Świnoujście 2010 III – dzień 5. – Rezerwat „Karsiborskie Paprocie”…

***** Tekst utworzony 15.04.2011r. *****

Wczoraj mama przedłużyła nasz pobyt do niedzieli. Pogoda jest w sam raz na wycieczki, do siedzenia w pokoju jest zdecydowanie za gorąco. Musieliśmy dzisiaj się sprężyć i wyjść trochę wcześniej, ponieważ o 16-tej grają Holendrzy z Brazylią. Trzymam kciuki za… Chyba wiadomo, że każdy miłośnik jednośladów będzie za Oranje (Holandia) 😉 Dzisiaj „paszporty” nie były nam potrzebne. Udaliśmy się do Rezerwatu „Karsiborskie Paprocie” na samym dole wyspy… Droga jest prościutka, przyjemna i mało wymagająca – w sam raz dla początkujących. Prawie cały czas jechaliśmy po pustych ścieżkach rowerowych. Świnoujście to nie Niemcy, także im dalej od cywilizacji, tym mniej cyklistów na trasie. Koło przeprawy promowej Krasibór wjechaliśmy w las zgodnie z drogowskazem prowadzącym do rezerwatu. Po drodze przestraszyliśmy strażników miejskich, którzy zrobili sobie piknik w czasie pracy. Schowani w bocznej leśnej dróżce, rozłożyli sobie kilka miseczek i talerzyków na przedniej masce radiowozu i pałaszowali śniadanko. Mieli nawet obrus! Co prawda to było dwóch Panów, ale może oni mieli tam po prostu randkę 😉 Kawałek dalej zrobiliśmy sobie przerwę i w ostatnim domku w tej części wyspy zapytaliśmy, ile jeszcze do tych paprotek. Lekko dziabnięty jegomość mruknął, że jeden a może i trzy kilometry…

No i faktycznie zmieścił się w przedziale. Rezerwat, żadna rewelacja, pełno paproci, ale nic poza tym. No może z wyjątkiem komarów, ale o tym za chwilkę… Dotarliśmy do miejsca z dostępem do Odry (lub Świny), gdzie akurat przepływał gazowiec z turecką banderą w obstawie naszych strażaków…

W słońcu na postoju było tragicznie… Po kilkuset metrach piaszczystej leśnej drogi, zaczęliśmy powoli wracać. Mamę co jakiś czas obsiadały komary, a właściwie to całe stada tych paskudnych insektów. Nawet Off nie pomagał… Mnie nie ugryzł ani jeden. Najwidoczniej SuperFour zakłócał ich sensory, albo po prostu mam mniej słodką krew od mamy 😉 Uciekliśmy stamtąd, jak żołnierze spod ostrzału…

Przy pierwszych drewnianych domkach, skręciliśmy w prawo do przystani, gdzie roiło się od miejscowych emerytów i rencistów, którzy albo łowili ryby, albo grali w karty na rozłożonych kocykach. Najbardziej wytrwali opalali się na PRL-owskich leżakach… Po drugiej stronie rzeki, było widać przystań promową Krasibór. Wyjechałem fotelem, żeby rozprostować nogi przed sprintem do bazy. W tym czasie podszedł do nas „Maliniak”. Rozmowa się zbytnio nie kleiła… Był bardzo przewidywalny i wskazując palcem na mój wehikuł, rzucił na dzień dobry standardowe pytanie przeciętnego Polaka – Ile to kosztuje? Mama mu odpowiedziała pytaniem na pytanie – A co? Chce pan kupić, czy ukraść? Trochę się facio zawiesił, ale po chwili zastanowienia powiedział, że chciałby sprawić coś takiego swojej niepełnosprawnej żonie. Potem opowiedział nam całą historię swojej rodziny. Chcieliśmy upamiętnić nasze spotkanie wspólnym zdjęciem, ale świnoujszczanin wstydził się wystąpić z nagim torsem. Po chwili negocjacji, wyperswadowaliśmy mu (bez użycia siły), że to prawie plaża i bez koszulki będzie bardziej autentyczny…

W międzyczasie oglądaliśmy ekspresową akcję transportowania promem karetki na Warszów. Się działo… Pożegnaliśmy się z Maliniakiem i pojechaliśmy po betonowych płytach wzdłuż kanału do terminala promowego. Jak zwykle kilka zdjęć i ruszyliśmy dalej, na Avangard…

Dojechaliśmy do bazy jak niemiecki InterCity – bez przesiadek i zbędnych postojów. Dzisiaj machnęliśmy jedynie 24 kilometry. Jutro mają nas odwiedzić znajomi z Poznania, którzy wczasują się obecnie w Międzywodziu. Do tego mamy ćwierćfinał… Niemcy-Argentyna… Zapowiada się ciekawe widowisko… Musimy również się gdzieś przejechać, dlatego szykuje się kolejny intensywny dzień…

***** Tekst utworzony 15.04.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *