Wspinaczka na świeradowskie K2, czyli próba zdobycia Stogu Izerskiego

Tym razem to nie będzie kolejna słodka opowieść o tym, jak beztrosko i z uśmiechem na twarzy przemierzałem sobie Świat. Dzisiaj opowiem Wam o prawdziwym wyzwaniu, jakim było dla mnie zdobycie górskiego szczytu w Sudetach Zachodnich na południu Polski. Dokładnie był to Stóg Izerski położony w Górach Izerski będących niedużym, ale za to nietuzinkowym łańcuchem górskim obfitującym w całą masę niesamowitych atrakcji. Wiadomo, Izery to nie Himalaje. Ba, to nawet nie Alpy, ale uwierzcie mi, dla osoby będącej w moim stanie, wdrapanie się na ponad 1100 m n.p.m. choćby po asfalcie, może być naprawdę niewiarygodną przygodą…

swieradow_03

Po trzyletniej przerwie, postanowiłem zaryzykować i po raz trzeci odwiedzić jedno z najbardziej zaczarowanych i urokliwych miejsc jakie było mi dane zobaczyć. Licząc, że w tym roku deszcz nie pokrzyżuje nam planów jak poprzednimi razy, tak samo jak w 2009 i 2010 nastawiliśmy nasz kompas na Świeradów-Zdrój. Jak zwykle zakwaterowaliśmy się w St. Lukasie, który poza rodzinną atmosferą i smacznym jedzeniem oraz akuratnym cappuccino, które po pobycie we Włoszech jest teraz dla mnie produktem pierwszej potrzeby, gwarantuje doskonałe położenie kilkaset metrów od centrum Uzdrowiska. Nie oszukujmy się – nie przyjeżdżam tu pić zdrowotnej wody z radem, czy innej trucizny (fuj!), ani tym bardziej zażywać kąpieli błotnych, czy innych karkołomnych zabiegów tego typu. Życie kuracjusza z tymi ich ubogimi dancingami i nieludzką muzyką, również omijam szerokim łukiem 🙂 To co w takim razie osoba niepełnosprawna może robić w Świeradowie?! Odpowiedź jest banalnie prosta. Jak wskazuje sam tytuł, zdobywać szczyty i realizować swoje marzenia 🙂

W tym roku pomimo, że to trzynasty, z pogodą trafiliśmy aż nadto. Już od kilku dni praktycznie nad całym krajem rozciąga się niemiłosierny upał. Jest on na tyle mocny i wpływowy, że królującemu w tutejszych okolicach Liczyrzepie, nie udało się go przepędzić i zepsuć nam urlopu 😉 Tak, tak. Nie wielu o tym wie i wszyscy zazwyczaj są święcie przekonani, że polski biegun zimna to Suwałki i ich okolica. Guzik prawda ;P Otóż najzimniejszym miejscem w Polsce wcale nie jest Podlasie, ani nic z tamtych rejonów, a właśnie Hala Izerska leżąca dosłownie nad Świeradowem, na której na przykład w ubiegłym roku w sierpniu, dokładnie 14-ego, odnotowano -1,7°C! Swoją drogą niezłe ludziska mieli wakacje 😉 Teraz o takiej ochłodzie, a nawet można śmiało rzec krioterapii, mogliśmy sobie pomarzyć. Już z samego rana słońce dosłownie paliło wszystko, co napotkało na drodze. Nasz globtroterski termometr, który przemierzył z nami już pół Europy, nieustannie badając powietrze na zewnątrz, już przed śniadaniem pokazywał 44 stopnie w słońcu, a ono nawet jeszcze się dobrze nie obudziło! Ufff… Po obfitym posiłku trudno było od razu zmusić się do wymarszu, ale wiedzieliśmy, że później będzie jeszcze gorzej, dlatego bez marudzenia i ociągania zapakowaliśmy niezbędny sprzęt i zjechaliśmy windą na dół. Gdy wyszliśmy z hotelu, od razu poczuliśmy uderzenie ciepłego powietrza, do którego chcąc nie chcąc musieliśmy się przyzwyczaić. Gdy Mama wyjeżdżała z przyczepy moimi siedmiomilowymi butami, ja czekałem w cieniu, żeby nie dostać udaru już przed startem. Po krótkiej chwili, gdy SuperFour wytoczył się z plastikowej szklarni, jaką niewątpliwie była nasłoneczniona przyczepa, rychło zająłem miejsce za jego sterami i gdy już krótkofalówka wraz z okularami znalazły się na mojej głowie, natychmiast ponownie schowałem się w cień… Jeżeli natomiast chodzi o moją Towarzyszkę, tym razem ze względu na zbyt strome podjazdy, nie pozwalające przeciętnemu Kowalskiemu na pokonywanie rowerem tutejszych, niezwykle wymagających szlaków, Mama porzuciła na dzisiaj biking i przerzuciła się na nordic-walking, zamieniając przy tym rower na kijki. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że ten zabieg stanowczo nas zwolni, ale z drugiej strony mając już niemałe doświadczenie w eksploracji Gór Izerskich, przewidywałem, że mój wszędołaz również nie będzie mógł być ciągle eksploatowany tak, jak na nizinach… Kiedy wreszcie udało nam się odpowiednio zsynchronizować mikrofony, słuchawki, a co za tym idzie szczekające motorolki, dzięki którym będąc nawet kilkaset metrów od siebie mogliśmy wymieniać między sobą niekiedy bezsensowne uwagi, opuściliśmy hotelowy parking i parkiem ruszyliśmy w kierunku Domu Zdrojowego. Po wyminięciu kilku niemieckich kuracjuszek pamiętających jeszcze świetnie czasy, gdy na Świeradów-Zdrój mówiono Bad Flinsberg, znaleźliśmy się pod Halą Spacerową Domu Zdrojowego, poczym okrążając go od północy, rozpoczęliśmy dzisiejszą wspinaczkę…

swieradow_01

Od samego początku, tuż przy znaku kierującym między innymi na szczyt, który miałem zamiar dzisiaj zdobyć, zaczął się stromy podjazd. Jako, że fotografie bardzo rzadko ukazują prawdziwy przechył, musicie uwierzyć mi na słowo, ale naprawdę górka była prawie pionowa. Na szczęście równy asfalt wspomagał, no a na pewno nie przeszkadzał w powolnym i spokojnym pięciu się wzwyż. Ponieważ już od ładnych paru lat jesteśmy wraz z naszymi południowymi sąsiadami w Unii, mam tutaj na myśli Czechów, dzięki układowi z Schengen zniesiono kontrole graniczne. Przejścia graniczne w Izerach także zniknęły, przez co nie tylko ułatwiono turystom poruszanie się po tutejszych szlakach, ale również zapewne łatwiej coś przemycić 😉 My jednak nie planowaliśmy dzisiaj przekraczać biało-czerwonych słupków. Niezmiennie celem był Stóg Izerski.

swieradow_01_02

Już za pierwszym zakrętem natknęliśmy się na całą masę instrukcji i pouczeń dotyczących zachowywania się w lesie, a co za tym idzie, w Górach Izerskich. Poza nagięciem pierwszej z tabliczek, z pozostałymi zgadzałem się w stu procentach i całkowicie zastosowałem się do ich treści. Już przed startem błysnąłem globtroterskim wyczuciem i zostawiłem ipoda w pokoju. Nie chciałem burzyć harmonii oraz ciszy panującej w górach za sprawą mocnego i głębokiego łupania basów na pokładzie mojego wehikułu. Obawiałem się tylko hałasu mojego silnika, którym prędzej czy później i tak musiałby wprawić w ruch prądnicę karmiącą akumulatory. O jedno mogłem być spokojny. Pod górę nie miałem najmniejszych szans przekroczyć dopuszczalnej prędkości, więc całkowicie odpuściłem sobie wypatrywanie w krzakach poukrywanych fotoradarów 😉 Pozostało mi jedynie cieszyć oczy widokami, których w okolicy Świeradowa na pewno nie brakuje.

Mama cały czas utrzymywała tempo szybkiego defiladowego marszu, a ja ze względu na wąską jezdnię, podjeżdżałem do mijanek, takich szerszych miejsc z utwardzonym poboczem, gdzie bezpiecznie mogłem na nią poczekać. Gdy widziałem w lusterku, że jest już tuż za moimi plecami, wystrzeliwałem z takiego miniparkingu na kolejną mijankę będącą sto-dwieście metrów dalej i tam zaliczałem kolejny przystanek. Jako, że ten odcinek drogi pozwala właściwie dotrzeć tylko do hotelu „Czeszka i Słowaczka”, ruch na nim jest praktycznie zerowy, a jedynymi użytkownikami szlaku są przemierzający go pieszo lub na jednośladach turyści. Tych rzeczywiście było kilku, ale nikt z nich nie był w stanie dotrzymać nam olimpijskiego rytmu 🙂 Lekko kręty odcinek mający 1000 metrów, wywindował nas spod Domu Zdrojowego z około 500 aż do 660 m n.p.m. Na tak krótkim dystansie, podjazd trwał nieprzerwanie utrudniając przy tym jazdę. Pomimo tego, że od St. Lukasa zrobiliśmy dopiero niewiele ponad kilometr, mój energiożerczy potwór zaczął dyskretnie dopominać się doładowania ubytków energii elektrycznej, która podczas pięcia się w górę znikała z dwóch byczych akumulatorów w zastraszającym tempie. Na wysokości „Czeszki” chcąc kontynuować wspinaczkę, nie pozostało mi nic innego, jak tylko uruchomić schowany w głębi motor napędzający prądnicę. Ta od razu po odpaleniu zaczęła niemalże wykonywać 200 procent normy zwiększając wir w silniku Piaggio do 6300 obrotów na minutę, aby nadążyć z produkcją niezbędnego prądu.

swieradow_02

Mijając ostatnie zabudowania przed szczytem, ostro ścinając prawie pionową serpentynę, przypominającą te z bondowskich pościgów, spróbowałem na chwilę urwać się mojej Kompance, ale stromy odcinek oraz niezwykle hałasujący za moimi plecami malutki silniczek natychmiast mnie utemperował zmuszając do trzymania się planu i przybrania pieszej postawy. Dodatkowo słaba jakościowo nawierzchnia, która zaczęła nam towarzyszyć, nie była moim sprzymierzeńcem.

Kilkadziesiąt metrów dalej minęliśmy akurat otwarty zielono-biały szlaban, identyczny jak te, z którymi walczyłem ubiegłego roku w Szczecinie ( http://www.z1szumi.pl/metalowa-przepustka-do-lasu/ ). Korzystając z tej nowopowstałej furtki, której nie było tu w 2010-tym, kontynuowaliśmy podróż po serpentynach wymagających ponownego skrętu o 180 stopni. Droga nawet na moment nie chciała choć odrobinę wyrównać swojego poziomu dając odetchnąć nie tylko mi, ale i również zdyszanemu SuperFour’owi. Ja na podjeździe najbardziej narzekałem na półleżącą pozycję za sterami mojego pojazdu, którą wymuszało ciągłe wznoszenie się terenu pod kołami. Natomiast wiozący mnie czterokołowiec zaraz za szlabanem zaczął dokładnie co 60 sekund marudzić i zwracać moją uwagę na nieprzerwanie wysyłane do mnie informacje z komputera pokładowego. Nie do końca jestem w stanie stwierdzić czy przyczyną zmęczenia SuperFour’a był długi podjazd, czy też bez przerwy towarzyszący nam afrykański skwar. Zapewne oba te czynniki dawały solidnie w kość mojej czarnej hybrydzie, która mrugając diodami oraz wydając dyskretne dźwięki z joysticka, nie raz prosiła mnie o krótką przerwę w cieniu. Chcąc zdobyć dzisiaj szczyt i do tego wrócić samodzielnie z powrotem do bazy, co kilka pipnięć ulegałem niemieckiej maszynie i robiłem postoje pozwalające choć trochę schłodzić jej solidnie przegrzane elektryczne silniczki. Mówiąc szczerze, rzeczywiście miały one pełne prawo być nadwyrężone. W końcu przez cały ten czas ciągnęły do góry, jakby nie było półtony wraz ze mną w skórzanym, palącym temperaturą wrzenia fotelem. Gdyby nie wysokie drzewa byłoby z nami krucho…

swieradow_02_2

Co chwilę przystając, po kolejnych 1500 metrach dotarliśmy do Agrafki – jednego z główniejszych skrzyżowań szlaków w Górach Izerskich. Znając doskonale naszą trasę, pokonaliśmy fragment serpentyny obracając się ponownie o kąt półpełny i korzystając przez chwilę z prawie płaskiego fragmentu naszej trasy, odetchnęliśmy i przede wszystkim trochę odpoczęliśmy od ciągłej wspinaczki. Opuszczając Agrafkę minęliśmy następny otwarty szlaban, za którym gdzieś pomiędzy wysokimi świerkami na moment ukazał nam się szczyt, który chcieliśmy dzisiaj zdobyć. Sama odległość do niego w linii prostej wydawała się spora, a my musieliśmy iść praktycznie dookoła zdobywając przy tym mniej więcej trzystumetrową różnicę wysokości!
Ehhh… – westchnąłem sobie tylko pod nosem, poczym przestałem się dołować i błyskawicznie powróciłem do kontrolowania mojego zmachanego pojazdu, o którym nawet na chwilkę nie mogłem zapomnieć.

Zdecydowanie w najlepszej formie była moja Mama, która nieprzerwanie szła kilka metrów za mną wymachując przy tym żwawo kijkami. Mówiąc prawdę była ona najszybszym ogniwem naszej ekipy, ponieważ ja nie mogąc zbytnio żyłować mojego rumaka, praktycznie nie przekraczałem sześciu kilometrów na godzinę, a do tego często zaliczałem niezbędne pit-stopy.

Po trzystu metrach od skrzyżowania doszliśmy do drewnianej budki będącej oazą dla przemierzających ten szlak turystów, przy której paru niezwykle zgrzanych mężczyzn pracowało dosłownie w pocie czoła przy budowie malutkiej tamy. Żeby dać odpocząć elektrycznym silniczkom oraz pracującej na najwyższych obrotach prądnicy, zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Jako, że postój w słońcu mógłby spowodować większe szkody niż kontynuowanie jazdy, tuż przy samej chatce znalazłem odpowiednio duży cień, który pozwolił mi i mojej maszynie schłodzić się i przez chwilę odsapnąć. Kiedy podpierający się o łopaty fachowcy ujrzeli naszą dwuosobową ekipę zdobywców od razu porzucili narzędzia i również organizując sobie pauzę, nieśmiało się do nas zbliżyli. Najbardziej wygadany obszedł mój pojazd dookoła starannie oglądając każdą z części, poczym zadał najbardziej bezsensowne i irytujące nas zawsze pytanie:
O kurde! Ale maszyna! Ile to kosztuje?
Moja Mama jak zawsze niezwykle uprzejmie odszczeknęła:
A co? Chce Pan kupić czy ukraść? 😀
Ta metoda zazwyczaj skutkuje i osoba pytająca o ten najmniej istotny fakt robi się zmieszana, zawstydza się i czerwienieje, poczym dociera do niej, że wypowiedziane przez nią przed sekundą pytanie było idiotyczne. Potem następuje chwila ciszy, po której dalsza rozmowa staje się bardziej rzeczowa 😉 Tak samo było i tym razem. Skołowany nie tylko od panującego upału, ale także od błyskawicznej riposty mojej Towarzyszki jegomość, zapowietrzył się na moment, żeby po chwili wypytać nas o cel podróży oraz osiągi SuperFour’a. Można? No pewnie, że można 😉

Po kilku dłuższych minutach postoju w zupełnym powietrznym bezruchu, gdzie nawet malutki wiatraczek byłby wybawieniem, zakończyliśmy regenerację i powoli ruszyliśmy dalej. Przepuściliśmy tylko rozpędzoną ciężarówkę zwożącą piach na budowę, pożegnaliśmy się z jej pracownikami i zaczęliśmy piąć się wzwyż. Jeszcze przez kilkaset metrów trasa była dla nas łaskawa. Asfalt trzymał poziom, a ja przez jakiś czas mogłem poruszać się tylko na prądzie, nie angażując przez parę minut silnika spalinowego, który zburzyłby panującą wokół niebiańską ciszę. No dobra, może trochę przesadziłem. Za naszymi plecami cały czas było słuchać robotników regulujących górski strumyk oraz co chwilę podjeżdżające wywrotki. Na szczęście nieziemskie widoki na panoramę miasta, a nawet całego powiatu, rekompensowały hałas 🙂

swieradow_04

Niestety ta sielanka nie mogła trwać wiecznie. Już kawałek dalej szlak ponownie zamienił się w stromy podjazd, zmuszając mnie po pierwsze do uruchomienia motoru, a po drugie do zaprzestania podziwiania krajobrazów i zabrania się za kontrolę mojego wózka. Pomimo tego, że dopiero ruszyliśmy, cały się kleiłem. Na moim termometrze, który przez dłuższy czas był wystawiony na promienie słoneczne widniały 42 stopnie, a ja do tego znajdowałem się pod przezroczystą kopułą. I mówią, że zdobywcy górskich szczytów zamarzają. Ciekawe tylko kur…. gdzie, bo w lipcu w Świeradowie na pewno takie przypadłości nie grożą. Można za to bez większego problemu usmażyć sobie jajecznicę na rozgrzanej blaszce 😀

Po pokonaniu kilku łagodnych zakrętów znaleźliśmy się tuż pod kolejką gondolową wciągającą na Stóg Izerskich tych, którzy nie mają w sobie tyle zapału i samozaparcia co my, urodzeni zdobywcy 😉

swieradow_05

Zaraz po przecięciu wyciągu, nasz szlak wkroczył na fragment trasy zjazdowej, po której zimą szaleją narciarze szosujący od lewej do prawej zasuwając w dół. Dzięki szerokiemu pasowi bez drzew, mogliśmy zobaczyć jaka wysokość dzieli nas jeszcze od upragnionego szczytu…

swieradow_06

Ja osobiście woląc nie dołować się rzeczywistością, definitywnie zaprzestałem liczyć przęsła kolejki gondolowej dzielące nas wciąż od dzisiejszego celu i schowany od słońca za grubym skórzanym oparciem, delektowałem się tym, co mogliśmy ujrzeć w dole…

swieradow_07

Uwierzcie mi, czasami naprawdę lepiej jest być nieświadomym tego, co jeszcze nas czeka i ślepo jak koń z klapkami na oczach, kierować się sukcesywnie do celu bez rozmyślania i przeżywania przez całą podróż czyhających na nas trudności przeszkadzających w osiągnięciu mety. No właśnie, mety. Ciągle musieliśmy liczyć się z faktem, iż szczyt będzie dla nas tylko półmetkiem, ponieważ prędzej czy później i tak będziemy zmuszeni powrócić do bazy…

Od miejsca, gdzie nad naszymi głowami dyndały grube liny, po których przemieszczały się w tę i z powrotem żółte gondole, nasza trasa ponownie zaczęła z metra na metr piąć się coraz bardziej w górę. Fragmentami dziurawy i nierówny asfalt wcale nie ułatwiał mi wspinaczki. Jedynym pozytywem w całej tej gehennie był kierunek, w którym przez chwilę się przemieszczaliśmy, ponieważ jadąc na północ/północny zachód słońce mieliśmy za plecami, a do tego wspierały nas wysokie świerki tworząc przyjemny cień… Po kolejnym kilometrze do naszego czarnego szlaku dołączył z prawej zielony, którym akurat po jeszcze bardziej pionowej ścieżce parła na szczyt młoda mama z dwójką chłopców. Byli wykończeni. Gdyby nie otaczająca nas zielona roślinność miałem wrażenie, że wcale nie wspinam się na Stóg Izerski w pobliżu Świeradowa, a przemierzam bezkresną pustynie gdzieś w północnej Afryce. Tą trzyosobową grupkę nietrudno było pomylić z Tuaregami, bądź innym plemieniem poruszającym się w upalnym klimacie na wielbłądach. Ich białe bluzki zamiast na torsach, niechlujnie zawiązane na głowach, ratowały turystów przed udarem. Włócząca nogami za zmachanymi i znużonymi dzieciakami kobieta, również miała osłoniętą głowę, a resztę jej ciała przysłaniał jedynie mokry strój kąpielowy, który co jakiś czas obficie polewała wodą z butelki. Przy nas wyglądali naprawdę na padniętych. Niektórych mógłby dobić taki widok ledwo żywych piechurów maszerujących w tę samą stronę, ale na mnie ich obecność wpłynęła niezwykle pozytywnie dodając mi nowej energii i chęci do dalszej wspinaczki. Przez kolejne kilkaset metrów jako jeden kolektyw, który nigdy nie idzie na łatwiznę, pokonaliśmy długi i łagodny zakręt, na którego końcu natrafiliśmy na skrzyżowanie. Wariant prosto, zgodnie z informacją widniejącą na leciwej tabliczce przytwierdzonej do drewnianego słupka, prowadził do Czech. Aby osiągnąć nasz dzisiejszy cel nie musieliśmy opuszczać granic Polski, dlatego nie utrudniając sobie i tak już nie najłatwiejszego zadania, kontynuowaliśmy chód czarnym szlakiem w kierunku szczytu. W związku z tym, sugerując się czarną strzałką z sylwetką kolarza namalowaną na przydrożnym drzewie, skręciłem ostro w lewo zaliczając kolejną stuosiemdziesięciostopniową serpentynę. Zaraz za zakrętem, stromy podjazd podwoił swój przechył i momentalnie sprawił, że mój malutki stucentymetrowy silniczek, krztusząc się jak podduszany zapaśnik, zgasł. Jakby tego jeszcze było mało, dotarło do mnie, że ten ostateczny fragment asfaltu dzielący nas od górnej stacji kolejki gondolowej biegnie na południe, a co za tym idzie, palące słońce będzie przez cały ten czas świecić nam prosto w oczy. Co prawda nie bałem się tego, że będę narzekał na mrużenie, ponieważ mając na nosie Oakley’e, żadne promienie nie są mi straszne 😉 Bardziej chodziło mi o temperaturę, którą oślepiająca nad nami kula, wytwarzała w mojej kabinie…

swieradow_08

Na szczęście przegrzany motor po wciśnięciu przycisku „Engine start” błyskawicznie zassał ponownie paliwo i wprawił w ruch cylinder, który robił co mógł, aby ilość prądu w akumulatorach pozwoliła mi płynnie dotrzeć na szczyt. Przez moment nawet spróbowałem delikatnie przyspieszyć, żeby skrócić do minimum czas poruszania się w kierunku słońca i wyzwolić w moim pojeździe chociażby dwucyfrową liczbę na wyświetlaczu licznika prędkości, ale stromy odcinek po raz kolejny nakazał mi zwolnić i bez zbędnego pajacowania oraz zgubnej brawury piąć się powoli do góry. Chwilami szlak naprawdę wprawiał mnie w niemałe tarapaty, ale zarazem wywoływał we mnie ogromną radość i coś na wzór spełnienia, ponieważ dzięki wysokiej technice jaką dosiadałem, mogłem samodzielnie wjeżdżać po prawie pionowej drodze, gdzie miejscami nawet nie było widać urywającej się kilkanaście metrów przede mną jezdni. Naprawdę, kilkakrotnie ukształtowanie terenu sprawiało, że parująca nawierzchnia wydawała się kończyć mniej więcej tak, jakbym zbliżał się do progu na skoczni narciarskiej. Na szczęście pokonując ten wymagający odcinek, nie musiałem ujawniać moich kolejnych talentów i na końcu rozbiegu wybijać się jak Adam Małysz za dawnych lat 😉

Przez to, że pomimo zmęczenia pojazdu, który zdwoił ilość pipkania i bez przerwy prosił mnie o postój, nawet nie myślałem o przerwie. Dość szybko zgubiliśmy wtórującą nam grupkę, która z wycieczenia została gdzieś z tyłu. Na szczyt, a dokładnie do górnej stacji kolejki gondolowej wędrowaliśmy już tylko my. Nie myśląc o niczym poza osiągnięciem celu, zdobywałem metr po metrze jadąc spory kawałek przed Mamą. Koła z oponami rozgrzanymi prawie tak, jak gumy w bolidach formuły 1, toczyły się powoli po asfalcie niemalże przyklejając się do topniejącej w słońcu nawierzchni. Olej w silniku również pracował w iście rajdowych warunkach, uzyskując dużo wyższą temperaturę niż zwykle. Diody znajdujące się zarówno na lewym, jaki i na prawym joysticku były całkowicie niewidoczne ze względu na jasność otoczenia. Na liczniku prędkości na zmianę wyświetlacz pokazywał 3,8 i 4,0 km/h. O szybszej jeździe mogłem pomarzyć…

W końcu zza drogi zaczęła wyłaniać się biała bryła, którą po chwili okazał się być dach stacji. Gdy tylko zrozumiałem, że jesteśmy już bardzo blisko, olałem wszystko i lekko dodałem gazu, żeby jak najszybciej zdobyć pierwszy dzisiejszy cel. Szlak powoli się wygładzał i był coraz równiejszy. Dzięki temu moja prędkość także stale rosła do tego stopnia, że tuż przy gondolach przekroczyłem dyszkę.

swieradow_09

Żeby nie potratować oszołomionych moją obecnością turystów, w końcu zahamowałem i jak głupek ciesząc się z wjechania na górę, zacząłem krzyczeć z radości w obcym języku. Kilkadziesiąt sekund później dotarła do mnie moja osobista Fotografka, która myślała, że to już koniec dzisiejszej wspinaczki. Niestety dla niej, myliła się. Zatrzymałem się co prawda na chwilę przy stacji, ale nie chcąc robić zamieszania i zajmować sporej części wąskiej jezdni, nie trwało to zbyt długo.

swieradow_10

Mama, nie wykazując się cechami greckiego maratończyka Filippidesa, zaczęła namawiać mnie na łyk wody, czy jakąś przekąskę. Nie chcąc się rozpraszać i wybijać z rytmu marszu, oczywiście odmówiłem dodając, że napije się i owszem, ale dopiero po zdobyciu Stogu… Ludzie stołujący się w karczmie, a właściwie bardziej przed nią, na mój widok przestali jeść i wszyscy jak jeden bóg zaczęli się we mnie wpatrywać.
Patrz, patrz, ale fajny… To chyba TOPR albo GOPR, bo ma polską flagę… A może policja… – takie komentarze docierały do mnie z okolicy stacji gondolowej 😀
Nie próżnując, cicho jak myszka, bez furkoczącego silnika made in Italy, poturlałem się powolutku dalej mijając rozmarzonych i nieprzytomnych turystów polujących na niezwykłe widoki z 1060 m n. p. m. Przemierzając krótki odcinek pomiędzy nowoczesną, wybudowaną w 2008 roku stacją a tradycyjnym i leciwym już Schroniskiem noszącym taką samą nazwę jak pobliski szczyt, czułem się jak w domu. Wielokrotnie miałem przyjemność pokonywać ten górski deptak odwiedzając to miejsce moim zwykłym wózkiem elektrycznym korzystając naturalnie z kolejki gondolowej, której również jestem wielkim fanem. Nie mogąc skorzystać ze schodów skracających drogę, pięliśmy się pokonując kolejną agrafkę. Zaraz za nią, słysząc – Uważaj, rowery! – zjechałem do krawędzi przepuszczając rzeczywiście jadące niezwykłym tempem jednoślady napędzane przez prawdziwych zawodowców 🙂

swieradow_11

W momencie, kiedy jadący szybciej ode mnie duet podziękował mi za przepuszczenie serdecznym machnięciem ręki, byliśmy nad Schroniskiem. Do samego szczytu mieliśmy już naprawdę niedaleko, choć brak asfaltu, który zniknął, podniósł stopień trudności wykonania dzisiejszego zadania do maksimum. Droga, a właściwie ścieżka prowadząca od tej strony na Stóg Izerski pokryta była kamyczkami, które wbrew temu, co mogłoby się wydawać, dały mi nieźle w kość. Teoria, której uczono mnie w podstawówce o zmniejszaniu się temperatury powietrza względem wysokości, jakoś tutaj w ogóle nie miała odzwierciedlenia. W słońcu skwar był niemiłosierny, przez co moja forma nieco ubolewała. W związku z tym, mając się bez przerwy na baczności, ociężale przemieszczałem się w sznurku pozostałych chcących wejść na szczyt.

swieradow_12

Przez jakiś czas, teren łagodnie wznosił się ku górze usypiając moją czujność i stwarzając pozór, że dotarcie do celu będzie kaszką z mleczkiem. Niestety. Kawałek dalej szlak gwałtownie zaczął piąć się wzwyż, komplikując tym samym naszą misję.

swieradow_13

Ten sznur, w którym uczestniczyłem przerwał się bezpowrotnie. Ludzie, którzy towarzyszyli nam od Schroniska dalej szli nie forsując tempa, a ja zmuszony zwolnić przez stromy podjazd, zostałem z tyłu. Ciągle jednak się nie poddawałem i permanentnie mówiąc do mojej terenowej maszyny, starałem się dotrzeć jak najwyżej. Myślałem, że napęd na 4 koła oraz bojowy charakter SuperFour’a mimo wszystko wyciągnie mnie na szczyt. Nie było to jednak wcale takie proste. Małe i ubite kamyczki zamieniły się w większe i mało zwarte. Osoby, które pokonywały ten szlak przede mną, starannie wykonywały każdy krok uważając, aby nie pośliznąć się na jednym z luźnych kamieni. Ja nie miałem obaw, że skręcę którąś z moich czterech gumowych stóp, ale mi także szło jak po grudzie. To było naprawdę coś. Walka ze sobą, ze sprzętem, z nawierzchnią. Jednym słowem katorga…

swieradow_14

Wdrapując się od prawie trzech godzin, mając za sobą siedem i pół kilometra jazdy w prawie czterdziestostopniowym upale wiedziałem, że łatwo się nie poddam. Wybierając jak najbardziej ubitą ścieżkę starałem się wspinać dalej. Prędkość, z którą pokonywałem pionowy podjazd była podobna do tej, jaką maszerują alpiniści na sześciu tysiącach metrów nad poziomem morza w mrozie i śniegu. Kilka kamyczków, parę bujnięć pojazdem i stop. Powtarzając tą czynność kilkakrotnie, udało mi się przebyć zaledwie 3, może 5 metrów, nie więcej. Każdy start w moim wykonaniu pomimo tego, że starałem się zrobić to jak najdelikatniej, wywoływał lawinę kamieni i żwiru zmąconego oponami SuperFour’a. Taka obsypująca się nawierzchnia powodowała, że koła kręciły się w miejscu i mimo stałego napędu 4×4, nie mogłem ruszyć dalej. Do tego już na samym początku tej karkołomnej wspinaczki w terenie, mój wszędołaz ponownie zaczął informować mnie o przegrzaniu i nadmiernym przechyle. No jakbym kur….. nie wiedział! Irytujące pikanie z joysticka dało mi trochę do myślenia i na chwilę wywołało we mnie zadumę. Pomyślałem sobie, że głupio byłoby spalić teraz któryś z elektrycznych silniczków w moim pojeździe i organizować pomoc drogową z lawetą na skalistym szlaku gdzieś na 1090 m n. p. m. Nikt by mnie stamtąd nie zepchnął do schroniska, ponieważ zwolnienie hamulca w półtonowym wózku na tak stromym odcinku rozpędziłoby mnie w mgnieniu oka do prędkości, o której nawet nie marzyłem, a która spowodowałaby, że nikt poza Boltem nie byłby w stanie mnie dogonić i przede wszystkim zatrzymać. Z drugiej strony zawsze kieruję się dewizą „kto nie gra ten nie wygrywa”, więc musiałem chociaż spróbować wdrapać się na ten cholerny szczyt!

Stojąc już naprawdę na fragmencie szlaku prawdopodobnie przekraczającego dopuszczalne czterdziestoprocentowe nachylenie terenu w instrukcji SuperFour’a, dalej walczyłem z kruchymi kamieniami, gdy nagle z komputera pokładowego usłyszałem 6, a nie jak do tej pory 3 pipnięcia mówiące „stary, ja już dalej nie pociągnę”. Ledwo cały ten sygnał dźwiękowy zdołał wybrzmieć, a mój quad dosłownie zdechł. Automatycznie wyłączyło się wszystko, co wyłączyć się mogło. Najpierw odcięło mi elektronikę z joystickiem włącznie, a następnie zgasł silnik, który rozgrzany do czerwoności nie mógł przestać pracować. Wtedy to dopiero zrobiło mi się gorąco. Natychmiast w mojej głowie zaczęły kłębić się negatywne myśli – To koniec? Zostaję tu i czekam na pomoc? Zabawa skończona? – Ehhh… Zatrzymany prawie w pozycji leżącej jak kierowca w Abramsie, zawołałem Mamę i poprosiłem ją, żeby wcisnęła zielony przycisk uruchamiający SuperFour’a. Ja zamknąłem oczy, a ona kliknęła kolorowy guzik… Od razu pojazd się uruchomił przywracając na chwilę uśmiech na mojej twarzy. Ufff… Obyło się bez wzywania serwisu i czekania na zbawienie. To była ta chwila. Niestety w tym momencie musiałem się poddać i zrezygnować z pokonania ostatnich stu metrów dzielących mnie od szczytu Stogu Izerskiego…

swieradow_15

Zbyt stromy podjazd i niezwykle wymagająca nawierzchnia spowodowały, że zamiast wbić polską flagę na górze, musiałem powoli wycofać się z podkulonym ogonem, uznając tym razem wyższość natury nad moimi możliwościami. Nawet zjazd nie był łatwy, ponieważ lekki przód pojazdu łapiąc poślizg na luźnych kamyczkach obracał się na boki, zmuszając mnie do szybkiej kontry. Kto nie przechodził koło mnie, za każdym razem pytał czy nie potrzebuję pomocy. Coś w tym kraju się chyba jednak zmienia 🙂 Gdy wreszcie udało mi się praktycznie sturlać na dół, zawróciłem korzystając z płaskiej przestrzeni, poczym delikatnie zdołowany niepowodzeniem misji, pojechałem razem z Mamą w kierunku Schroniska.

swieradow_16

Po krótkiej chwili pojawił się z powrotem asfalt, który sprawił, że jechałem intuicyjnie w dół. Na najbliższej z serpentyn, dokładnie w połowie zjazdu między Schroniskiem na Stogu Izerskim a stacją kolejki gondolowej, zatrzymałem się na niewielkim placyku będącym świetnym punktem widokowym.

swieradow_17

Ustawiony na północ, wpatrując się tępo w przepiękną panoramę Świeradowa i okolic, rozmyślałem co poszło nie tak i dlaczego nie dałem rady wspiąć się na ten nie oszukujmy się, niski i banalnie prosty w zdobyciu szczyt. Jako, że nie umiem długo rozpatrywać niepowodzeń i zamartwiać się tym, na co nie mam wpływu, bardzo szybko zmieniłem swoje nastawienie i zacząłem cieszyć się z faktu, jakim było dojechanie do samego Schroniska, co nie wszystkim wychodzi na pieszo 🙂 Po chwili kontemplacji wycofałem i gwałtownie startując w kierunku powrotnym, przewietrzyłem się łapiąc każdy, nawet najmniejszy ruch ciężkiego i gorącego powietrza. Ochłoda nie trwała jednak zbyt długo, gdyż po maksymalnie pięćdziesięciu metrach stanąłem w cieniu, gdzie rozbiliśmy nasz prawdziwy górski obóz 😉

swieradow_18

Chowając się w cieniu, ustawiłem się przodem do przeciągu, który niespodziewanie zaczął hulać pomiędzy budynkiem stacji a skałami, poczym z pomocą mojej Kompanki wyjechaliśmy fotelem na zewnątrz. Tam od razu uwolniłem nogi z podnóżka i pozwoliłem im trochę podyndać. Sam zabrałem się za picie. Może i byłem lekko zmęczony, ale na pewno nie było to wywołane jazdą lecz temperaturą, która ewidentnie nie sprzyjała aktywnemu wypoczynkowi na łonie natury… Po wydojeniu połowy termosu z lodowatym napojem izotonicznym, zjadłem włoską brioszę, którą wtaszczyłem ze sobą na górę i chłodziłem się dalej. W pewnym momencie zrobiło mi się nawet na tyle zimno, że prędko zmieniłem miejsce postoju nie chcą wyziębić się aż nadto. Mama również zdawała się tryskać energią i wcale nie wyglądała na zmęczoną. Jedyne z czym borykała się od kilku kilometrów to zużyte stópki w kijkach, które przetarły się odsłaniając metalowe końcówki, które z kolei denerwująco stukały o asfalt. Reszta sprawowała się bez zarzutów.

Po prawie godzinnej pauzie, z uzupełnionymi płynami oraz energią z zaimportowanej z Cesenatico buły, mogliśmy ruszać z powrotem do bazy. Moja Asystentka jako, że wykonywała większą pracę fizyczną niż ja, wrzuciła w siebie zdecydowanie więcej kalorii ode mnie 😉

swieradow_19

Parę minut po piętnastej ponownie się uzbroiliśmy i po przeprowadzeniu wszystkich procedur startowych ruszyliśmy w dół. Solidnie schłodzonemu było mi zdecydowanie przyjemniej. Słońce powoli zaczęło tracić już swoją moc, a i jego pozycja sprawiała, że częściej towarzyszył nam cień niż podczas wspinaczki. Do tego wszystkiego ogarniała mnie niesamowita ulga związana z faktem poruszania się ku nizinom. Po pierwsze nie musiałem już tak bardzo skupiać się na pracy SuperFour’a, który zjeżdżając dosłownie odpoczywał. W mgnieniu oka zniknęły troski i czarne myśli, że coś mogłoby pójść nie tak, albo po prostu sprzęt odmówiłby posłuszeństwa. Po drugie, prawie na całej trasie zbędny był silnik spalinowy, ponieważ mój inteligentny i błyskotliwy pojazd czerpał sobie prąd z systemu odzyskiwania energii elektrycznej niemalże rodem z Formuły 1. Zjeżdżając po tak stromych odcinkach jakie gwarantował nasz szlak, momentami prądnica nie nadążała przekazywać elektronów i neutronów do baterii, które napełniały się w ekspresowym tempie. Całość umilał jeszcze motor, a właściwie jego brak 😉 Cisza jaka akompaniowała nam podczas zejścia, pozwalała w pełni cieszyć się urokami Izerów. Silnik milczał, moja terenówka delikatnie świszczała ogarnięta procesem ładowania akumulatorów. Nawet stukoczące zdarte końcówki w Mamy kijkach nie były w stanie nam tego zepsuć 😉

Od Schroniska na Stogu Izerskim do naszego hotelu mieliśmy siedem i pół kilometra. Na płaskim taka trasa byłaby pestką. Tutaj także nie było zbyt ciężko, ponieważ zjazd (nie licząc samej końcówki) był dla mnie prawdziwą przyjemnością. Gdyby asfalt był nieco równiejszy, drogą mniej kręta i oczywiście na szlaku nie obowiązywałby ograniczenia prędkość to naprawdę można by zaszaleć. Krajobrazy i serpentyny tylko temu sprzyjały 😉 Niestety jednak chcąc dotrzeć do bazy w jednym kawałku i mieć siły na następne ciekawie zapowiadające się dni w Świeradowie, nadal uskuteczniałem bardziej spacer niż rajd. Do tego musiałem zachować się fair w stosunku do mojej Towarzyszki, która bez przerwy podążała za mną pieszo. Prawdę mówiąc rower w tym przypadku na niewiele by się zdał, ponieważ stromizna zapewne nie pozwoliłaby Mamie cało i bezpiecznie dotrzeć na dół nie paląc przy tym tarczy hamulcowych… Mimo wszystko tempo wędrówki w dół mieliśmy bardzo szybkie i wyrównane, choć stukająca za moimi plecami Fotografka, narzekała na bolące nogi. Podobno zejście z góry odczuwa się dużo bardziej niż wejście na szczyt, ponieważ podczas maszerowania i praktycznie ciągłego hamowania, u człowieka zaczynają pracować mięśnie, których dawno nie używał… Zniżając się z prędkością narciarza biegowego, mogliśmy napawać się dumą widząc z jakiej wysokości wracamy. Niby to tylko takie zielone, porośnięte drzewami pagórki, ale na nas te bajeczne krajobrazy naprawdę robiły wrażenie 🙂

swieradow_21

Łaty w asfalcie przewijały się pod moimi czterema byczymi kołami jak przewijane tło w starych filmach. Leniwie stojące świerki również zdawały się brać w tym udział. Beztrosko turlając się ku dołowi, nie wiedzieć nawet kiedy, dotarliśmy pod wyciąg kolejki gondolowej, który nadal bez wytchnienia poruszał prawie pustymi, żółtymi gondolami…

swieradow_20

Za nimi wydarzenia potoczyły się jeszcze szybciej. Ekspresowo doszliśmy do budowy tamy, czy też umocnień izerskiego strumyka, gdzie nie było już naszych zaprzyjaźnionych robotników. Kawałek dalej przemknęliśmy przez Agrafkę, którą ostrożnie po zewnętrznej skręciłem w lewo nie ryzykując zderzenia z ewentualną zabłąkaną wywrotką. Mama cały ten czas dotrzymywała mi kroku…

Na ostatniej długiej prostej przed pierwszymi tworami cywilizacji, jakimi były „Czeszka” i „Słowaczka”, napotkaliśmy stado… Z daleka w ciemnym lesie ta grupa przedziwnych stworów wyglądała rzeczywiście dziwnie, żeby nie powiedzieć strasznie. Na widok czarnych postur Mama od razu zwolniła przypatrując się im i szukając ewentualnej drogi ucieczki. Na początku pomyślałem żubry. Ale tutaj? Żubry? Co one by tu u licha robiły? Nie chcąc niepotrzebnie straszyć mojej Partnerki przemilczałem moje przypuszczenia jadąc stale powoli w kierunku watahy. Po kilkunastu sekundach napadło mnie oświecenie – Wiem! Krowy! Mając już w pamięci ucieczkę przed rozwścieczonym byczkiem na niemieckiej części wyspy Uznam, ten fakt także postanowiłem zachować dla siebie 😉 Jednakże nieustannie podążając na nieuniknione spotkanie, z metra na metr obraz był coraz bardziej wyrazisty. Kiedy to stado było już tuż koło nas okazało się, że tymi ogromnymi, żującymi trawę ssakami, była grupa prawdziwych turystów z wielkimi plecakami na sobie, dzięki którym zapewne przez kilka tygodni byliby oni samowystarczalni. Jak widać pozory mylą nawet najlepszych 😉 Kiedy ich mijaliśmy i wymienialiśmy się pozdrowieniami, śmialiśmy się z Mamą do rozpuku z powodu wzięcia górskich podróżników za bandę bizonów przemierzających Góry Izerskie. Choć muszę szczerze przyznać, iż w momencie, kiedy zobaczyliśmy ich padnięte miny i zmęczenie narysowane na ich twarzach, ciężko było nam sobie wyobrazić jak w takim stanie i z tyloma bagażami dotrą do któregoś z pobliskich schronisk…

Dwieście metrów dalej z fantazją i finezją gokartowca wykonałem zawrót na przedostatniej serpentynie na dzisiejszym szlaku, poczym stanąłem jak wryty. Przede mną pojawił się zamknięty szlaban nie pozwalający mi dosłownie wjechać do Świeradowa.

swieradow_22

Biorąc już udział w podobnej akcji w 2009 roku, miałem do naszego aktualnego położenia spory dystans. Do tego moja pewność siebie nawet na chwilę nie sprowadziła czarnych myśli. Gorzej było z Mamą, która na widok zielono-białej blokady od razu zaczęła zawodzić i lamentować. Wydawało mi się, że w kufrze posiadam schowaną tajną broń – wielki, metalowy klucz, który w Szczecinie rozbraja takie przeszkody w ciągu pół minuty. Nie pozostało nam nic innego, jak wyjąć go i otworzyć leśny szlaban. Ku mojemu zdziwieniu, po przypasowaniu klucza do odpowiedniego otworu okazało się, że tutaj w Świeradowie, zamiast okrągłej mają trójkątną końcówkę, przez co nasz wytrych był całkowicie bezużyteczny, nie biorąc pod uwagę jego przydatności podczas spotkania ze stadem żubrów 😉 Byliśmy w czarnej d… dziurze. Mama panikowała już na całego nie wiedząc co dalej począć. Ja jako znany bloger, celebryta, globtroter i ogólnie pojęty VIP, któremu wszystko i wszędzie się należy za sam fakt bycia, powiedziałem krótko:
Dzwoń na policję, niech przyjeżdżają w try miga i otwierają to żelastwo…
Do wykręcenia alarmowego 112 nigdy mojej Mamy nie trzeba było długo namawiać. Od razu wyjęła swojego Samsunga Galaxy S3, z którym radzi sobie na razie tak, jak ja ze składaniem spadochronu i z trudem wybrała numer. Gdy usłyszała pierwszy sygnał, zza naszych pleców wyszła jakaś przemiła rodzinka również tak jak my trudniąca się turystyką pieszą. Ponieważ od razu zapytali czy nam nie pomóc, moja Sekretarka dotknęła czerwonego pola na wyświetlaczu smartfona, poczym z głosem Sierotki Marysi przedstawiła naszą obecną sytuację. Lekko łysiejący pan podrapał się po głowie i podszedł do rogatek. Złapał metalowy szlaban, uniósł go delikatnie wyciągając tym samym ze skobla, a następnie zgodnie z ogólnie panującymi normami i standardami otworzył go 🙂 Jak się okazało, Mama wykazując się chwilkę wcześniej zbyt małą krzepą błędnie stwierdziła, że brama była zamknięta na amen. Wystarczyło bardziej się przyłożyć i wykazując się znajomością pracy zawiasów umożliwić mi wjazd do miasta 😉 Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu, że ktoś zamknął za sobą szlaban, zejście ze Stogu Izerskiego także obfitowało w niesamowite przeżycia, a do tego mieliśmy okazję poznać kolejnych turystów na szlaku. Całe szczęście, że pojawili się oni w samą porę, ponieważ głupio byłoby dziękować oddziałowi tutejszej policji lub straży leśnej, czy innej tego typu jednostce za otwarcie otwartego szlabanu 😉

Zaraz za nim, po minięciu „Czeszki”, na chwilę oderwałem się od Mamy i korzystając z równej jak stół nawierzchni oraz stromego zjazdu, pozwoliłem sobie dać trochę radości z jazdy 🙂 Co prawda nie był to szaleńczy sprint w dół, ponieważ przez te kilka godzin tułaczki zdążyłem się już trochę zmęczyć i mój timing oraz koncentracja na pewno nie były na wyżynach moich możliwości. Ale i tak 600-800 metrów pokonane z prędkością 12 km/h na odcinku z ponad dwudziestoprocentowym nachyleniem w dół może sprawić, że każdemu kto choć trochę czuje bluesa, pojawi się banan na twarzy 😀 Przy takiej elektryzującej jeździe po wąskiej jednopasmowej jezdni, prowadząc półtonowy wózek inwalidzki, wystarczy naprawdę moment nieuwagi, czy rozkojarzenia i może już być za późno na jakąkolwiek nieprzewidzianą wcześniej reakcję. Czyż to nie jest piękne? 😉

Suma summarum na dole przy Domu Zdrojowym pojawiłem się błyskawicznie cały i zdrowy. Tam dochodząc do siebie po tej solidnie przyśpieszającej tętno przebieżce, poczekałem kilka minut na Mamę, która w międzyczasie wyprzedziła tych, którzy oswobodzili mnie przy szlabanie. Dalej razem, czując lekkie zmęczenie, podreptaliśmy do St. Lukasa, gdzie pierwszą rzeczą po wyjściu ze zgrzanego SuperFour’a, było zamówienie cappuccino. Amatorzy na pewno w naszej sytuacji wpadliby do pokoju z językami na brodzie i nawet nie ściągając butów, walnęliby się na łóżka. My postąpiliśmy zupełnie inaczej. Od razu po powrocie z górskiej wyprawy delektowałem się aromatyczną kawą ze spienionym mlekiem i odrobiną kakao tworząc zapiski ze wspinaczki, a Mama narzuciwszy na siebie szlafrok poleciała na basen 🙂

Z tego co udało mi się wynotować podczas picia idealnego cappuccino, doszedłem do kilku mało odkrywczych, ale zawsze, wniosków. Przez niewiele ponad 5 godzin, pokonaliśmy dystans o długości 15 kilometrów. Średnia prędkość na całej tej trasie w górę i w dół wyniosła 5,7 km/h, a maksymalna zaledwie 13,1. Rowerowy szlak z centrum Świeradowa-Zdroju na Stóg Izerski gwarantuje naprawdę niezapomniane widoki i ciekawe przygody, choć dla kolarzy amatorów oraz niedzielnych turystów, którzy zechcieliby wejść na górę zaliczając przedobiedni spacer, nie jest to najlepszy wybór. Ci, którzy wybierają się tutaj w szpilkach, bądź z odciskiem na stopie, zdecydowanie powinni wybrać kolejkę gondolową, która nie tylko wwiezie na górę i z góry zwiezie, ale przede wszystkim także zagwarantuje dodatkowe atrakcje 🙂 Ja sam jutro nie omieszkam z niej skorzystać 😉

Podsumowując, mam trochę mieszane uczucia. Niby nie udało mi się zdobyć samego szczytu, który miałem dosłownie na wyciągnięcie ręki, a jedynie dotarłem do Schroniska na Stogu Izerskim położonego o mniej więcej 40 metrów niżej. Ale z drugiej strony, jednak coś tam udało mi się osiągnąć i pomimo wielu przeciwności losu, pogody i kapryśnego SuperFour’a, wyjechałem z 550 na około 1090 metrów nad poziomem morza przeżywając kolejną niesamowitą i niepowtarzalną przygodę 🙂 No i chyba właśnie o to chodzi, aby nie rozpatrywać tego, czego nam się nie udało, czego nie mogliśmy z różnych powodów osiągnąć, ale o to, żeby cieszyć się z tego, co mamy i co nam wyszło, prawda? 🙂

4 komentarze do “Wspinaczka na świeradowskie K2, czyli próba zdobycia Stogu Izerskiego

  1. buszyn

    coś nowego w naszych Izerach, dzięki za łagodne pisanie o szlabanie- niestety panująca rzeczywistość naprawdę wymusza takie zastosowania 😉

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *