Masa Krytyczna – “zMobilizowani przeciwko barierom”

Już od miesiąca nie mogłem się doczekać dzisiejszej eskapady do miasta. Nie była to tym razem żadna nudna i bezcelowa przejażdżka po Szczecinie, a wręcz przeciwnie. Chyba po raz pierwszy w mojej globtroterskiej karierze, miałem ogromną przyjemność uczestniczenia w czymś takim. Z jednej strony, mogłem bezkarnie przejechać się przez centrum mojego ukochanego rodzinnego miasta, a z drugiej zaś, wziąć udział w comiesięcznym przemarszu rowerów nazwanym powszechnie Masą Krytyczną. Tym razem był to całkowicie pionierski pochód, ponieważ oprócz jednośladów, w imprezie udział brały osoby niepełnosprawne poruszające się na wózkach inwalidzkich. Wszystko przez to, że Stowarzyszenie Rowerowy Szczecin postanowiło zjednoczyć swoje siły z Fundacją Aktywnej Rehabilitacji oraz Fundacją Pomocy Chorym na Zanik Mięśni i wspólnie zaprotestować przeciwko koślawej infrastrukturze miejskiej, która pozostawia wiele do życzenia. Hasłem przewodnim czerwcowej Masy było „zMobilizowani przeciwko barierom”. Braki ścieżek rowerowych, dziurawe i nierówne chodniki, czy chociażby wysokie krawężniki, to tylko niektóre z niedogodności, z którymi przychodzi nam, kolarzom i wózkowiczom, zmagać się podczas codziennego przemieszczania się po Szczecinie. Osobiście byłem bardzo dumny z faktu, że jako jedyny z uczestników całej Masy Krytycznej, mogłem za jednym zamachem reprezentować środowisko osób niepełnosprawnych, jak i również rowerzystów, ponieważ poza przymusowym poruszaniu się na wózku inwalidzkim, dzięki mojemu niekonwencjonalnemu pojazdowi, od czterech lat czynnie uczestniczę w czymś, co większość z nas nazywa turystyką rowerową. I jak większości z Was wiadomo, mój jednoślad pozostawia dwa ślady zamiast jednego, a do tego czasami, kiedy zabraknie mi na pokładzie energii elektrycznej, po odpaleniu silniczka spalinowego, staję się trochę mniej ekologiczny od rowerów, to mimo wszystko czuję się stuprocentowym kolarzem, który po prostu nie musi pedałować, ponieważ cały czas jedzie z górki 😉 Zgodnie z tradycją, Masa została zaplanowana na ostatni piątek miesiąca na godzinę osiemnastą. Już kilka dni przed tym wyjątkowym dniem, bacznie śledziłem pogodę wykorzystując do tego celu internet, który zdecydowanie lepiej przewiduje warunki atmosferyczne, niż mało dokładne prognozy w telewizji. Niestety we wszystkich źródłach, z których czerpałem informacje, zapowiadano na piątkowe popołudnie deszcz i burze. Już z samego rana trudno się było z nimi nie zgodzić, ponieważ niebo przykrywała jednolita, szaro-bura masa chmur, z której nawet na ułamek sekundy do momentu wyjścia z domu, nie wyjrzało słońce. Pozytywna była za to temperatura panująca na zewnątrz, która wahała się pomiędzy 25, a 28 stopni Celsjusza. Jak dla mnie, to wprost idealna atmosfera do pokonywania miasta wzdłuż i wszerz za sterami mojego nieziemskiego SuperFour’a… Intrygujący również był mój horoskop na ten ciekawie zapowiadający się dzionek, który brzmiał następująco: „To będzie bardzo aktywny dzień. Wszędzie tam, gdzie się dzisiaj pojawisz, wzbudzać będziesz podziw, a nawet i zazdrość. Wieczorem możesz natrafić na niemiłą niespodziankę.” Trzymając się zasady – mamę oszukasz, tatę oszukasz, a z przeznaczeniem nie wygrasz – pozostało mi tylko cierpliwie czekać na rozwój wydarzeń… Mając na uwadze, że piątek to zdecydowanie najgorszy dzień tygodnia na samochodowe podróże po mieście, kilka minut po szesnastej SuperFour wraz z rowerami zostały zapakowane do przyczepy i chwilę potem ruszyliśmy w trójkę do centrum. Tym razem wybrałem taki rodzaj transportu do miejsca zbiórki, ponieważ chociaż na pierwszej części pochodu, chciałem skorzystać z napędu elektrycznego, który w przypadku gdybym wystartował z domu, rozładowałby się w połowie drogi na start. Chciałem być fair i nie smrodzić wszystkim uczestnikom już od samego początku marszu. Do tego poziom hałasu, który emituje mój wehikuł po odpaleniu silnika, zmienia potulnego i cichutkiego melexa w krwiożerczą i rycząca bestię, którą chciałem utrzymać w ukryciu przez jak najdłuższą część imprezy… Około 16:30 sznur samochodów opuszczających w popłochu Szczecin, ciągnął się przez całe miasto. My na szczęście jechaliśmy w zupełnie przeciwnym kierunku i poza kilkoma pauzami wywołanymi sygnalizacją świetlną, dotarliśmy do centrum w niecałe dwadzieścia pięć minut… Zazwyczaj Masa Krytyczna ruszała z Placu Lotników, ale tym razem zmieniono miejsce zbiórki na Deptak Bogusława, który znajduje się kilkaset metrów dalej. Przyczyną tej zmiany była zapewne Strefa Kibica, czy mówiąc bardziej światowo „Fan Zona”, która kilka dni przed rozpoczęciem EURO niespodziewanie wyrosła właśnie w miejscu poprzednich startów… Dla mnie było to w sumie bez większej różnicy, ponieważ w żadnej z tych lokalizacji nie ma miejsca, aby zaparkować naszym prawie dziesięciometrowym zestawem. W związku z tym, już parę dni wcześniej, postanowiliśmy rozbić obóz tuż przy Urzędzie Miasta, gdzie po jego zamknięciu robi się całkowicie pusto…

O 17:00 siedziałem już w moim pojeździe i przyzwyczajając się do nowej, niezwykle wygodnej pozycji, czekałem na moich dwóch kompanów, którzy demontowali równie bezkompromisowe rowery z przyczepy. Był to oczywiście mój tata, który nie tylko nas podwiózł, ale także nie mógł sobie odmówić udziału w Masie oraz mój asystent Rafał, mieszkający trzydzieści metrów od miejsca startu i mety. Jako, że mieliśmy jeszcze godzinę, na moment zapuściliśmy się do Parku Kasprowicza prosto pod Pomnik Czynu Polaków, czyli dumnie pozujące trzy orły. Następne dwadzieścia minut spędziliśmy na ławce w pobliżu Pomnika licząc na to, że nadciągający zewsząd deszcz nie pokrzyżuje naszych dzisiejszych planów. Na szczęście mocny wiatr skutecznie rozpędził ciemne granatowe chmury odsłaniając te lekko szare…

O 16:30, kiedy to moi towarzysze uświadomili mi, że mój pomarańczowy zegarek, który tak na marginesie ma tyle różnych wskazówek, że nigdy nie wiem która jest godzina, śpieszy się o osiem minut, zawróciliśmy i zwartą kolumną pognaliśmy w kierunku Deptaka księcia Bogusława X-ego. Najpierw wróciliśmy pod urząd, minęliśmy naszą przyczepę, a później szybkim manewrem wskoczyliśmy na ścieżkę rowerową biegnącą pomiędzy dwiema jezdniami ulicy Jana Pawła II. Rafał jadący z tyłu, wychwycił z rozmów przechodniów uwagę, że SuperFour jest zbyt szeroki, aby poruszać się nim po ścieżce dla rowerów. Lekko wcięty już jegomość był na tyle zbulwersowany moim rajdem pomiędzy jednośladami, że zadeklarował posiadanie przy sobie miarki i chęci zmierzenia, czy mój pojazd nie liczy więcej niż ustawowe dziewięćdziesiąt centymetrów. Osobiście nigdy nie słyszałem o takich regulacjach, ale nawet jeżeli ten pan miał rację, to przecież nie będziemy się chyba kłócić o zaledwie dwadzieścia centymetrów różnicy, prawda? 😉 Po odstaniu dwóch minut na czerwonym świetle, popędziliśmy dalej prosto, aż dotarliśmy do ronda zwanego Placem Grunwaldzkim. Znaleźliśmy się na jego samym środku, gdzie znajduje się przystanek tramwajowy, poczym rozważnie przejechaliśmy na drugą stronę torów oraz trzypasmowej jezdni. Po kilkudziesięciu metrach żółwiego spaceru dziurawym i wąskim chodnikiem, doturlaliśmy się do ulicy Generała Ludomiła Rayskiego, na której przed kilkoma miesiącami wyznaczono czerwony pas ruchu przeznaczony wyłącznie dla rowerów. Autostrada, to mało powiedziane…

Nie wiedząc kiedy, prosty odcinek Rayskiego był już za nami, a my wylądowaliśmy na czymś w rodzaju niewielkiego ronda z namalowanym na środku białym kołem co na mapach od pradawnych lat zwą placem Zamenhofa. To właśnie tam rozpoczyna się lub kończy (zależy z której strony na to spojrzeć) Deptak Bogusława, skąd mieliśmy rozpocząć marsz… Była dopiero 17:40, a miejsce zbiórki było jeszcze praktycznie puste. O tym, że za kilkadziesiąt minut ruszy stąd pochód, świadczyć mogła jedynie zwiększona liczba policjantów kręcących się w okolicy. Na poboczu Placu Zamenhofa stały równo zaparkowane mniejsze i większe radiowozy, a na deptaku ulokowały się “misiaki na hulajnogach”, z których z powodu odziania w grube kombinezony, pot lał się strumieniami. Pomimo braku słońca, temperatura dochodziła do 30°C! Kiedy wpadliśmy w trójkę na księcia Bogusława, wzrok wszystkich policjantów automatycznie skierował się na bezkompromisowo pomykające czerwonym pasem rowerowym, a następnie malutkim rondem wozidełko w obstawie dwóch kolarzy. Jeszcze będąc na jezdni, kierując się do miejsca zbiórki, zostałem zmuszony do zwolnienia prawie do zera, ponieważ aby dostać się na Deptak, musiałem najpierw prześliznąć się pomiędzy metalowymi słupkami, chroniącymi część dla pieszych przed samochodami. Zaraz za nimi rzuciłem okiem przed siebie i od razu pomiędzy kilkoma wózkami stojącymi w kółku, dostrzegłem moją mamę, która przyjechała kilka minut przed nami. Przez kask, rękawiczki i pełne umundurowanie oraz rower obwieszony torbami jak wielbłąd, trudno było jej nie zauważyć…

Jako, że dookoła było jeszcze sporo wolnego miejsca, a rowery, których było zaledwie kilka, stały zaparkowane pod murami kamienic, bez problemu powoli potoczyłem się w głąb Deptaka i wykorzystując wolną przestrzeń, idealnie wkleiłem się w okrąg utworzony przez moich ziomków z Fundacji Pomocy Chorym na Zanik Mięśni. Z podniesioną do góry szybą, przybrałem bardziej cywilną postać, próbując wtopić się w rosnący z minuty na minutę tłum… Gdy tak sobie gaworzyliśmy o euforii związanej z jeszcze nie zakończonym EURO 2012, podszedł do nas jeden z policjantów mający ochraniać nasz przemarsz z motocykla. Na początku widząc jego zakłopotanie pomyślałem sobie, że najprawdopodobniej ma jakieś uwagi do mojego bolidu, ale ten okazało się, że zna moich rodziców 🙂 Bez dogłębnego wywiadu z częstotliwością trzydziestu pytań na minutę, jego tożsamość była mojej mamie całkowicie nie znana, ale po chwili kiedy wyszło w końcu na jaw, że był uczniem mojego taty, wszystko stało się jasne…

Dziesięć minut później, na Deptaku Bogusława zrobiło się już naprawdę tłoczno i gwarno. Pojawiło się jeszcze kilkanaście wózków inwalidzkich, paru reporterów z kamerami oraz aparatami fotograficznymi, no i oczywiście przybyła cała masa jednośladów, których nie sposób było zliczyć… Kilka minut po godzinie zero, z megafonów zaczęto zachęcać nas do startu. Dzisiejszą trasę podzielono na dwa etapy. Pierwszy z nich zakładał spacerowy przejazd rowerów oraz osób na wózkach z Deptaka Bogusława pod odległy niewiele ponad kilometr Urząd Miasta. Tam mieliśmy zrobić krótką pauzę, głośno i dosadnie zaprotestować przeciwko kulawej infrastrukturze nie zawsze będącej przyjazną dla kolarzy, jak i wózkowiczów, a następnie, już bez towarzystwa osób na wózkach, Masa Krytyczna miała dokończyć pętlę wokół miasta zaliczając tym samym drugi etap… Ze względu na potencjał zarówno mocy, jak i PR mojej maszyny, skutecznie zostałem namówiony, aby prowadzić cały marsz, jako pierwszy. Niestety, a może i na szczęście, przez ugrzęźnięcie na tyłach Deptaka, nie miałem najmniejszych szans przepchać się na czoło grupy. Bez ciśnienia i z dystyngowaną uprzejmością podłączyłem się do sznurka wózków, które w żółwim tempie przeciskały się pomiędzy karnie stojącymi kolarzami, którzy mieli ruszyć dopiero za nami. Aby nadać sobie dodatkowego animuszu, włączyłem światła awaryjne, które przez całą dzisiejszą przejażdżkę wydawały z siebie jednostajny rytm. Gdy zjechałem z bruku leżącego na Deptaku, a moje cztery dziesięciocalowe koła poczuły pod sobą nieskazitelnie równy asfalt, trudno było mi utrzymać rękę w blokach i nie przyśpieszyć. Przez pierwsze kilkadziesiąt metrów nawet mi to się udawało i grzecznie jechałem gęsiego za jakimiś nieznajomymi z FARu, ale kiedy zjechaliśmy z placu Zamenhofa na prosty odcinek ulicy Rayskiego, od razu poczułem się jak dziki mustang na prerii i po prostu musiałem wcisnąć gaz do dechy…

Gwałtownym manewrem wskoczyłem na wolny czerwony pas po lewej stronie jezdni, poczym w kilka sekund znalazłem się w połowie stawki złożonej z wózków. Na moment zrównałem moją prędkość z ludźmi z naszej Funkcji i przez większą część trasy do Placu Grunwaldzkiego, jechałem razem z nimi. Cztery kilometry na godzinę nie były jakąś tragicznie wolną prędkością, ale jednak czułem, że zarówno ja, jak i mój pojazd dusimy się z braku wiatru we włosach i otworach wentylacyjnych. Dodatkowo, po paru prowokacjach w stylu: – Piotrek, to moja maksymalna prędkość, a ty możesz szybciej? – skutecznie wytrącono mnie ze spacerowego tempa jazdy i po dwóch, trzech, demonstracjach przyspieszenia, nie zwolniłem ponownie do przelotowej szybkości 4 km/h wyprzedzając kolejno uczestników pochodu. Kiedy dotarliśmy do Placu Grunwaldzkiego, wykorzystując próżnię na lewym wewnętrznym pasie ronda, uważając tylko na reporterów robiących nam stamtąd zdjęcia, przedostałem się na czoło Masy, tuż za safety car będący w tym przypadku policyjną kijanką. Dopiero wtedy w pełni poczułem się jak ktoś zupełnie wyjątkowy. Taki powiedzmy prezydent, czy bardziej patrząc na mój przeszklony papamobile papież. To było coś 😉 Powoli z gracją i dumą prowadzenia kilkusetosobowego marszu, toczyłem się środkiem dwupasmowej jezdni, tuż za migającym niebieskimi stroboskopami radiowozem, któremu asystowały dwa sprężyste i w pełni mobilne motocykle, zamykające po kolei ulice dochodzące do Jana Pawła II-ego. Czasami nawet zazdrościłem im tych maszyn i to nie wcale przez te oszałamiające przyspieszenie kruszące na bruku tylne opony, które było porównywalne z moim, ale za niebotyczną prędkość osiąganą na chodnikach… Jak już wcześniej wspominałem, z ronda zjechaliśmy w aleję Jana Pawła II-ego, na której pojawił się hałaśliwy i nierówny bruk. Przez niską prędkość nie odczuwałem za bardzo niedogodności z tym związanych, ale za to osoby jadące tuż za mną na wózkach inwalidzkich, bez względu na rodzaj ich napędu ręczny czy też elektryczny, nie mieli wcale łatwego zadania. Pomimo złej nawierzchni, tempo marszu nie zwolniło, a wręcz i przyspieszyło. Cały czas bacznie spoglądałem w lusterka, aby zbytnio nie odskoczyć od peletonu. Nie chciałem popędzać, ani też nadawać zbyt szybkiego tempa. Lecz ku mojemu zdziwieniu, co kilkadziesiąt metrów byłem zmuszany, aby dodać odrobinę gazu przechylając dalej joystick w przód, ponieważ goniąca mnie grupa, co chwilę siedziała mi na ogonie. Po pięciuset metrach alei Jana Pawła II-ego, wjechaliśmy na asfalt, który zastaliśmy tuż przy urzędzie. Korzystając z równego podłoża, trzech kompanów z Fundacji Aktywnej Rehabilitacji podczepiło się do mnie łapiąc SuperFour’a za zadek. Nawet Rafał asystujący mi non stop w promieniu kilkudziesięciu metrów z kamerą, przyznał się publicznie do takich samych praktyk na dłuższych trasach… Z trzema wózkami na holu podtoczyłem się pod prawe skrzydło urzędu, poczym odczepiając towarzystwo z tyłu zaparkowałem na chodniku. Tak naprawdę dopiero wtedy w pełni uświadomiłem sobie ile jednośladów bierze udział w Masie…

Póki wszystkim kolarzom udało się dotrzeć na plac pod urzędem, minęły co najmniej dwie, a nawet i trzy minuty. Kiedy już każdy zajął dogodne miejsce, nastąpiła druga po starcie część oficjalna czerwcowej Masy Krytycznej. Organizatorzy podziękowali wszystkim zgromadzonym za liczne przybycie, a także skrupulatnie donieśli nam, że pomimo oficjalnego zaproszenia, nie pojawił się nikt z władz miasta. A szkoda, ponieważ był dla nich przygotowany specjalny pusty wózek inwalidzki, dzięki któremu urzędnicy mieli poczuć się choć odrobinę tak, jak na co dzień osoby niepełnosprawne i doznać tych niesamowitych drgań i wibracji oraz szarpnięć i podskoków, które niewątpliwie zagwarantowałaby jazda obraną przez nas trasą. Ktoś stchórzył, a może po prostu z powodu nawału pracy nie miał wolnego piątkowego wieczoru? Odpowiedź jest chyba prosta… Podczas tej krótkiej chwili protestu i zadumy, nasza obstawa taranująca przed nami drogę odpoczywała i chłodziła się pod jedną z bram Urzędu Miasta…

Następnie, zgodnie z planem, osoby na wózkach zakończyły swój udział w Masie, a kolarze plus riksza i ja, zaraz za eskortującymi nas policjantami, wystartowaliśmy rozpoczynając drugi etap zmagań. Z reguły najwolniejsi powinni jechać z przodu i nadawać tempo całej reszcie, ale w tym przypadku nie byłem pewien, czy zdołam dotrzymać kroku rozpędzonej grupie. Do tego, jadąc na czole peletonu, nie mógłbym bezpiecznie i bez stwarzania zagrożenia zatrzymać się, aby chociaż co kilometr, poprawić rękę sterującą non stop joystickiem. Trudno jest cały czas trzymać w dłoni gałkę i prowadzić rozpędzony półtonowy wózek… W związku z tym, zająłem asekuracyjnie miejsce na samym końcu gęstej stawki, przepuszczając na początku wszystkich poza radiowozem jadącym na tyłach…

Na pierwszych metrach przez dwa ostre zakręty o dziewięćdziesiąt stopni, najpierw w prawo w ulicę Karola Szymanowskiego, a później od razu w lewo w Stanisława Moniuszki, zwarta grupa jednośladów rozciągnęła się wydłużając z każdym pokonanym metrem. Tak zwany efekt węża spowodował, że nie mogłem poruszać się szybciej, niż cała reszta jadąca przede mną, która nie osiągała wcale zawrotnej prędkości…

Przemieszczając się wąską uliczką Moniuszki wzdłuż Jasnych Błoni, na moim prędkościomierzu nie wybiło nawet dwanaście kilometrów na godzinę, więc powoli nabierałem pewności, że jednak uda mi się bez większych problemów dokończyć ten frapujący rowerowy marsz razem z całą resztą zapalonych jednośladowców. Lecz z minuty na minutę, a nawet z sekundy na sekundę, chmara przyspieszała i powoli oddalała się od niebiesko-srebrnej Kii dyszącej mi za plecami. Na końcu Moniuszki skręciliśmy w lewo w ulicę Księdza Piotra Skargi, która zapewne od wielu lat nie słyszała o prawdziwym walcu, czy asfalcie. Za to na całej jej długości, można było odnotować liczne, fachowe renowacje ekip wyposażonych w gumiaki oraz niezastąpioną masę bitumiczną, którą łatwo załatać każdą dziurę w jezdni. Dodatkowo pojawiły się miejscami kocie łby i momentami stromy zjazd w dół, który z czasem stworzył około dwustumetrową wyrwę pomiędzy Masą Krytyczną, a moją świtą. Tym razem nie był to tylko mój team wraz z radiowozem, ale również kilku kolarzy, którzy bez żadnego przymusu zwolnili, aby dotrzymywać mi towarzystwa. W połowie Piotra Skargi, osłaniana przez policję i żandarmerię wojskową, nasz około dziesięcioosobowy kolektyw przemknął na czerwonym świetle przez Aleję Wojska Polskiego, goniąc ciągle uciekający peleton. W pewnym momencie straciliśmy już całkowicie kontakt wzrokowy z ucieczką i jako, że przez straszne dziury w nawierzchni zwolniłem z piętnastu do dziesięciu, a może nawet miejscami i ośmiu kilometrów na godzinę, powoli godziłem się z porażką i szczerze wątpiłem, że jeszcze dogonię resztę uczestników pochodu. Jakby tego było mało, nierówna uliczka jednego księdza zamieniła się w kolejnego. Ostro i przede wszystkim szybko skręciliśmy w lewo, wpadając w tak samo dziurawą ulicę Piotra Wawrzyniaka. Ilość łat, fałd i kolein dosłownie wołała o pomstę do nieba. Mimo niedogodności, nadal starałem się kontynuować pościg w stylu owczego pędu, nie zważając na niewygodę. Niestety po stu metrach takiego szaleństwa, na jednej z większych dziur w jezdni, podrzuciło mi prawą rękę, którą kierowałem moim terenowym bolidem i miałem do wyboru albo jechać dalej z niepewnym chwytem joysticka będącego dla mnie jednocześnie kierownicą, pedałem gazu i hamulcem lub zatrzymać się i poprawić zmęczoną już lekko dłoń. Pierwsza z tych opcji umożliwiała dalszą podróż, ale nie gwarantowała szybkiej, pewnej i przede wszystkim bezpiecznej jazdy. Doszedłem do wniosku, że lepiej nie dokończyć Masy i wrócić spokojnie do przyczepy, niż rozbić się za kilkadziesiąt metrów ładując się czołowo w jakiś zaparkowany na poboczu samochód bądź drzewo. Zgodnie z błyskawicznie podjętą w mojej głowie decyzją, powoli, aby nikt nie wjechał mi w tyłek, doturlałem się do prawego skraju zacienionej jezdni i zatrzymałem mój pojazd. W tym samym momencie, kiedy prędkość na wyświetlaczu pokazała 0,0 przypomniałem sobie o niekorzystnej przepowiedni z dzisiejszego horoskopu, który wspominał coś o niemiłej niespodziance. Początkowo myślałem, że będzie to deszcz, który spotka nas gdzieś na trasie, ale w tej chwili uświadomiłem sobie, że to wcale nie chodziło o warunki atmosferyczne, tylko o niefart związany z niedokończeniem pochodu. W ułamku sekundy zrobiło mi się smutno. Radiowóz za mną ucichł stając tak samo, jak te pięć-osiem rowerów, starających się gonić razem ze mną niewidoczny już od kilkuset metrów peleton. Nie chciałem być dla nich ciężarem i zwalniać tempo rozpędzonej Masy, ale ich w większości ukryte pod kaskami i okularami twarze, nie wyrażały złości ani irytacji wywołanej moim awaryjnym zatrzymaniem. Wręcz przeciwnie, kiedy jednoślady otoczyły mnie dookoła, a Rafał poprawiał mi rękę, wyczułem w ich spojrzeniach, minach oraz energii, że razem tworzymy jedną, wielką, rowerową rodzinę i bez względu na wszystko beze mnie nigdzie nie jadą… Te kilka sekund postoju niesamowicie mnie doładowało pozytywną energią, dzięki której bez wahania ruszyłem dalej, robiąc delikatnego zrywa na zapiaszczonej koleinie. Nawet policjanci jadący tuż za nami, nie popędzali mnie rykiem syren ani komendami ze szczekawki. Od razu po restarcie, wyprzedził mnie jeden z dość zawodowo wyglądających kolarzy z charakterystycznymi żółtymi felgami w rowerze, który jak eskorta transportu żywego serca do transplantacji, przeprowadził mnie przez nieco skomplikowane skrzyżowanie Mickiewicza z Aleją Bohaterów Warszawy. Cały czas spoglądał na mnie do tyłu przez prawe ramię i starał się utrzymać stałą odległość pomiędzy jego, a moją maszyną tak, aby za bardzo mi nie odjechać, ani też nie wymuszać na mnie zmniejszania i tak niezbyt dużej prędkości. Gdy ulicą Wawrzyniaka dojechaliśmy do krzyżówki, długa przerwa między peletonem, a naszą grupą pościgową, zrobiła się na tyle odległa, że taksówkarz zatrzymany zapewne kilka minut wcześniej przez obstawiającą nasz przejazd policję myśląc, że Masa przebywa Szczecin w jednej zwartej formacji, ruszył od razu za nimi. Kiedy był już na samym środku skrzyżowania, pojawiliśmy się my – zwarci i gotowi na wszystko kolarze – goniący całą resztę. Wypadając z porośniętej wysokimi drzewami uliczki, wprowadziliśmy lekkie zakłopotanie na pokładzie jego gabloty, ale był już za daleko, aby się cofnąć i puścić nas przodem, więc kontynuował swoją jazdę w tym samym kierunku, gdzie kilkadziesiąt sekund wcześniej poleciał peleton. Wtem, nie wiadomo skąd, zza moich pleców wyskoczył policyjny motocykl z migającym niebieskim kogutem na wysokości głowy funkcjonariusza i z ogromną brawurą oraz niemałymi umiejętnościami pokonał w ekspresowym tempie partię ostry zakrętów na skrzyżowaniu, szorując prawie kolanem o asfalt, momentalnie dogonił białą taksówkę i gwałtownie zahamował przy drzwiach kierowcy starego mercedesa, unosząc delikatnie tylne koło motoru. Młody gliniarz był na tyle przejęty swoją misją i powierzonym mu zadaniem, że swoim zachowaniem przypominał Batmana heroicznie walczącego o porządek w Gotham City. Słysząc wykrzykiwane komendy zbulwersowanego policjanta, taryfiarz pomimo jego znanego wszystkim taksówkarskiego stylu bycia, był tak spanikowany, że po sekundzie nieudolnej próby uchylenia bocznej szyby, otworzył drzwi od razu przyjmując solidną burę: – Co pan robi? Co pan robi? Nie widzisz człowieku, że jest pochód? – funkcjonariusz z trudem powstrzymał się od przekleństw. – Ale… – tylko tyle zdołał wykrztusić z siebie wystraszony kierowca. – Co ale, co ale, na bok, już! – dodał zirytowany mundurowym energicznym ruchem wskazując palcem na chodnik. My w tym czasie, równie sprawnie co jegomość na motorze, przemknęliśmy przez tą samą krzyżówkę, poczym wpadliśmy na długi prosty odcinek Alei Bohaterów Warszawy. Przez cały ten czas safety bike, który prowadził mnie przodem, przed zakrętem machał ręką jak migaczem, sugerując mi tor jazdy. Tak samo uczynił w momencie, kiedy to mijaliśmy tego nieszczęsnego taksówkarza, poczym od razu uniósł prawą rękę do góry i otwartą dłonią nakazał mi się zatrzymać, ponieważ na samym początku tej główniejszej arterii, dogoniliśmy pozostałe rowery, które z niewyjaśnionych przyczyn zatrzymane, blokowały całą dwupasmową ulicę…

Później, rozważając o powodach tego zatwardzenia z moimi towarzyszami, doszliśmy do wniosku, że albo policja nie zdążyła zamknąć jeszcze głównych skrzyżowań przed nami, albo też radiowóz zamykający całą stawkę, przekazał przez radio swojemu koledze prowadzącemu Masę, aby zwolnił nadawanie tempa i pozwolił nam dołączyć do peletonu. W każdym bądź razie, od tej chwili ponownie byłem uczestnikiem zwartej grupy jednośladów podążającej na południe… Po minucie postoju, Masa Krytyczna ruszyła ponownie. Jako, że nie było już przed nami w planach żadnego ostrego zjazdu, na którym po raz drugi mógłbym stracić kontakt z grupą, byłem spokojny o dalszy przebieg marszu i nie przejmowałem się już niczym, czerpiąc wyłącznie radości z rekreacyjnej jazdy po mieście rozglądając się na boki, podziwiając centrum z perspektywy kolarza oraz uśmiechając się do zaciekawionych przechodniów. Na równych asfaltach Alei Bohaterów Warszawy osiągaliśmy średnią około dwunastu kilometrów na godzinę. Zwarty szyk formacji lekko rozluźnił się dopiero w momencie, kiedy to przejeżdżaliśmy przez rozległe skrzyżowanie Alei Bohaterów Warszawy z ulicami Krzywoustego i 26-ego Kwietnia, ale po kilkuset metrach czoło grupy zwolniło rondo oraz wąski przejazd przez tory tramwajowe które odjechały od naszego szlaku w kierunku Ku Słońcu. Następne sześćset pięćdziesiąt metrów przemieszczaliśmy się wzdłuż studenckiej części Szczecina, aż dojechaliśmy do jednego z większych skrzyżowań na dzisiejszej trasie zwanego w kuluarach rondem Jurczyka. To właśnie tam jadąc w ogonie pochodu, mogliśmy zobaczyć cały ciągnący się sznur wszystkich rowerów biorących udział w czerwcowej Masie…

Kiedy większość jednośladów zjechałem już z kwadratowego ronda wjeżdżając w niewielką uliczkę Jana Henryka Dąbrowskiego, my dopiero opuszczaliśmy Aleję Bohaterów Warszawy, która towarzyszyła nam przez ponad dwa kilometry, po raz kolejny mając przyjemność przejechać na czerwonym świetle. Po tych kilku skomplikowanych zakrętach i przeskoczeniu przez wyboiste tory tramwajowe, przy zjeździe w prawo w Dąbrowskiego, wykonałem błyskawiczny manewr stop-start, aby poprawić dosyć już znużoną prawą rękę, kierującą moim pojazdem. Postój na malutkiej wymalowanej wysepce był na tyle krótki, że niewielu zorientowało się w ogóle, że coś takiego miało miejsce. To również był punkt zwrotny, jeżeli chodzi o mój udział w obstawianiu tyłów pochodu, ponieważ z metra na metr, zacząłem powoli piąć się w kierunku czoła grupy. Niestety, w związku z tym zdjęcie, zrobione przez mojego tatę zaraz za skrzyżowaniem z Mieszka I-ego i Aleją Piastów, było ostatnim uwieczniającym moją obecność na Masie Krytycznej, ponieważ nie udało mu się dłużej dotrzymywać mi tempa…

Ze względu na węższą jezdnię, peleton ponownie się rozciągnął i zdecydowanie wydłużył. Po trzystu metrach luźnej jazdy Dąbrowskiego, skręciliśmy w lewo w ulicę Janusza Kusocińskiego. Tam skończyły się rozmowy telefoniczne wśród kolarzy, pogawędki mojego teamu z resztą maszerujących jednośladowców na temat SuperFour’a, Świnoujścia, Świeradowa i innych znanych mojej ekipie szlaków rowerowych, a rozpoczął się niedługi lecz dosyć stromy podjazd. Wszystkie rowery przede mną zwolniły, a ja cały czas utrzymywałem stałą prędkość dziesięciu kilometrów na godzinę. Większość z nich wygrywała z ukształtowaniem terenu i jakoś dojeżdżała na sam szczyt bez zsiadania z siodełka. Trafili się również i tacy, którzy wykruszali się gdzieś po drodze, najpierw stając na pedałach, później bujając rowerem na lewo i prawo, aż w końcu rezygnując i zeskakując z bicykla. Na tych uważałem w szczególności i omijałem ich szerokim łukiem, ponieważ nie chciałem nikomu przeszkadzać w tak trudnej pracy, jak pedałowanie pod górę siedząc sobie w wygodnym skórzanym fotelu Recaro i popijając drinki z palemką. Mogłem wdrapać się na szczyt jak błyskawica wyprzedzając wszystkich po kolei, ale jako, że wielkimi krokami zbliżał się moment wyczerpania akumulatorów w moim wehikule, nie chciałem za szybko doprowadzić do chwili, kiedy to będę zmuszony obudzić stucentymetrowego potwora, drzemiącego pod ryflowaną blachą mojej maszyny. Równo ze mną na górę dotarł Rafał nie opuszczając mnie nawet na dwa metry. Na skrzyżowaniu z ulicą Generała Józefa Sowińskiego na chwilę pojawiły się kocie łby, które opróżniły koszyk jednej z dam jadących przede mną. Dalej kontynuując podróż Kusocińskiego, w mgnieniu oka dotarliśmy do Narutowicza, gdzie czmychnęliśmy w prawo w kierunku ulicy Potulickiej. Niwelując straty powstałe podczas podjazdu, na moment zbliżyli się do mnie mama z tatą, którzy jadąc przed radiowozem zamykającym stawkę, rozmawiali sobie w najlepsze ze znajomym policjantem, wlekącym się tuż przy nich na motorze. To właśnie tam widziałem, a właściwie bardziej słyszałem się z moimi rodzicami po raz ostatni przed metą. Dojeżdżając do Bramy Portowej, musiałem odpalić silnik, ponieważ nie miałem już na pokładzie prądu niezbędnego do dalszej jazdy. Od razu po wciśnięciu przycisku z narysowaną błyskawicą, można było poczuć i przede wszystkim usłyszeć, sześciokonny motor wprawiający w ruch prądnicę znajdującą się gdzieś pode mną. Kiedy mój melex zamienił się w quada, dzięki tym paliwolubnym kucykom, poza porcją świeżutkiego prądu, otrzymałem więcej mocy, którą mogłem wykorzystać przy przyspieszaniu. Zdopingowany warkotem silnika, niemrawo zacząłem tasowanie z rowerami. Raz z lewej, raz z prawej, mijałem bokiem szerokiej jezdni, sunące wolnym tempem jednoślady. Przez przebudowę Bramy Portowej, w pewnym momencie nasz szlak zwęził się do lichego, tymczasowego pasa ruchu, po którym obecnie wolno jeździć jedynie autobusom. Ze względu na naprawdę wąskie gardło, pochód prawie stanął i niektórzy zostali zmuszeni do zejścia z rowerów. Ja również w pewnej chwili zwolniłem niemal do zera, wpuszczając przed siebie kilku kolarzy. Po krótkich utrudnieniach spowodowanych przebudową jednego z głównych skrzyżowań Szczecina, Masa wjechała na szeroką i aktualnie całkowicie zamkniętą dla normalnego ruchu Aleję Niepodległości. Korzystając z trzech, a czasami nawet i czterech pasów, co jakiś czas dociskałem pedał gazu i bez nadmiernego szaleństwa, przedzierałem się na przód formacji. Jeden z organizatorów, jadący akurat w tylnej części Masy, był trochę zaniepokojony moimi brawurowymi manewrami w gęstwinie jednośladów do tego stopnia, że powolutku przedarł się w naszą okolicę i dyskretnie zapytał asystującego mi Rafała, czy oby mój zuchwały, a momentami nawet i kaskaderski styl jazdy, nie jest zbyt ryzykowny i niebezpieczny dla reszty grupy. Na to mój towarzysz bez chwili wahania od razu odpowiedział, że nie ma najmniejszych obaw o to, że mógłbym spowodować tutaj jakąkolwiek kolizję dodając: – Szumi to mistrz kierownicy i jeżeli w niego nikt nie wjedzie, to on tym bardziej… Po chwili takiej „ryzykownej” jazdy pomiędzy tłumem maszerujących rowerów, udało mi się dostrzec policyjną Kię prowadzącą pochód. Kiedy znaleźliśmy się w samym centrum Szczecina – Plac Żołnierza Polskiego – po raz wtóry, rozdzwoniły się rowerowe dzwonki, trąbki, tuby ze sprężonym powietrzem oraz najróżniejsze urządzenia wywołujące hałas. Z Placu zjechaliśmy prosto wpadając w ciąg Alei Wyzwolenia, którą popędziliśmy do następnego skrzyżowania. Po kolejnych metrach byłem wraz z przylepionym do mnie jak rzep Rafałem, już w pierwszej dziesiątce, no może dwudziestce peletonu. Z Placu Rodła zjechaliśmy w lewo wjeżdżając w wąską i bardziej zacienioną starymi drzewami ulicę Marszałka Józefa Piłsudskiego. Tam nasz kołowy pochód zagościł tylko na chwilę i korzystając z pierwszej nadążającej się okazji skręciliśmy w lewo w jeszcze węższą ulicę Mazurską znaną jak dla mnie jedynie z komisariatu policji. Blokując na niej ruch w obie strony, doturlaliśmy się do Placu Lotników skąd zazwyczaj startowała Masa Krytyczna. Na obecnie ulokowanej na nim Strefie Kibica trwał właśnie koncert szczecińskich hip-hopowców, którzy widząc z wysoko usadowionej sceny rzekę płynących rowerów, przerwali rapowanie na nurtujące ich tematy takie jak: H.W.D.P., legalizacja marihuany, czy na przykład kuso odziane dziewczyny, a odwzajemniając harmider rowerowych dzwonków, zaczęli fachowo mówiąc „robić hałas” i słać miłe i cenzuralne pozdrowienia dla wszystkich uczestników Masy. Opuszczając rozentuzjazmowany Plac Lotników będący kwadratowym rondem, wjechaliśmy w ostatnią prostą tego późnego piątkowego popołudnia – ulicę Jagiellońską. Mniej więcej na jej początku, moja dusza sportowcy pogodziła się z zajmowanym niemedalowym miejscem i pogodzony z niezagrożoną pozycją w czołówce stawki, odpuściłem sobie dalszą walkę o wirtualne podium. Jezdnia była wąska, oprócz tego po obu stronach szczelnie zastawiona zaparkowanymi pod kątem samochodami, a do tego byłem już lekko zmęczony prawie dwiema godzinami jazdy bez przerwy, dlatego postanowiłem nie nadwyrężać szczęścia, które mi dzisiaj dopisało pomimo złej przepowiedni z horoskopu i ostrożnie dojechać w pełni usatysfakcjonowanym z przebiegu pochodu do mety. Po dwóch minutach byliśmy już na Placu Zamenhofa tuż przy Deptaku Księcia Bogusława X-ego skąd rozpoczęliśmy marsz. Żeby nie robić zbędnego zamieszania, nie wjeżdżałem na zatłoczony Deptak, tylko bezpiecznie wymknąłem się z rowerowego sznurka i spokojnie zjechałem na zamalowaną białą farbą wysepkę, gdzie przed dwiema godzinami stały zniecierpliwione radiowozy. Kiedy już się zatrzymałem, chciałem policzyć rowery wjeżdżające na metę, ale cała masa wlewających się zza moich pleców na Deptak była tak gęsta i zwarta, że trudno było nadążyć z liczeniem…

W połowie nadjeżdżającej grupy, odnalazł się mój tata, a pod koniec stawki dotarła do nas i mama, przed którą chwilę wcześniej wyłonił się z Masy organizator, który żegnając się, chciał jeszcze się upewnić, czy wszystko z nami ok. Od razu po zaparkowaniu na wysepce, Rafał zajął się sprzętem utrwalającym przebieg całego przemarszu przez miasto. Wyłączył niezastąpioną kamerę GO PRO zamontowaną na ramie SuperFour’a, rejestrującą sekunda po sekundzie mój udział w Masie oraz schował do kufra drugą kamerę, którą miał przy sobie przez ostatnie dwie godziny. Dokumentację pochodu uzupełnił jeszcze tata ze swoim aparatem, który podczas większej części imprezy nie wypuszczał go z ręki… Gdy ja odpoczywałem, a Rafał rozbrajał mój pojazd z kamery, krótkofalówki i innych tego typu gadżetów, mama wyrwała mi wizytownik i w ramach akcji promocyjnej, pobiegła na Deptak Bogusława, rozdawać wizytówki mojego bloga. Nie miałem ich zbyt wiele, więc rozeszły się piorunem, a do mnie wróciło jedynie puste pudełko. Od razu po tym, pożegnaliśmy się z moim asystentem, który będąc na Placu Zamenhofa był już praktycznie w swoim domu i ruszyliśmy już tylko w dwóch – ja z tatą – ulicą Rayskiego w kierunku Urzędu, gdzie czekała na nas przyczepa. Przez ten niewiele ponad kilometr, co chwilę mijały nas rozpędzone rowery wracające z mety do swoich baz. Tuż przy samym Urzędzie, w lusterku ujrzałem mamę, która postanowiła odprowadzić nas do samochodu. Dzięki moim staraniom nie udało jej się dopaść nas przed parkingiem i dogoniła nas dopiero w momencie, kiedy przygotowywaliśmy się do montowania roweru na przedzie przyczepy. Pomimo całkowitego braku słońca, było naprawdę gorąco. Mimo, że dochodziła już dwudziesta, na dworze temperatura nie spadała poniżej dwudziestu dziewięciu stopni Celsjusza. Gdy siedząc w samochodzie, po zdjęciu moich motocyklowych skórzanych butów, poczułem niewyobrażalną ulgę. W środku czarnych, wysokich trzewików, panowała istna sauna fińska. Zbawienna okazała się dopiero klimatyzacja uruchomiona w szczelnie zamkniętym aucie. Kiedy SuperFour wylądował bezpiecznie przywiązany w przyczepie, pomachaliśmy mamie na dowidzenia i ruszyliśmy samochodem w kierunku domu. Przez piętnaście kilometrów, jakie mieliśmy jeszcze do bazy, co chwilkę mijaliśmy mniejsze lub większe grupki kolarzy, wracających z Masy Krytycznej na prawobrzeżną część Szczecina. Wyglądało to naprawdę niezwykle… Po kilkunastu minutach, będąc już w domu i uzupełniając płyny, które obficie wyparowały ze mnie podczas dzisiejszej przejażdżki, nie odstępowałem od huczącego i ziejącego lodowatym powietrzem klimatyzatora nawet na krok. Pomimo zmęczenia, ani przez chwilę nie żałowałem mojego udziału w Masie i muszę przyznać, że chyba wejdzie mi to w krew, ponieważ taki bezpieczny, freestylowy przejazd przez zamknięte ulice Szczecina, przy obstawie policji i pozostałych służb porządkowych z żandarmerią wojskową na czele, może uzależniać. Z tego miejsca chciałem również bardzo podziękować wszystkim uczestnikom Masy, zjednoczonym przy Rowerowym Szczecinie i całej reszcie, którzy przychylnie spoglądali na mój udział w marszu i dali mi się szansę wyszaleć się przez te dziewięć kilometrów przejazdu przez centrum. Jako, że takie pochody mają miejsce średnio co trzydzieści dni, zawsze w ostatni piątek miesiąca, mam nadzieję, że jeszcze nie raz dostanę zgodę na start i będę mógł wziąć czynny udział w tej genialnej inicjatywie zwanej Masą Krytyczną…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *