Ahoj!
Tym razem sezon 2012 rozpocząłem od wyjazdu na wyspę Uznam. Dokładniej rzecz ujmując, miałem zamiar spędzić najdłuższy w mojej historii długi weekend w Świnoujściu. Przed kilkoma dniami, czarodzieje z telewizji skutecznie podgrzewali atmosferę i hipnotyzując całą Polskę, wmawiali nam jakie to upały spadną w majówkę na nasz kraj. Ze względu na napięty terminarz mojej mamy, mogliśmy wyjechać ze Szczecina dopiero w niedzielę, dlatego żeby nie tracić pięknej pogody, już w sobotę wybrałem się z tatą na krótką przejażdżkę w okolicy domu. Po tej kilkumiesięcznej przerwie w jazdach SuperFour’em, nie czuję się jeszcze zbyt pewnie prowadząc ponownie moją półtonową ciężarówkę. Prawa ręka, którą steruję moim pojazdem, odzwyczaiła się od długich chwil obejmowania joysticka i już po trzystu, czterystu metrach drętwieje odmawiając posłuszeństwa. Żeby pierwszej prawdziwej przejażdżki w tym roku nie skończyć na latarni ulicznej, lub co gorsza pod kołami samochodu, wybraliśmy jeden z bezpieczniejszych szlaków, poprowadzony prawie w całości po ścieżkach rowerowych. Słońce łagodnie przygrzewało odzwyczajoną od promieni twarz, a delikatny anemiczny wiaterek rozwiewał nienagannie uczesane włosy. Gdyby nie brak zieleni na drzewach, można by śmiało stwierdzić, że mamy już do czynienia z pełnią lata. Niestety co jakiś czas, jak już przed momentem wspominałem, musiałem zatrzymywać się na poboczu i energicznymi ruchami łokcia dostarczyć brakującą krew do lekko omdlałej dłoni. Magia letniej aury trwała na dobre i cały czas zastanawiałem się, czy oby nie spakowałem na wyjazd za dużo ciepłych ubrań, lecz jak się później okaże, moje objawy były całkowicie niesłuszne, ale może zacznę od początku…
Zbiórkę zaplanowaliśmy w bazie w niedzielne przedpołudnie, aby w chwili kiedy słońce osiągnie najwyższy punkt na niebie, opuścić Szczecin i udać się na północ w kierunku Świnoujścia. Ilość bagaży jak zwykle była zastraszająca. Osoba patrząca z boku na nasze przygotowania do wyjazdu, mogłaby bez większego wariactwa uznać, że opuszczam dom na okrągły miesiąc, a nawet, że wyjeżdżam ze Szczecina na stałe… Gdy tata uporał się już z lądowaniem całego tego dobytku do wyładowanego po dach samochodu oraz przyczepy, która gdyby się uprzeć podwajałaby naszą ładowność, około wpół do pierwszej, prowadząc z ogromną precyzją oraz pełnym profesjonalizmem, pokierował naszym ponad ośmiometrowym zestawem prosto na Uznam. Bez zbędnych przystanków i międzylądowań, jak po sznurku, nasze budzące podziw wśród wyprzedzanych wlekących się drogą ekspresową maruderów francuskie TGV, parło do celu. Kiedy przekroczyliśmy most na Dziwnej, wjeżdżając tym samym na wyspę Wolin, komputer pokładowy w naszym ekspresie, na odcinku może kilometra, zmienił temperaturę powietrza na zewnątrz z dwudziestu czterech na szesnaście stopni Celsjusza. Na początku pomyślałem, że jest to tylko chwilowy napływ chłodu i byłem przekonany, że gdy oddalimy się od zimnej wody z Zalewu, ponownie zrobi się ciepło. Tym razem niestety byłem w totalnym błędzie… Łykając kolejne kilometry byliśmy już na samym środku wyspy Wolin w okolicy Międzyzdrojów, a temperatura zamiast rozszerzać rtęć w szklanym słupku termometru, coraz bardziej się kurczyła. Nie wiedząc kiedy, po paru minutach dojechaliśmy do ronda, z którego zjechaliśmy na drugim zjeździe kierując się na przeprawę promową Karsibór. Na niewielkim wyświetlaczu nad drogą, świecąca na czerwono liczba 70, informowała o czasie oczekiwania na prom. Jak się później okazało była to czysta teoria… Zaraz za tym głównym skrzyżowaniem, niespodziewanie szybko, zatrzymała nas długa kolejka stojących aut. Co gorsza korek samochodów ciągnął się aż po horyzont…
Jako, że nie zdobywaliśmy wyspy Uznam po raz pierwszy, mogliśmy mniej więcej ocenić, ile wyniesie oczekiwanie na przysługujące nam miejsce na promie. Zdecydowanie mogliśmy również stwierdzić, że będzie to trwało troszeczkę dłużej, niż zakładała to optymistyczna wersja z wyświetlacza… Kiedy już tak staliśmy na końcu tej nieszczęsnej kolejki, rzuciłem okiem na deskę rozdzielczą w naszej renówce i aktualna temperatura otaczająca nas dookoła, drastycznie spadła po raz kolejny, tym razem przekraczając magiczną dwucyfrową granicę dziesięciu stopni, zatrzymując się na dziewiątce. W tej sytuacji byłem jedyną osobą w samochodzie, której było jeszcze ciepło. Ale jeżeli chodzi o mój strój, to radykalnie odbiegał on od ubrań moich rodziców, którzy zaczynając od mamy zaczęli szczękać zębami, a na ich odkrytym ciele pojawiła się gęsia skórka. Tego gołego ciała mieli stosunkowo dużo więcej ode mnie, ponieważ poza krótkimi rękawkami, mieli na sobie także krótkie spodenki, a ja na wierzchu miałem jedynie głowę, którą w każdej chwili mogłem schować pod pomarańczową czapkę z daszkiem oraz dłonie, w które było mi tym razem nad wyraz ciepło… Codzienne kolejki na prom całkiem okazale rozwinęły przez ostatnie lata tutejszą przedsiębiorczość. Od zawsze odkąd pamiętam, do samochodów stojących i czekających na przeprawę, podchodzą najróżniejsi komiwojażerowie, akwizytorzy oraz inni tego typu artyści, którzy za wszelką cenę, starają się coś sprzedać znudzonym i zdenerwowanym turystom. Wczoraj również byliśmy świadkami handlu obnośnego, za którym osobiście patrząc z perspektywy klienta, za bardzo nie przepadam. Jako pierwszy, podszedł do nas mrukowaty młody chłopaczek z charakterystycznymi kręconymi włosami a’la Puyol. Poza tym, odziany był w modny seledynowy t-shirt oraz identycznego koloru czapeczkę z logo jednego z największych producentów gum do żucia. Na jego rubensowskiej szyi wisiała na grubym pasku „szuflada”, w której leżały równo ułożone nieduże kartoniki pełne gum. Zadaniem tegoż niewydarzonego sprzedawcy, było jednoczesne propagowanie, jak i wciskanie ludziom nowych produktów od Orbita. Niestety zupełnie nie nadawał się on do tego typu zajęcia, ponieważ zamiast zaczepiać i starać się nawiązać kontakt z potencjalnymi klientami, jego wzrok ślepo wodził gdzieś po pobliskich mokradłach i ci, którzy rzeczywiście mieli ochotę wrzucić coś do buzi, byli zmuszeni sami go do siebie zwabić… Następny, który pojawił się pod oknami naszego samochodu, był kolejny z pokolenia tych młodszych. Ten zamiast towarów, oferował wątpliwej jakości usługi. Było to swego rodzaju Spa dla przymusowo stojących aut. Nie robił on co prawda ani masażu gorącymi kamieniami, które mogłyby tylko uszkodzić karoserie, ani też kąpieli w czekoladzie, a jedynie mył szyby tym, którzy się na to godzili. Nie wiem skąd brał wodę, która chlupała w jego wiadrze, ale nie była ona na pewno pierwszej świeżości. Na szczęście nasz samochód udało się oszczędzić przed tymi wątpliwymi zabiegami… Czas mijał, a kolejka nie ruszyła się nawet o centymetr. Co chwilę wyprzedzały nas pojedyncze rozpędzone auta, które podgrzewały ton rozmów prowadzonych na falach CB. – Kur…, kto przepuścił tego Niemca? Nie wpuszczajcie dziada na prom! – A ten w audi skąd się urwał? – Kolego w białym busie zastaw mu drogę… Kilka minut później doczłapał do nas gruby, ze sterczącym brzuchem cygan w szarym bezrękawniku, który szukał jelenia, aby wcisnąć mu nową i oryginalną, pomarańczową piłę łańcuchową. „Markowy produkt” był oczywiście pozbawiony kartonu jak i gwarancji, a w środku pod plastikową obudową, często zamiast niezawodnego silniczka, była zainstalowana cegła, która miała za zadanie podnieść wagę tegoż super narzędzia. Tego dnia niestety nie znalazł on żadnego chętnego majsterkowicza, który skusiłby się na piorunująco skutecznego Stihl’a, więc kiedy doszedł już do końca sznurka samochodów, niewiadomo skąd, z naprzeciwka nadjechał stary zdezelowany opel na węgierskiej rejestracji i zatrzymał się tuż przy samym sprzedawcy. Moment wcześniej, gdy pojazd był jeszcze w ruchu, jeden z chyba sześciu, a może nawet i siedmiu cyganów znajdujący się w środku brudnego kombi, otworzył tylne drzwi, przez które w mgnieniu oka wskoczył tłuścioch z piłą. Tak szybko jak się koło nas pojawili, równie błyskawicznie zniknęli odjeżdżając swoją kilkunastoletnią ruiną gdzieś w kierunku Międzyzdrojów… W tym samym czasie, od strony Świnoujścia dotarł do nas kolejny z naciągaczy. Tym razem nie był to już gimnazjalista, ani też licealista dorabiający na wakacyjną rozpustę, a starszy pan pobierający z pewnością emeryturę, który maszerował wśród stojących pojazdów w szczytnym celu. Wyglądem przypominający listonosza ze Złotopolic, wiekowy jegomość, sprzedawał w cenie co łaska kolorowanki, z których podobno cały dochód miał zostać przeznaczony na jakieś tam towarzystwo pomagające niepełnosprawnym dzieciom. Dwa kroki za nim podążał równie leciwy dziadek, który zamiast malowanek dla maluchów, sprzedawał darmowe mapy i przewodniki, które niby również miały kogoś tam wspomóc… W międzyczasie od strony wyspy Uznam zaczęły jechać gęsiego samochody, co jednoznacznie wskazywało na to, że wreszcie przybił do brzegu prom. Trzy minuty później nasza kolejka się zdecydowanie ruszyła i dzięki temu przesunęliśmy się o kilkaset metrów do przodu. Miły i dobrze poinformowany głos pewnej nieznajomej pani, powiadomił wszystkich biernych oraz zniecierpliwionych słuchaczy dziewiętnastego kanału CB radia, że ze względu na awarię, zamiast dwóch, kursuje tylko jeden z promów i dlatego przeprawa na drugą stronę Świny jest mocno utrudniona. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko cierpliwie czekać… Po tych kilku minutach ogólnego poruszenia, kiedy to przybił do brzegu prom i wysadził na ląd samochody próbujące opuścić Uznam oraz załadował następną porcję spragnionych Bałtyku turystów, ład i porządek w kolejce powrócił do normy. Nadal staliśmy i odrzucając wszelkie okazje oraz propozycje korkowych dealerów, oczekiwaliśmy na drugą turę… Gdy minęło już te rzeczone na wyświetlaczu siedemdziesiąt minut, po naszej stronie rzeki pojawił się stary i zasłużony prom, z którego ponownie wylały się auta. Chwilę po tym, zaczęto wpuszczać samochody z naszego sznurka. Ja z tatą przeczuwaliśmy, że i tym razem nie wystarczy dla nas miejsca na pokładzie Karsibór-IV, natomiast mama była pewna, że nam się uda. Jak się po kilku minutach okazało, nasza bardziej prawdopodobna, pesymistyczna wersja wydarzeń, sprawdziła się w stu procentach i niestety musieliśmy poczekać na kolejną, trzecią już szansę. Ta nastąpiła za następne czterdzieści pięć minut nużącego wegetowania w chłodnym samochodzie. Stare przysłowie do trzech razy sztuka, tym razem, ku naszej uciesze się sprawdziło i udało nam się załapać na prom… Dwa kwadranse później byliśmy już pod hotelem i mogliśmy się doliczyć, że pokonanie stu dziesięciu kilometrów z domu na wyspę zajęło nam prawie cztery godziny! Taki dystans w tym czasie można by spokojnie zrobić na rowerze, nie wspominając już o możliwości przepłynięcia ze Szczecina do Świnoujścia wodolotem w godzinę… Co do naszej bazy, w której spędzimy ten chłodno zapowiadający się tydzień, to zatrzymaliśmy się po raz kolejny w Panorama Avangard. Nie jest to typowy hotel, a fachowo mówiąc nazywają go aparthotelem, czyli po prostu hotelem, gdzie można wynająć apartament. Na czterdzieści sześć takich pokojów z aneksem kuchennym, tylko w jednym z nich jest łazienka nadająca się dla mnie, dlatego byliśmy zmuszeni wybrać ten sam apartament, co dwa lata temu. Na pierwszy rzut oka nic się w nim nie zmieniło i wszystko wyglądało tak, jak w dniu, kiedy po raz ostatni z niego wyszliśmy. Plamy na lustrze były w tych samych miejscach co poprzednio, żaluzje nadal nie działały, a każdy nawet najmniejszy przeciąg otwierał drzwi wejściowe. Brak soli w zmywarce rekompensowały fikuśnie pofałdowane szklanki, z których najprawdopodobniej jedna wyląduje na pamiątkę u mamy w domu 😉 Po ustawieniu na parkingu pod naszymi oknami przyczepy z SuperFour’em i wyładowaniu bagaży z samochodu, tata się z nami pożegnał i pojechał zająć miejsce w kolejce powrotnej na prom. My w tym czasie zaczęliśmy się rozpakowywać i w pierwszej kolejności zainstalowaliśmy na balkonie naszą mobilną stację pogodową, która niestety solidnie ostudziła nasz zapał do wycieczek rowerowych po wyspie…
Jesteśmy na wyspie już dobę. Poza tym, że dzisiaj było zdecydowanie więcej słońca niż wczoraj, temperatura bardzo niechętnie próbowała przekroczyć tą jednocyfrową granicę. W najcieplejszym momencie dnia, w naszym centrum dowodzenia zaobserwowaliśmy jedynie dwanaście stopni Celsjusza. Najgorszy jest fakt, że prognozy pogody nie przewidują żadnych pozytywnych zmian. Nasze wspólne przejażdżki stają się niestety coraz mniej prawdopodobne. Pozostaje nam tylko opalanie na tarasie, słuchanie audiobooków oraz krótkie spacery po pobliskiej promenadzie. Gdyby jednak coś się zmieniło na pewno o tym napiszę i wrzucę nowy post na bloga, a tymczasem idę się dalej prażyć.
Ciao!