***** Tekst utworzony 17.02.2011r. *****
26.07.2009r. – niedziela
Przed nami zapowiadała się dzisiaj pracowita niedziela. Jako że wczoraj nie wychyliliśmy nosa spoza naszej bazy, musieliśmy nadrobić zaległości. W związku z tym, wybraliśmy nizinną trasę międzynarodową. Cel dzisiejszej ekspedycji, był dla nas jak najbardziej osiągalny – Nove Mesto pod Smrkem. Po śniadaniu spakowaliśmy nasze niezbędniki, wzięliśmy dowody osobiste na wypadek spotkania z czeską strażą graniczną, termosy załadowaliśmy gorącą herbatą i około 11:15 wyruszyliśmy w nieznane… Po cichu liczyłem, że zdążymy wrócić do St. Lukasa na wyścig Formuły 1, który startował o 14-tej… Dzisiejsza pogoda nie była dla nas zbyt łaskawa, po wczorajszym deszczu było chłodno i bardzo wilgotnie. Co prawda świeciło słońce, ale było tylko 17°C – dla mnie to zdecydowanie za zimno jak na wycieczki plenerowe… Na początku nie było źle, ponieważ mieliśmy pod górkę, aż do dolnej stacji kolejki gondolowej. W takim przypadku wiadomo, że mama pchała swój rower, przez co nie jechałem szybciej niż 5 km/h. Są plusy takiego spaceru – podczas powolnej jazdy było mi zdecydowanie cieplej. Pomyślicie, że marudzę, bo wystarczyło się grubiej ubrać. Niestety, ale kiedy prowadzę SuperFour’a muszę mieć dużą swobodę ruchu. Jeżeli nałożę na siebie więcej, niż dwie warstwy, ciuchy strasznie mnie krępują i nie mogę normalnie kierować. Mam elektryczne rękawiczki, ale z nimi też nie czuję się zbyt pewnie. Mało bezpieczna jest jazda, kiedy wiesz, że w każdej chwili może wyśliznąć ci się kierownica – a w moim przypadku joystick – z rąk… Gdy skończył się podjazd, zdecydowanie nasze tempo wzrosło. Już po pięciu minutach takiej jazdy, zgrabiały mi dłonie. O 12-tej zarządziłem postój i przerwę na gorącego Liptona. Nie miałem ochoty na kontynuowanie wycieczki i chciałem wracać do hotelu, ale przeanalizowałem trasę i doszedłem do wniosku, że im dalej, tym powinno być cieplej, ponieważ zjeżdżaliśmy na niziny. Doprowadziłem prawą rękę do użyteczności, zacisnąłem zęby i pojechaliśmy w kierunku Czech. Jak zwykle się nie myliłem, z minuty na minutą robiło się coraz przyjemniej. Kwadrans później byliśmy w Czerniawie, wjechaliśmy z lokalnej ulicy Sanatoryjnej na drogę 361. Ruch był znikomy, w końcu była niedziela, więc mogliśmy się tego spodziewać. Jechało się całkiem sympatycznie, mimo poszatkowanej, asfaltowej nawierzchni. Mama miała trochę gorzej, ponieważ pojawiły się przed nami wzniesienia, które musieliśmy pokonać w drodze do granicy. Nawet nie zauważyłem kiedy moja kompanka zniknęła w moim lusterku i została w tyle… Siedem górek dalej byłem prawie w Czechach. Na końcu prostej widziałem już dach przejścia granicznego, ale nie chciałem pierwszy raz w mojej rajdowej karierze, przekroczyć granicy Państwa bez towarzystwa fotoreporterów 😉 Przemknąłem koło malutkiego leśnego parkingu i pomyślałem, że poczekam tam na mamę. Jako że decyzję o postoju podjąłem kilkadziesiąt metrów dalej, musiałem zawrócić. Nic nie jechało, więc zrobiłem to w iście amerykańskim stylu, jak w filmach z lat siedemdziesiątych. Ostro zahamowałem (niestety bez pisku opon) i zacząłem cofać pod prąd. W lusterku pojawił się jakiś samochód, więc wjechałem tyłem w leśną uliczkę, rozbryzgując wodę z kałuży. Jeszcze przed jego przyjazdem, zdążyłem zawrócić i ruszyć w kierunku miejsca postoju. Wpadając na parking, zaliczyłem kolejną kałużę i gdyby to był hollywoodzki film, na pewno zgubiłbym jeszcze ze dwa kołpaki… Zatrzymałem się w słońcu, żeby trochę się ogrzać. Irytował mnie dudniący za moimi placami silnik. Żeby go wyłączyć trzeba albo wcisnąć przycisk z błyskawicą na lewym joysticku, albo wyłączyć całego SuperFour’a zielonym guzikiem na prawym joysticku. Można też poczekać, aż skończy się benzyna i silnik sam zgaśnie 😉 Lewą rękę mam nieczynną, dlatego pierwszy wariant odpada. Paliwa miałem jeszcze ze 12 litrów, więc czekałbym do rana, aż przestanie terkotać. Mogłem jedynie wyłączyć wszystko po prawej stronie. Zazwyczaj nie miałem z tym problemu, ale dzisiaj tak zmarzła mi łapa, że nie miałem jak wcisnąć tego głupiego przycisku… Czekałem tak 5 minut, mamy nadal nie było, więc ponownie spróbowałem wyłączyć pojazd i… udało mi się za pierwszym razem. Od razu po tym, jak silnik spalinowy zamilkł, zrobiło się cicho i przyjemnie, powoli przechodził smród spalin. Dochodził do mnie tylko szum lasu i śpiew ptaków. W międzyczasie uruchomiłem SuperFour’a na nowo, żebym w razie czego mógł jechać dalej na napędzie elektrycznym. Po kolejnych pięciu minutach, około 13-tej pojawiła się zasapana mama. Napiliśmy się herbaty, rzuciliśmy okiem na dużą mapę okolicy, która stała na parkingu i razem ruszyliśmy na zachód do pepików…
Po dwustu metrach byliśmy na przejściu granicznym Czerniawa-Zdrój/Nove Mesto pod Smrkem. Wszystkie budynki były opustoszałe, nie było dosłownie żywego ducha, tylko dwóch globtroterów 😉 Dopiero po chwili przemknął jakiś polski samochód widmo, wyładowany po brzegi czeskim piwem. Granic nie ma, myszy harcują…
Nagle zniknęły wszystkie dziury, nie było żadnych łat, pojawiły się za to wyraźnie namalowane białe linie i droga zrobiła się szersza o metr. Myślałem, że wjechałem do Niemiec i wtedy na moich oczach ukazał się znak „Česká Republika”…
Do najbliższego czeskiego miasteczka mieliśmy 4 km. Droga była naprawdę pierwsza klasa, dlatego dojazd do Novego Mesta był łatwy i przyjemny. Mama tak się rozkręciła, że wyrwała do przodu i czekała na mnie przed rogatkami. Kiedy tam dojechała, rozstawiła się z aparatem, żeby cyknąć mi fotkę, a że miała żółtą odblaskową kurtkę, wszyscy kierowcy myśleli, że „suszy”. Każdy z nich, jadąc w moją stronę mrugał mi i innym, podążającym w jej kierunku. Wszyscy od razu hamowali. Ja tam nie zwolniłem, ciąłem do przodu ile się dało i o 13:25 dotarłem do Novego Mesta…
Po sesji fotograficznej udaliśmy się dalej drogą nr 291 w kierunku centrum. Podczas przejażdżki przez miasto, obserwowałem bacznie okolice i muszę przyznać, że drogi to może i mają dobre, ale reszta… tragiczna. Większość domów dosłownie się rozpadała, a płoty wyglądały jak z drugiej wojny światowej. Przed każdym domostwem, przeważnie na krawężniku, siedzieli „rdzenni” mieszkańcy Novego Mesta pod Smrkem – Cyganie, Romowie lub Rumuni, w każdym bądź razie biali ludzie o ciemnej karnacji nie garnący się do jakiejkolwiek pracy…
Wiadomość o skonstruowaniu kosiarki do trawy chyba tam jeszcze nie dotarła. Najnowszym samochodem jaki tam widzieliśmy, była piętnastoletnia Skoda z urwaną rurą wydechową, a wszystkie sklepy i zakłady usługowe wyglądały jak z PRL-u. Tam czas zatrzymał się 20 lat temu, tylko ktoś przez pomyłkę zrobił im drogę. Właściwie może to nie była pomyłka, bo ten odcinek prowadzący do Polski, jest bardzo ważnym szlakiem komunikacyjnym, po który eksportowane jest do nas kilka hektolitrów alkoholu na dobę 😉 O 13:35 dojechaliśmy do samego centrum tego czterotysięcznego miasteczka. Zaparkowaliśmy na samym środku rynku otoczonego drzewami. Nieopodal był jedyny czynny dzisiaj sklep. Jak myślicie jakiej branży? Oczywiście, że monopolowy 😉 Mama zostawiła mnie ze swoim jednośladem i pobiegła do tej budki, zobaczyć czy jest tam coś bez procentów, co moglibyśmy przywieźć babci. W międzyczasie, kiedy na nią czekałem, podeszły do mnie dwie grupy miejscowych ziomali obwieszonych złotem w stylu Bling-Bling, w szerokich spodniach i czapeczkach New Ery. Już myślałem, że zaraz wysadzą mnie z bolidu i odjadą naszymi pojazdami do jakiejś czeskiej dziupli, ale przepędziłem ich moim zabójczym wzrokiem a’la Brudny Harry. Mama wróciła ze sklepu z pustymi rękami. Poza chipsami był tam tylko sam alkohol, a my jako prawdziwi sportowcy nie tykamy żadnych używek… Na rynku zbierało się coraz więcej grupek 50 centów, dlatego postanowiliśmy się stamtąd zmywać. Zrobiło się już bardzo ciepło, nareszcie zdjąłem z głowy czapkę, która ciągle zjeżdżała mi na oczy i mogłem prowadzić mój wóz w komfortowych warunkach do samej mety. Kiedy jechaliśmy w stronę granicy, ci których mijaliśmy dzisiaj po raz drugi, machali do nas na pożegnanie. Na przejściu granicznym byliśmy o 14:10…
Z zamkniętymi oczami wiedziałbym, kiedy wjechałem na terytorium Polski. Już na pierwszych metrach drogi, wpadałem z jednej dziury w drugą, których w Czechach nie uświadczyliśmy. Omijanie ich nie miało najmniejszego sensu, mogłem jedynie odpuścić sobie jedną, a zaliczyć drugą. Rowerem to jeszcze jakoś da się manewrować zygzakiem pomiędzy takimi dziurami, ale dwuśladem – no way! Dobrze, że byłem czołgiem, bo Ferrari mogłoby tam nieźle ucierpieć… W Czerniawie poczekałem na mamę, która znowu została gdzieś w oddali z tyłu. Tym razem albo ona jechała szybciej, albo ja wolniej, bo dojechała do mnie po trzech minutach. Najwidoczniej wyrabia się dziewczyna 😉 Poganiałem ją jak tylko mogłem, ponieważ chciałem zdążyć na końcówkę wyścigu w telewizji. Niestety nasza wycieczka zamieniła się ponownie w spacer. Po raz kolejny, musieliśmy wspiąć się do Świeradowa. Do hotelu dojechaliśmy po 15-tej. Zdążyłem zobaczyć 4 ostatnie okrążenia Formuły 1. Niestety mój ulubiony team Ferrari był osłabiony po wczorajszym wypadku Felipe Massy, który leży w śpiączce farmakologicznej. Kimi Raikkonen nie przyniósł wstydu i dojechał na drugiej pozycji. Sam wyścig był podobno nudny jak flaki z olejem, także nic nie straciłem, a za to zwiedziłem nowe zakątki świata i pierwszy raz przekroczyłem granicę za sterami mojego SuperFour’a. Zrobiliśmy dzisiaj 22 kilometry, zajęło nam to niecałe 4 godziny. Średnia ogółem wychodzi fatalna, ale trzeba pamiętać, że Izery to jednak też są góry, a poza tym pogoda nie pozwoliła mi w pełni rozwinąć żagli…
***** Tekst utworzony 17.02.2011r. *****