Przegląd techniczny przed nowym sezonem…

 

I się zaczęło… Już dwa tygodnie temu, kiedy zrobiło się naprawdę ciepło, na ulicach Szczecina pojawiły się dawno nie widziane motocykle, rowery i kabriolety. Nie mogło również zabraknąć i mnie 😉 W tym roku sezon rozpocząłem już szesnastego marca. Co prawda, trudno dwudziestominutową przejażdżkę wokół domu zaliczyć do rajdów przełajowych, ale mimo wszystko było baaardzo przyjemnie… Po pięciu miesiącach rozłąki, ponownie mogłem choć przez chwilę nasycić swoje wygłodniałe zmysły. To, co było najłatwiejsze, to zaspokoić wzrok. Gdy tylko zdjęliśmy z Rafałem plandekę, pod którą SuperFour spędził całą zimę, widok jego kanciastej bryły i świecącego czarnego lakieru na błotnikach, jak zwykle wywołał uśmiech na mojej twarzy. Dodatkowo, kiedy usiadłem w fotelu i po tak długiej przerwie wziąłem joystick w dłoń, perspektywa zmieniła się diametralnie. W porównaniu do mojego zwykłego wózka elektrycznego, w SuperFour’ze siedzi się zdecydowanie wyżej. Do tego nogi ułożone są w całkiem innej, bardziej bojowej pozycji. Po opuszczeniu szyby, która zamknęła mi się przed nosem, od razu poczułem się jak pilot myśliwca. Nie wiem czemu, ale zawsze, kiedy siedzę za sterami SuperFour’a, czuję się jakbym naprawdę prowadził zaawansowany, niezniszczalny, a co za tym idzie kuloodporny wóz pancerny… Następnymi zaspokojonymi zmysłami były słuch i zapach jednocześnie. Po odpaleniu silnika spalinowego, który po tych kilku tygodniach miał lekkie problemy z zassaniem paliwa, od razu rozległ się dudniący klekot. Mój stucentymetrowy jednocylindrowy silniczek nie brzmi jak rasowa wyścigówka, ale i tak nie jest źle. Gdy silnik zaczął pracować, automatycznie pojawiły się te niesamowite wibracje rozchodzące się po ramie całego pojazdu, wprawiając przy tym wszystkie pozostałe części w niezwykłe drgania. Kilka sekund później dotarł do mnie zapach, a właściwie smród spalin wydobywających się zza moich pleców. Niektórym taki hałas i ostry zapach mogą przeszkadzać, ale jak dla mnie to prawdziwa poezja 🙂 Już nie mogę doczekać się lata…

Dzisiaj przyjechał do mnie z zaplanowaną wizytą, choć z dwudziestoczterogodzinnym opóźnieniem, mój team’owy inżynier z Otto Bocka – Dirk. Poprosiłem go żeby przed pełnią sezonu, postarał się rozwiązać mój stary i oklepany już problem z samoistnym, nieregularnym i nieprzewidywalnym skręcaniem mojego pojazdu na boki… Ostatnio mój sprawdzony i tak naprawdę jedyny mechanik zmagał się z tą usterką pod koniec czerwca w Lübbenau. Wtedy, w typowo polowych warunkach, na parkingu przed naszym hotelem, po ponad godzinnym sprawdzaniu każdej z części i zmianie najróżniejszych ustawień za pomocą specjalnego komputera Dirk uznał, że wymiana siłownika odpowiadającego za skręcanie kołami powinna załatwić sprawę. Niestety jak okazało się po kilku dniach testów, zamontowanie nowego podzespołu znajdującego się pod moim fotelem nie pomogło i SuperFour ponownie zaczął tańczyć. Lekko niepocieszony wynikiem jego prac, postanowiłem przemęczyć się do końca ubiegłego sezonu i naprawę przeprowadzić w przerwie zimowej… Jak postanowiłem, tak też się stało i właśnie dzisiaj, jak już pisałem, pojawił się u mnie Dirk. Tym razem nie przybył do Szczecina sam, ale za to z psem i narzeczoną. Dodatkowo zaimponował mi niespotykanym u naszych zachodnich sąsiadów zza Odry sprytem, o który nigdy nie podejrzewałbym Niemca. Do mnie z serwisu w Königsee jest prawie 600 kilometrów w jedną stronę. W związku z tym wymyślił sobie, że skoro zrobi już taki kawał drogi na północ, resztę tygodnia spędzi z dziewczyną nad polskim Bałtykiem… W moich drzwiach zameldował się dokładnie o jedenastej. Nie urósł od naszego poprzedniego spotkania ani o włos. Dla mechanika niski wzrost jest jak najbardziej zaletą, ponieważ jest mu zdecydowanie łatwiej dotrzeć do niektórych części znajdujących się w trudno dostępnych miejscach. Szerokie ciemnozielone bojówki i czarna sportowa bluza z nazwą niemieckiego browaru na plecach w ogóle nie pasowały do sporych, profesjonalnych walizek z narzędziami, a świadczyły bardziej o urlopowym charakterze jego wizyty. Na szczęście w parze z ubiorem nie idą umiejętności i bez względu na strój, po raz kolejny zaufałem Dirkowi… Po bardzo miłym i koleżeńskim powitaniu, zgodnie z tradycją zaproponowałem mu kawę. Każdy przyjmowany przeze mnie fachowiec, po wypiciu najlepszej cappuccino w okolicy, zapamiętuje jej smak na długo. Tak samo było i w przypadku Dirka, który słysząc moją propozycję od razu bez zastanowienia klepnął Rafała w prawe ramię i ze szczerym uśmiechem dodał – Off course! From the best coffee maker always! Niestety nie wiedział o tym, że nasz ekspres do kawy wylądował w serwisie i to, co podaliśmy jemu i jego narzeczonej nie było aromatycznym i kremowym cappuccino, tylko słabą i syfiastą kawą rozpuszczalną. Nie widziałem tego osobiście, ale jestem przekonany, że po pociągnięciu pierwszego łyka, musiał być potwornie rozczarowany… Kiedy się ubrałem i pojechałem do garażu zobaczyć jak mu idzie, SuperFour był już częściowo rozebrany, a Dirk pochylając się nad nim, szperał coś w podłączonym do joysticka komputerze. Po jego głupkowatym uśmiechu wywnioskowałem, że jak zwykle pacjent wydaje się być w stu procentach zdrowy. Na szczęście moja pozycja w teamie jest porównywalna z pozycją Vettela w Red Bullu i mój inżynier w pełni odzwierciedla szacunek, którym go darzę. I doskonale wie, że skoro mówię, że coś jest nie tak, to tak rzeczywiście jest. W końcu to ja używam wózków elektrycznych od piętnastu lat, a nie on! Jeszcze raz łamaną angielszczyzną wytłumaczyłem mu jakie objawy zaobserwowałem, a on schodząc z powrotem do garażu powiedział, że w takim razie będzie szukać dalej. Żeby nie marznąć w lodowatej piwnicy, ustawiłem się na podjeździe twarzą do słońca i spokojnie wyczekiwałem na kolejny raport mechanika. Ledwo zdarzyłem złapać kilka promieni słonecznych, a już Dirk ponownie wyłonił się z ciemnego garażu z kubkiem kawy w ręce. Zatrzymał się koło mnie i przez krótką chwilę milcząc, układał sobie w głowie to, co chciał mi przekazać po angielsku. Tym razem podejrzenie padło na joystick. Zawsze uśmiechnięty Dirk powiedział, że jedynie joystick może mieć wpływ na te wybryki SuperFour’a i jego wymiana powinna rozwiązać problem. Jak zwykle zdałem się na niego mówiąc – Ok, you are enginner, not me. Ten słysząc to jeszcze bardziej się roześmiał, jednym łykiem dopił zimną już kawę i otworzył tylne drzwi swojego służbowego Volkswagena Caddy, który stał tuż obok. Miał w nim ten nudny niemiecki porządek. W części bagażowej po lewej stronie było dużo wolnego miejsca, w którym najprawdopodobniej podczas podróży leżały walizki z narzędziami, a po prawej spoczywały ułożone jedno na drugim szare kartony z podzespołami do SuperFour’a. Oczywiście każde z tych pudełek miało naklejoną białą etykietkę, dzięki której niemiecki fachowiec nigdy nie traci cennego czasu na szukanie potrzebnej części, tylko od razu bierze to, czego akurat potrzebuje. Dirk zabrał jeden z najmniejszych kartoników zalegających w bagażniku i szybkim krokiem wrócił na „minus jeden”. Tam wyjął z niego nowy, jeszcze z folią na wyświetlaczu joystick, a następnie szybko i sprawnie zamontował go w miejsce starego. Żeby to zrobić wystarczyło odkręcić jedynie cztery śrubki, które łączyły konsolę z prawym podłokietnikiem. Kiedy już zużyty joystick został zdjęty, Dirk przydreptał do mnie i podłożył mi go pod lewe ucho. W ten sposób chciał mi zademonstrować usterkę, której w bliżej nieokreślonych okolicznościach się dopatrzył. I rzeczywiście, gdy przesuwał gałkę, za pomocą której steruję moim wehikułem w prawo i puszczał ją, aby sprężyna odbiła ją z powrotem na środek, spod spodu gumowej osłonki wydobywał się odgłos, który nie występował w nowym joysticku. Po kilku takich pstryknięciach gałką w pobliżu mojego ucha, zadowolony Dirk pobiegł na dół kontynuować swoją pracę. Po minucie, cztery nowe śrubki były już na swoim miejscu. Pozostało mu tylko podłączyć jeszcze gruby, czarny kabel i już mógł rozpocząć nudną konfigurację za pomocą swojego niezawodnego, niewiele większego od kalkulatora, komputerka. To żmudne i pracochłonne zajęcie zajęło mu dłuższą chwilę. Jego zniecierpliwiona narzeczona miała najwyraźniej dosyć stania w ciemnym i chłodnym garażu i postanowiła wybrać się na spacer ze swoim psem, którego nie trudno było pomylić z rudym mopem do mycia podłóg 😉 Gdy ona opuściła lokal, ja zjechałem na dół i zająłem jej miejsce, tuż przy starych kartonach od domowego sprzętu. Kilka angielskojęzycznych zdań później, mój inżynier zaproponował mi jazdę próbną. Na dworze było jeszcze zimno, a ja chciałem, żeby test był naprawdę wyczynowy, dlatego poprosiłem Dirka, żeby zrobił to za mnie. Wytłumaczyłem mu jak dojechać do pobliskiego lasu, gdzie wcześniej wysłałem jego dziewczynę i tuż za SuperFour’em opuściłem lodowaty garaż… Test drive trwał kilka ładnych minut. W tym czasie nie pozostało mi z Rafałem nic innego, jak tylko cierpliwie czekać na wyniki w promieniach marcowego słońca, które ledwo dawało odczuć przypływ ciepła… Dziesięć minut później, zza budynków nagle wyłonił się gnający na maksymalnych obrotach SuperFour. Jego nie wiedzieć czemu otwarta do góry szyba, której nigdy nie zamyka Dirk podczas swoich jazd, bujała się na cienkich teleskopowych siłownikach tak, jakby zaraz miała się urwać. Zygzakiem wzdłuż całej ulicy dotarł do nas w ekspresowym tempie, zwalniając dopiero kilka metrów przed nami. Jak zwykle na jego twarzy gościł ten szczery i pełny uśmiech, powodujący zsuwanie się okularów z nosa. Zeskakując z fotela dał mi do zrozumienia, że test przeszedł pomyślnie. Od razu po tym wymieniliśmy się numerami telefonów i uzgodniliśmy, że do końca tygodnia postaram się przebyć SuperFour’em kilka, kilkanaście kilometrów i sprawdzę jak sprawuje się nowy joystick. Gdybym jednak napotkał lub wynalazł jakieś usterki, mój niezawodny inżynier zadeklarował, że w takim przypadku odwiedzi mnie w niedzielę, gdy będzie wracał znad morza… Dirk zjechał powoli z powrotem do garażu i korzystając z pobytu w mojej stajni, postanowił dokładnie przyjrzeć się pozostałym częścią mojego styranego w boju pojazdu. Na pierwszy rzut oka zaciekawiły go akumulatory umiejscowione pod siedziskiem. Nie tyle chodziło mu o same baterie, co o datę ich produkcji. One, tak samo jak mój SuperFour, pochodzą z 2008-ego roku. Kiedy powiedziałem Dirkowi, że na początku przejeżdżałem na nich jedenaście, a teraz około ośmiu kilometrów, wyczułem u niego lekki podziw i niedowierzanie. Po chwili zadumy, kiedy to próbował odczytać coś z naklejki na akumulatorze, wydusił z siebie, że w pozostałych SuperFour’ach, którymi się opiekuje, baterie nie wytrzymywały dłużej niż trzy lata. Dumnie odpowiedziałem, że po prostu o niego dbam… Gdy sprawdzanie wszystkich podzespołów znajdujących się w dolnej wannie mieliśmy już za sobą, Dirk przykręcił pokrywę z ryflowanej blachy, przykrywając bebechy SuperFour’a. Do sprawdzenia pozostała jeszcze tylko tylna komora, w której znajduje się silnik, ale na niego jakoś nie traciliśmy czasu. Sprawnym ruchem otworzył jedynie małą, metalową puszkę, w której mieściły się dwa kolorowe bezpieczniki. Po wyjęciu jednego z nich, Dirk pokazał mi go z bliska i zapytał, czy mamy coś takiego w bazie. Po przeszukaniu szafek, szuflad oraz plastikowych pudełek z różnymi częściami, niestety nie znaleźliśmy niczego podobnego. Na szczęście mechanik wytłumaczył mi, że na razie bezpieczniki jest tylko lekko nadpalony i jeszcze przez jakiś czas powinien spełniać swoją rolę. Jak w najbliższej przyszłości będę w pobliżu jakiejś stacji benzynowej, na pewno zaopatrzę się w takowy i go wymienię. Trudność tego zadania nie powinna nas przerosnąć… Kiedy podstawowy przegląd mieliśmy już za sobą, Dirk zaczął się powoli zwijać. Starannie układał swoje narzędzia w metalowych teczkach tak, aby żaden śrubokręt, czy też klucz, nie tłukły się podczas podróży. Na jednej z waliz, dumnie widniał naklejony napis SuperFour, potwierdzający tylko wyjątkowość posiadacza narzędzi. Gdy zamknął on ostatnią klamrę, mocno rozbawił nas swoim stwierdzeniem, które spowodowało, że Rafał prawie ze śmiechu wylądował na podłodze. – Ok, that’s it. So see you tomorrow 😉 Szczery ton wypowiedzi, nadał jej dodatkowego komizmu. Dokładnie pasowało to do kawału o posiadaczach Alfy Romeo, którzy to podobno nie mówią sobie dzień dobry, a dlaczego? Ponieważ już rano widzieli się w serwisie… Dirk wziął w dłonie długie i mało poręczne walizki i zaniósł je do samochodu. W międzyczasie, ze spaceru wróciła jego narzeczona, która siedziała na fotelu pasażera czytając jakieś kolorowe czasopismo. Na pożegnanie zaproponowałem jeszcze gościom skorzystanie z toalety, do której udał się jedynie mój fachowiec. Zaraz po tym jak z niej wyszedł umówiliśmy się, że w piątek złożę mu sms-owy raport odnośnie działania SuperFour’a w terenie. Minutę później czarne Caddy odjechało spod mojego domu, a ja postanowiłem zaliczyć drugie śniadanie, po którym ubrałem się ciepło i pojechałem z Rafałem do lasu… Dzień jak na koniec marca był naprawdę przyzwoity. Żeby dokładnie sprawdzić efekt wizyty Dirka, od razu udaliśmy się na nierówną, leśną ścieżkę. Gdy wjechaliśmy w słabo zacieniony przez brak liści las, natrafiliśmy na grupkę gimnazjalistów, którzy najwidoczniej odpuścili sobie dzisiejsze lekcje zamieniając je na ognisko, przy którym zamiast kiełbasek spożywali alkohol oraz inne używki. Wygolony prawie na łyso blondyn o bardzo jasnej karnacji, który ledwo wystawał znad wysokich traw, na mój widok gwałtownie podniósł do góry brwi, jeszcze bardziej otworzył znarkotyzowane oczy i w istnym szale zaczął biec w moim kierunku wymachując rękami i krzycząc wniebogłosy – Zaj…ię ufo!!! Dopiero kiedy zza wzniesienia wyłonił się jadący na rowerze Rafał, tamten zwolnił i zaczął się zastanawiać czy podoła nam dwóm… Czasami wydaje mi się, że SuperFour’y sprzedawane na wschód od Odry, powinny być wyposażane w broń, która nie koniecznie miałaby sprawiać przyjemność kierującemu, ale przede wszystkim chronić go przed takimi psycholami jak ten napotkany w lesie. Tym razem na szczęście obyło się bez prewencyjnego łamania kości napastnika, ale podczas kolejnego takiego spotkania, wydarzenia mogą potoczyć się nie po naszej myśli. Przynajmniej będę miał o czym pisać 😉 Gdy oddaliliśmy się od wagarowiczów, przez następne cztery kilometry testu mojego quada, nie zauważyłem żadnych objaw choroby SuperFour’a i poza tym, że nowa guma w joysticku zmuszała mnie do włożenia większej siły do poruszania gałką niż w starym, wyrobionym już sprzęcie, jechało się wybornie. Niestety dalsza część tygodnia ma być zdecydowanie chłodniejsza i obfitująca w deszcz, dlatego najprawdopodobniej nie uda mi się dokładniej przetestować mojego pojazdu przed powrotem Dirka znad morza. Miejmy nadzieję, że w tym sezonie nie będę zmagał się z usterkami i nie spotka mnie żadna niemiła niespodzianka, podczas którejś z ekstremalnych wypraw w nieznane. A co do spotkania z Dirkiem, to jeżeli już mamy się zobaczyć, zdecydowanie wolę żeby było to w zupełnie innych okolicznościach niż kolejna awaria mojego wozu…

 

Bym był zapomniał! Jak przystało na prawdziwego globtrotera trafiłem do mapy 🙂 Tak, tak, do mapy. Podczas wrześniowej przejażdżki z Rafałem, zostaliśmy uwiecznieni przez aparaty Google Maps i umieszczeni w sieci:  http://maps.google.pl/maps?hl=pl&ll=53.411016%2C14.710999&spn=0.000003%2C0.003473&t=m&z=19&layer=c&cbll=53.411052%2C14.711121&panoid=wEwOIHZzvLaukFAR-F7dvg&cbp=12%2C225.12%2C%2C0%2C9.67  Nie przypuszczałem, że nawet polna droga pozwoli nam znaleźć się w trójwymiarowej mapie Szczecina…

  

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *