nie wiedzieć czemu przez moją mamę nazywany Uwe. Miał jedną małą wadę – mimo góra trzydziestu lat w ogóle nie rozumiał po angielsku… Byłem zmuszony uruchomić swój niemiecki i zamówić dla nas napoje. Aż sam się zdziwiłem, że szprecham jak najęty 😉 Na dowód tego, kelner nie miał najmniejszego problemu ze zrozumieniem mojego zamówienia i przyniósł wszystko to, co chcieliśmy… Śniadanie zajęło nam dokładnie godzinę. Po nim wróciliśmy do naszego mieszkanka i zaczęliśmy przygotowania do wymarszu. Przez te trzy minione dni, odzwyczailiśmy się już trochę od wypraw, dlatego cały czas przypominało nam się o kolejnej rzeczy do zabrania. O butach przypomniało mi się dopiero przy drzwiach wyjściowych… Około 11:15 otworzyliśmy przyczepę i wyprowadziliśmy z niej moją bestię. Tym razem wszystko było sprawne i przez najbliższe kilkaset metrów, może nawet kilometr, SuperFour prowadził się bez najmniejszych problemów… Pięć minut później wyruszyliśmy z zamku w stronę pobliskiej wioski Lehde. Do pokonania mieliśmy niespełna półtora kilometra. Przez cały ten odcinek, co jakiś czas wyprzedzani przez przyczepy kempingowe podążające na liczne pobliskie pola namiotowe i kempingi, jechaliśmy po jezdni. Pomiędzy Lübbenau a Lehde, zatrzymaliśmy się przy mapie…

Najbardziej niepokojące na tej tablicy były mosty, które nazwano „treppen brücke”, co oznacza po prostu most ze schodami. Mapa umocniła mnie tylko w przekonaniu, że raczej będziemy mieli tu spore problemy z dotarciem do niektórych atrakcji Spreewald’u…

Kawałek dalej przemknęliśmy koło tablicy, trzymetrowego stogu siana i znaleźliśmy się w niewielkiej wiosce Lehde, która jest praktycznie cała przekształcona w skansen. Można się tutaj dostać tylko jedną, jedyną drogą właśnie biegnącą od strony Lübbenau. Na samym wjeździe do miejscowości zatrzymaliśmy się obok remizy strażackiej, która rzeczywiście wyglądała, jakby czas zatrzymał się tutaj co najmniej sto lat temu…

Wszystko poza jezdnią miało na prawdę swój stary, niepowtarzalny styl, przez co wieś w całej okazałości robiła spore wrażenie. Można było poczuć się tak, jakby rzeczywiście ktoś cofnął czas… Kawałek za remizą natrafiliśmy na zakaz wjazdu dla samochodów. Droga pomiędzy małymi domkami była na tyle wąska, że nie było najmniejszych szans, żeby minęły się na niej dwa auta…

W kilka minut powolnej, turystycznej jazdy połączonej z częstymi postojami na zdjęcia, dotarliśmy do miejscowego muzeum, gdzie kończyła się normalna droga. Dalej były jedynie drogowskazy dla rowerów prowadzące między innymi do Leipe i Burg’u. Szlak dla jednośladów już na samym początku był całkowicie nieprzystosowany dla SuperFour’ów. Dróżka wchodząca pomiędzy dwa domki była na tyle wąska, że nawet wciągnięcie przeze mnie brzucha na niewiele by się zdało 😉 Ale gdyby nawet udało mi się jakoś tam przecisnąć, nic by to nie dało, ponieważ kilkanaście metrów za tym przesmykiem był kanał. Żeby przejść na drugą stronę rzeczki, należało wspiąć się na most… ze schodami 🙁 Dla rowerów była specjalna rynna, po której można w miarę sprawnie przeprowadzić swój jednoślad na przeciwległy brzeg. Szkoda, że nie montują dwóch takich desek, ponieważ wtedy mógłbym spróbować przedostać się na drugą stronę 😉

Nie pozostało nam nic innego, jak tylko zawrócić i znaleźć jakąś alternatywną trasę na dziś… Gdy rozpocząłem zawracanie na niewielkim parkingu w pobliżu muzeum, odezwał się SuperFour. Oczywiście nie zaczął mówić, tylko po raz kolejny sam rozpoczął swój słynny taniec kołami. Muszę przyznać, że wóz jest ostatnio strasznie kapryśny. Ładna pogoda, piękne krajobrazy, mistrz kierownicy w fotelu, a mimo tego pojazd ma swoje humory… Powoli kierowaliśmy się w kierunku Lübbenau, ale po drodze zboczyliśmy na chwilkę ze szlaku, wjeżdżając na mały drewniany mostek. Po jego przekroczeniu przejechaliśmy jeszcze około trzystu metrów wąską żużlową dróżką, aż dotarliśmy do kolejnej kładki, ale tym razem również ze schodami… Kiedy się przed nią zatrzymałem, SuperFour zaczął pipkać I wyłączając się, pozbawił mnie kontroli nad kołami. Na szczęście ponowne uruchomienie joysticka przywróciło mnie do gry i nie musieliśmy wzywać niemieckiej pomocy drogowej. Mama jak zwykle przejęła się bardziej ode mnie i postanowiła od razu zadzwonić z tym do taty. Zatrzymaliśmy się koło jednego z licznych pobliskich kanałów i poczekaliśmy, aż do nas oddzwoni…

Nie trwało to zbyt długo. Poprosiłem tatę, żeby zadzwonił do cioci Heni, która biegle włada językiem niemieckim i zlecił jej wezwanie do Lübbenau kogoś z serwisu. Tutaj do Spreewald’u mają zdecydowanie bliżej niż do Szczecina… Po telefonie zrestartowaliśmy joystick, który w trakcie rozmowy ponownie zaczął sam skręcać. Nie wyglądało to najlepiej. Żeby nie ugrzęznąć w miejscu niedostępnym dla lawety czy holownika, szybko wróciliśmy do głównej drogi i powoli poturlaliśmy się z powrotem do Lübbenau. Podczas jazdy wózek tylko czasami delikatnie skręcał w jedną lub drugą stronę. Najgorzej było w momentach, gdy się zatrzymywałem i puszczałem joystick, ponieważ wtedy SuperFour najczęściej włączał ostrzegawcze beep-beep-beep i po prostu się wyłączał. Żeby do tego nie dopuszczać, przez resztę dnia starałem się nie stawać, a jeżeli już musiałem się zatrzymać, to cały czas z minimalną prędkością przesuwałem się kilka centymetrów w przód i w tył. W ten sposób udawało mi się oszukać komputer pokładowy przez ładnych kilkadziesiąt kilometrów 🙂 Ale muszę przyznać, że w tak wyrafinowanym sprzęcie jak SuperFour, to lekka przesada, żeby nie móc się normalnie zatrzymać… Nie mogę powiedzieć, żeby tak jazda była nadzwyczajną przyjemnością. Wręcz przeciwnie. Przez cały czas musiałem być skupiony, żeby w razie czego szybko skontrować i powrócić do poprzedniego toru jazdy. Tak jakbym non stop poruszał się po śliskiej nawierzchni… Gdzieś pomiędzy Lehde a Lübbenau postanowiliśmy, że sokoro nie udało nam się przedostać na wschód, spróbujemy pojechać w przeciwnym kierunku – na zachód. Z powrotem do zamku mieliśmy niecałe dwa kilometry. Stamtąd skierowaliśmy się dalej do centrum miasteczka. Przemknęliśmy przez dobrze nam już znane Altstadt, zaliczyliśmy bramę, w której obecnie mieści się „Spreewald Museum” i udaliśmy się prawie do końca Karl-Marx-Strasse…

Tam skręciliśmy w prawo, wjeżdżając w wąską jednokierunkową uliczkę. Cały czas towarzyszyły nam wyraźne, czytelne i co najważniejsze pomocne drogowskazy dla rowerzystów. Dzięki temu nie musieliśmy zatrzymywać się na każdym skrzyżowaniu i spoglądać na mapę… W kilka minut przejechaliśmy przez spokojną dzielnicę domków jednorodzinnych. Na całej jej długości panował typowy niemiecki ordnung – sto euro temu, kto znalazłby tam chociaż malutki papierek na ulicy. Odwracaliśmy z mamą głowy w lewo i w prawo podziwiając przydomowe ogródki. W kilku z nich były nawet palmy! Powoli oddalając się od Lübbenau i zostawiając za sobą cywilizację, wkraczaliśmy pomiędzy zielone, rozległe pola…

W pewnym momencie samochody całkowicie zamieniły się w jednoślady, których nie było może tyle, co na przykład na uznamskich szlakach w pobliżu Ahlbeck’u, ale za to na pewno było ich więcej niż w Polsce…

To o czym w naszym kraju możemy tylko pomarzyć, tutaj jest standardem. Mam oczywiście na myśli oznakowanie tutejszych szlaków, pieszych i rowerowych. Nawet jeżeli do głównej ścieżki dochodzi polna dróżka, od razu przy skrzyżowaniu zapewne natkniemy się na drogowskazy. Oprócz kierunku do danego celu oraz odległości jaka nam jeszcze pozostała, zawsze znajdziemy kilka znaczków szlaków, którymi aktualnie się poruszamy. W tym wypadku do naszego dzisiejszego punktu docelowego mieliśmy jeszcze 12 kilometrów. Tak, tak, szlakiem ogórkowym (żółty znaczek) podążaliśmy do Lübben…

Nasza asfaltowa ścieżka z minuty na minutę robiła się coraz węższa. W pewnym momencie ledwo mieściłem się na niej SuperFour’em, dlatego gdy tylko pojawiały się z naprzeciwka jakieś jednoślady, wjeżdżałem dwoma kołami w pole… Na szczęście po kilkuset metrach takiej upierdliwej jazdy, nasza trasa przeniosła się na wał biegnący wzdłuż jednej z główniejszych w tej części odnogi Spreewy. Od tego miejsca przez następne 10 kilometrów posuwaliśmy się cały czas dwa metry od wody. Nasyp po którym jechaliśmy był dość wysoki. Po prawej trzy metry pod nami płynęła sobie rzeczka, a po lewej również sporo niżej, mijaliśmy pola i przede wszystkim rowy melioracyjne. Z dwojga złego lepiej polecieć mimo wszystko w lewo 😉 Pierwszy krótki postój zafundowaliśmy sobie w pobliżu samoobsługowej śluzy, których tutaj nie brakuje…

Z minuty na minutę turystów było coraz więcej, a ruch na ścieżce był naprawdę spory. Gdy po chwili ruszaliśmy spod śluzy, musieliśmy swoje odstać, żeby w ogóle włączyć się w sznur kolorowych rowerów…

Po restarcie, w oddali zaobserwowałem, że teren lekko podnosi się do góry, a nasza trasa przechodzi przez jakiś drewniany mostek. Byłem przekonany, że to koniec dzisiejszej wycieczki do Lübben… Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło, ponieważ trafiliśmy na nowiutką, jeszcze pachnącą świeżym lakierem kładkę bez żadnych schodów. W niektórych miejscach była rozwinięta nawet taśma, a po drugiej stronie kanału stały ostrzegawcze pachołki. Mostek był dosyć wąski, ale zaliczyłem go bez większego problemu…

Nikt z zablokowanych przeze mnie Niemiaszków, nie wyrażał żadnego sprzeciwu. Wszyscy z uśmiechem na twarzach czekali, aż powoli i spokojnie przedostanę się na drugą stronę rzeczki… Ledwo ponownie zdążyliśmy się rozpędzić, a już przed nami wyrósł kolejny drewniany most. Jego widok przeraził mnie zdecydowanie bardziej od poprzedniego. Z daleka wyglądało tak, jakby niestety na kładkę prowadziły schody… Tym razem również nam się udało. Most był stary, spróchniały i niekompletny, ale mimo tego dałem radę przeskoczyć na drugi brzeg lichego kanału…

Turyści, którzy bacznie przyglądali się jak pokonuję tą zdezelowaną i skrzypiącą przeszkodę, momentami aż otwierali buzie ze zdziwienia. (gdybym nie był skromny, napisałbym podziwu) Ten fragment dzisiejszej wyprawy, przypominał bardziej przedzieranie się przez amazońską dżunglę w poszukiwaniu zaginionego miasta, niż wycieczkę rowerową. Na krawędziach kładki były poprzybijane prożki, które mają pomóc pieszym w pokonaniu tego stromego wejścia i zejścia. Ja z pieszym mam niewiele wspólnego, no może poza skarpetkami, dlatego też te drewniane stopnie w żaden sposób nie ułatwiły mi zadania. Mama (w roli sapera) pierwsza przeszła przez mostek i zadokowała na uboczu, żeby zrobić mi zdjęcie jak wpadam do wody 😉 Niestety deski wytrzymały, a ja cały i zdrowy znalazłem się po drugiej stronie rowu… Niemieccy emeryci, którzy na jednym z brzegów pałaszowali właśnie drugie śniadanie, odłożyli na chwilę kanapki i nieśmiale zaczęli bić mi brawo. Cóż w tej sytuacji miałem uczynić? Uśmiechnąłem się, ukłoniłem i pojechałem dalej. Gdybym miał czapkę, to może zgarnąłbym kilka euro za występ, a tak… 🙂 Dalsze kilka kilometrów przelecieliśmy już bez pokonywania mostków, kładek i innych tego typu przeszkód. Cały czas przemieszczaliśmy się po wale wzdłuż Spreewy (Szprewy)…

Jechało się naprawdę wyśmienicie. Nad nami latały czaple siwe, bociany i cała masa jakichś polujących drapieżników. Dookoła pasły się stada brązowo-białych krów i groźnie wyglądających byków, a w kanale czasami pojawił się jakiś schowany w trzcinach łabędź… Przy tej mizernej rzeczce nawet zrobiono małą plażę, na której kąpało się kilku śmiałków. Na mój widok wszyscy wyszli z wody, podbiegli do ścieżki i jak na Tour de France zaczęli zagrzewać nas do dalszej jazdy okrzykami 😉 Byliśmy już dosłownie żabi skok od Lübben, ale niestety natrafiliśmy na objazd. Tak, tak, objazd. Sam się zdziwiłem widząc umlaitung (U) dla rowerów. Wątpię czy polscy drogowcy w ogóle są w posiadaniu takiego znaku…

Na ścieżce był remont, dlatego główny szlak prowadzący do centrum miasteczka dokładnie zastawiono metalowym ogrodzeniem, a ruch rowerowy skierowano objazdem. Jak to u naszych zachodnich sąsiadów bywa, oznakowanie było perfekcyjne. Najpierw skierowano nas w lewo na polną, żużlową dróżkę. Później wjechaliśmy pod górę w bardzo oryginalnie przystrzyżony las, gdzie spotkaliśmy grupkę kijkarzy…

Oczywiście nie obyło się bez wszechobecnego tutaj radosnego pozdrowienia – Hello! 🙂 Kawałek dalej znaleźliśmy się na parkingu w pobliżu pola kempingowego i po chwili dotarliśmy do końca objazdu… A tam napotkaliśmy na kolejną dzisiaj niemiłą niespodziankę. Szlak ogórkowy do centrum Lübben poprowadzony został przez treppen brücke 🙁 Nie pozostało nam nic innego, jak znaleźć inną drogę… Mama zostawiła rower i przeszła na drugą stronę mostka, żeby zrobić mi zdjęcie…

Gdy do mnie wróciła, akurat podjechała jakaś grupka niemieckich kolarzy w podeszłym wieku, którzy na widok schodów również zawrócili. Kilkanaście sekund później ruszyliśmy za nimi i chwilkę później dojechaliśmy do jednej z główniejszych dróg. Nie musieliśmy ryzykować życia i jechać po ulicy. Po obu stronach jezdni były ścieżki rowerowe. Zachodni standard…

W takim tempie i po takich drogach, to dojechalibyśmy nawet do Pekinu. Innym razem, teraz skupmy się na bardziej przyziemnym celu – Lübben… Po tej chodnikowej ścieżce w minutę dotarliśmy do skrzyżowania, gdzie musieliśmy odstać chwilę na czerwonym świetle. Kiedy już ruszyliśmy, wjechaliśmy na most, będący śluzą i tamą w jednym…

W końcu całej naszej dwuosobowej załodze, udało się przedostać na drugą stronę dość szerokiej w tym miejscu Spreewy. My chcieliśmy dostać się na wyspę zamkową – Schlossinsel. Nie było to jakimś trudnym zadaniem, ponieważ co chwilę mijaliśmy odpowiednie drogowskazy… Pokonaliśmy kolejny most i około 14:15 wylądowaliśmy na miejscu… Pierwsze co przywitało nas na wyspie, to budy, budki i stragany z pamiątkami. Głównie były to oczywiście ogórki i wszystko to, co z nimi związane. Mama zatrzymała się przy stoisku z kapeluszami… Na szczęście po kilku minutach przymierzania, doszła do wniosku, że żaden z dwudziestu modeli, które w tym czasie nałożyła na łeb, nie przypadł jej do gustu. Kiedy już ten etap mieliśmy za sobą, podjechaliśmy kilkadziesiąt metrów dalej do informacji turystycznej. Jako, że na niebie nie było dzisiaj ani jednej chmurki, upał zaczynał dawać się we znaki, szczególnie podczas postoju. Wiedząc, że wizyta mamy w takim przybytku jak informacja turystyczna może zająć jej nawet kwadrans, wcisnąłem się moim bolidem w cień pomiędzy dwa niechlujnie zaparkowane skutery… Moja towarzyszka nie ściągając kasku, udała się do środka. Zebranie kilku ulotek i mapki Lübben poszło jej całkiem sprawnie. Dzięki krótkofalówką doskonale słyszałem każde słowo wypowiedziane przez nią do pracowników informacji – Heloł, sory, łer is szlos? 😉 Kiedy już stamtąd wyszła, podjechaliśmy, a właściwie podeszliśmy do jednej z wolnych ławek, żeby w końcu trochę odsapnąć… Napiliśmy się, zjedliśmy kilka ciastek, aż wreszcie ruszyliśmy w poszukiwaniu zamku. Był on dosłownie na wyciągnięcie dłoni, tyle że po drugiej stronie kolejnego kanału… Powoli zbliżała się piętnasta, dlatego też doszliśmy do wniosku, że odpuścimy sobie dzisiaj zwiedzanie zamku i wrócimy tu jeszcze w tym tygodniu. Gdyby się sprężyć i nie robić ciągłych postojów na zdjęcia, trasę Lübbenau-Lübben można bez problemu zaliczyć w godzinę. To tylko 14 kilometrów… Mama była trochę zawiedziona, ponieważ ona poza czerpaniem przyjemności z jazdy rowerem, bardzo lubi zwiedzać zabytki. Mi samo obejrzenie z zewnątrz takiej jednej, czy drugiej staroci w zupełności wystarczy 😉 Przemykając koło ogórkowych budek gdzie można było zgłodnieć od samego zapachu grillowanych kiełbasek, opuściliśmy wyspę i skręciliśmy w lewo, kierując się z powrotem w kierunku bratniego miasta Lübben – Lübbenau. Jazda przez centrum dość ruchliwej piętnastotysięcznej miejscowości nie było zbyt przyjemne. Kilka skrzyżowań z sygnalizacją świetlną, masa polskich ciężarówek, nic miłego… Na szczęście kilkaset metrów dalej, zjechaliśmy w lewo w kierunku pola kempingowego i po chwili byliśmy na spokojnym ogórkowym szlaku. Żeby ponownie znaleźć się na wale przy kanale, musieliśmy pokonać jeszcze objazd. Na końcu tej polnej dróżki, moją mamę zatrzymał jakiś siwy dziadek na rowerze. Był lekko skołowany ze względu na ten objazd i chciał się najprawdopodobniej dowiedzieć czy dobrze jedzie. Z głupim uśmiechem zaczął mówić coś do nas po niemiecku. Ja byłem dosyć daleko od nich, dlatego niewiele słyszałem. Mama z kolei wszystko usłyszała, ale za to nic nie zrozumiała. Czeski film 😉 Moja rodzicielka przez wrodzoną grzeczność chciała pomóc, więc wskazując ręką za swoje plecy powiedziała – Liben hier… Helmut słysząc te słowa zarumienił się i dalej o coś pytał, poczym mama ponowiła – Liben hier. Ten robiąc się jeszcze bardziej czerwonym, wybuchnął śmiechem i poprawił ją – Lybben, nein Liben. Kiedy startował, nadal śmiał się jak opętany… Kilka kilometrów później dotarło do mnie z czego ten Niemiaszek tak rył – Liben (inaczej pisane) znaczy kochany 🙂 O takim kimś jak moja mama może sobie tylko pomarzyć 😉

Powrót tą samą ścieżką nie sprawił nam najmniejszych problemów. Pierwszy postój zrobiliśmy koło samotnie stojącej i szukającej na bagnach pożywienia czapli, którą moja mama chciała za wszelką cenę poderwać do lotu. Ptak w ogóle nie zwracał na nas uwagi i nawet krzyki – No leć – nic nie dały. A może on, czy też ona nie rozumiała po prostu po polsku… Rowerów z minuty na minutę było coraz mniej. Zapewne Niemcy pozadokowywali się gdzieś na obiady… Dwa mosty i trzy śluzy dalej, dosłownie tysiąc metrów od Lübbenau, zatrzymaliśmy się jeszcze na moment przy okazałym stadku mleko, albo raczej w tym przypadku mięsodajek…

Do bazy dojechaliśmy prosto jak po sznurku. To znaczy ja doleciałem na zamkowy parking bez żadnych międzylądowań, natomiast mama zatrzymała się w mieście, żeby kupić mi szczoteczkę. Uff, w końcu będę mógł normalnie umyć zęby…

Dzisiaj nareszcie zrobiliśmy konkretną trasę. Nie był to może jakich maraton, ale za to zwiedziliśmy całkiem nowy kawałek świata. W ciągu czterech i pół godziny przejechaliśmy prawie 30 kilometrów. Tak mógłbym rozpoczynać każdy tydzień 😉 Przed snem obejrzałem jeszcze na Sat 1 „Die Godzilla” z niemieckim dubbingiem – coś wspaniałego, nigdy więcej 😉 Jutro ma być ponoć jeszcze cieplej, dlatego najprawdopodobniej wybierzemy się na wyprawę do Slawenburg’u, gdzie mam nadzieję nie natknąć się na treppen brücke, a tymczasem… dobranoc 🙂

***** Tekst utworzony 9.08.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *