Świnoujście 2010 III – dzień 1. – Szejk w Bansin…

***** Tekst utworzony 10.04.2011r. *****

Od wczoraj jestem z mamą w Świnoujściu. Stacjonujemy, tak jak poprzednim razem w Avangard, tylko że trzy tygodnie temu byliśmy w Panoramie, a teraz jesteśmy w Parku – tak nazywa się sąsiedni apartamentowiec. Teraz mamy parking pod nosem, ale za to do restauracji trzeba kawałek podejść… Wybraliśmy apartament numer 145, na samej górze – czwarte piętro. Niektórzy powiedzą, że już mi woda sodowa odbiła do głowy, ale w naszym pokoju można by śmiało kręcić nowe odcinki Alternatyw… Drewniane żaluzje się nie zwijają, ani nie rozwijają, po prostu stoją sobie w połowie i nic z nimi nie można zrobić. Drzwi balkonowe się nie domykają, no chyba, że do ich zamknięcia użyje się ciężaru całego ciała. Do tego ktoś podprowadził czajnik, połowę kompletu sztućców i filetową narzutę na łóżko… Od razu to zgłosiliśmy, żeby potem nie było na nas… Grzejnik na zero grzeje jak najęty, natomiast na piątce się wyłącza. Główne drzwi wejściowe się nie domykają, ponieważ za każdym razem włącza się blokada… Wszystkie usterki mógłbym wymieniać jeszcze przez kilka wersów, ale nie będę się już więcej pastwić nad moim ULUBIONYM hotelem w całym województwie, a może i nawet w całej Polsce. Najważniejsze, że jest duży telewizor, na którym można oglądać mistrzostwa w RPA. Jakby komuś 42’ nie wystarczyły, może przenieść się na dół do pubu, gdzie wyświetlają wszystkie mecze na ogromnym ekranie z rzutnika. Nie byłbym sobą, gdybym się nie przyczepił i nie wytkną, że niestety, ale HD to to nie jest 😉 Muszę tylko pamiętać, że oglądanie Mundialu, to nie nasz główny cel pobytu na Wyspie Uznam. Przyjechaliśmy tu w końcu „katać” naszymi furami po kozackich szlakach rowerowych! Prognozy pogody są do tego wprost wymarzone, temperatura ma dochodzić do 30°C – nic, tylko śmigać… Ze względu na mecz Holandia-Słowacja, dzisiejsze jazdy zaczęliśmy już po 11-tej. Zaskoczeni, co? 🙂 Plan był rekreacyjny i mało ambitny: Świnoujście-Bansin-sklep-Świnoujście. Do najdalszego punktu wycieczki – Bansin – dotarliśmy błyskawicznie. Praktycznie cały czas przemieszczaliśmy się wzdłuż linii brzegowej, moją ulubioną trasą… Byłoby jeszcze szybciej, gdyby na ścieżce jeździło mniej rowerów, albo poruszaliby się troszeczkę szybciej. A tak Helmuty wleką się jakby bali się, że wiatr popsuje im fryzury… Ale z drugiej strony, swoim tempem, fundują mi znakomitą zabawę. Już poprzednim razem bardzo polubiłem ich wyprzedzanie, ale teraz podoba mi się to jeszcze bardziej… To całe wymijanie rowerów poruszających się w iście emeryckim tempie, tak mnie wciągnęło, że gdy rozpracowałem jedną z takich grupek maruderów (około 5-ciu rowerów) i zauważyłem, że przede mną nie ma kolejnych klientów do wyprzedzenia, zatrzymałem się na poboczu udając, że spoglądam na mapę, poczekałem aż ci z tyłu będą z przodu, poczym z precyzją i refleksem kierowcy rajdowego „upokorzyłem” ich po raz drugi 🙂 W słońcu było upalnie, a za to w cieniu można było zmarznąć… W drodze powrotnej, na promenadzie w Bansin, zrobiliśmy sobie przerwę we włoskiej kawiarni. Znalazłem jedno miejsce pod parasolem, gdzie udało mi się zaparkować moją półtonową ciężarówką. Po chwili podszedł do nas dziadkowaty jegomość, który wyglądał na pensjonariusza domu starców, a tak naprawdę był… kelnerem. Ze słuchem i wzrokiem nie było u niego najlepiej, ponieważ rozmawialiśmy z mamą po polsku, za moimi plecami powiewała biało-czerwona flaga przyczepiona do mojego pojazdu, a on wziął nas za Włochów… Zamówiliśmy u niego w języku międzynarodowym, to znaczy wskazując palcem na obrazek, szejka bananowego. Po kilku minutach otrzymaliśmy solidną, ogromną szklanicę. Wypicie tej gęstej, przepysznej mikstury zajęło mi prawie godzinę, a i tak mama musiała mi pomóc z końcówką… Następnie około godziny 14-tej wyruszyliśmy w kierunku Ahlbecku, na zakupy do SKY’a. Po dwudziestu minutach bezkompromisowej jazdy na najwyższych obrotach, byliśmy na miejscu. Na parkingu prawie każdy samochód miał przyczepioną niemiecką flagę. W końcu mistrzostwa… Tata też zamówił u nas takie coś, ale już na szczęście nie było. Mama kupiła tylko słodycze… Była już 14:45 i trzeba było śmigać do bazy na mecz. Po jakiś dwustu metrach, na ścieżce rowerowej wzdłuż ulicy Swinemünder Chaussee zauważyłem, że na lewym joysticku pali się non stop znaczek „achtung”. Jest to taki czerwony trójkąt z wykrzyknikiem w środku. Szybki restart SuperFour’a wyłączył tę diodę, ale po ponownym odpaleniu silnika spalinowego, ta znowu się zapaliła. Jak mówi stare szczecińskie motto – nie ma co pier.…ć, trzeba zap….ć! Wszystko poza tą lampką wydawało się działać poprawnie, więc ruszyłem w te pędy do Polski. Cały sprzęt najwidoczniej po raz kolejny domaga się wizyty w serwisie… Akumulatory ładowały się normalnie, a silnik klekotał jak zawsze. Trochę zwolniłem tempo, żeby przy nieoczekiwanym awaryjnym hamowaniu nie doznać zbytniego szoku. Trochę, to znaczy z 16-tu do 12-tu km/h. Ale po chwili zapomniałem o usterce i ponownie zasuwałem ile fabryka dała 😉 Kilkaset metrów przed granicą, wyprzedziliśmy trzydziestoosobową pieszą grupkę naszych rodaków. Gdy ich wyprzedziłem, któryś z nich zauważył moją flagę i zaczął głośno krzyczeć – To nasi! Polacy! Wyglądało to tak, jakby w czasie wojny zobaczyli czołg wyzwalającej ich armii 😉 Dalej nie napotkaliśmy na żadne niespodzianki i jadąc jak po nitce do kłębka, o 15:20 byliśmy w pokoju. Od razu po zejściu z rumaka, zadzwoniłem do taty. Dostał trudne zadanie – ma poprosić ciocię Henię, żeby zadzwoniła do Greifswaldu, aby raczyli ruszyć tu tyłek i zobaczyli co jest grane z moim bolidem. Jutro okaże się, co będzie dalej z tym złomem… Podsumujmy dzisiejszy dzień – przejechałem około 18-20 kilometrów (przez ten popsuty sprzęcior nie spojrzałem na licznik), czas wycieczki to jakieś cztery godziny. Najważniejszym faktem jest to, że nikt na rowerze mnie nie wyprzedził! Tymczasem.

***** Tekst utworzony 10.04.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *