Wycieńczeni, ale cali – wyprawa do Żelisławca…

Dzisiaj, według prognozy pogody, miał być ostatni ciepły dzień w tym tygodniu. Rozkręcony po poniedziałkowych czterdziestu pięciu kilometrach, chciałem powtórzyć podobny wyczyn i jeszcze raz przed wyjazdem do Niemiec pokonać kolejny maraton… Wczoraj (środa) dokładnie przejrzałem mapę i wyznaczyłem sobie trzy różne trasy. W końcu wybrałem wariant biegnący przez Puszczę Bukową – Szczecin-Binowo-Żelisławiec-Kartno-Glinna-Kołowo-Szczecin. Wahałem się jeszcze pomiędzy Lubczyną i Goleniowem, ale to pierwsze wydało mi się zbyt proste i za krótkie, a do Goleniowa chyba jak na razie za daleko…

Wczesny start był nie możliwy ze względu na moją poranną wizytę u fryzjera 😉 Odpicowany przez Mistrza Josefa z Hair Factory, z powrotem w domu byłem o 11-tej. Zjadłem anemiczne śniadanie, wypiłem gorącą herbatą i powoli zacząłem przygotowywać się do wyjazdu. Dzisiejsza trasa w dwudziestu pięciu procentach biegła przez zupełnie nowe, nieodkryte jeszcze przeze mnie drogi, dlatego doposażyłem się w mapę, żeby w razie czego mieć dodatkową pomoc… Późnawo, dokładnie o 12:40 opuściliśmy podwórko i udaliśmy się w kierunku centrum Dąbia. My, to znaczy ja i człowiek od zadań specjalnych – Rafał 🙂 Ruch w mieście był naprawdę spory. Wszystkie główne drogi lekko się zatykały, dlatego też pojechaliśmy spokojną uliczką Chorwacką. Poza gęsto rozmieszczonymi domkami jednorodzinnymi nic tam nie ma. Właśnie z jednego z takich domów po prawej, wprost pod moje koła wybiegł czarny kot. Żadna podróbka, calutki czarny – „od stóp do głów”. Gdyby przebiegł mi przez drogę, musiałbym zawrócić i pojechać inną trasą, albo przejechać ten fragment na wstecznym 😉 Na widok tej pechowej bestii, od razu zjechałem na lewą stronę ulicy i zacząłem krzyczeć – Nieee! Sio! Do budy! Na szczęście kocur zdążył tylko wybiec do połowy jezdni i dotarło do niego, że jak zaraz się nie cofnie, zostanie wgnieciony przez moje grubiutkie opony w twardy asfalt. Momentalnie zawrócił na podwórko, z którego wylazł kilka sekund wcześniej i znikł za ogrodzeniem. Uff, udało się 😉 Dalej na największe utrudnienia napotkaliśmy na ulicy Pomorskiej, gdzie przez zamknięty przejazd kolejowy utworzył się niezły korek. Niestety nie mieszczę się na tamtejszym chodniku. Jazda lewym pasem i wyprzedzanie stojący samochodów również była nie wykonalna, ponieważ z naprzeciwka powoli sunął sznur aut jadących w przeciwnym kierunku. Co prawda raz, czy dwa wyprzedziłem turlających się 5 km/h kolejkowiczów, ale dotarło do mnie, że dalsze ryzyko nie ma większego sensu i nie mam po co tracić cennych sił na tak bezsensowne manewry. A moich zdolności street fightera nie muszę przecież ujawniać za każdym razem 😉 Poza tym nie lubię szpanować! Najważniejsze, że sam wiem na co mnie stać… Kiedy już udało nam się przefrunąć przez tory, musieliśmy przejechać półtorakilometrową Pomorską, która jest chyba najbardziej przemysłową ulicą w prawobrzeżnej części Szczecina. W weekendy jest całkowicie pusta, ale za to w tygodniu panuje tam młyn, jak w hamburskim porcie. Co drugim wyprzedzającym nas pojazdem był tir – można się poczuć jak w Euro Truck Symulator… Na końcu tej ulicy, zgodnie z obecnie rozstawionymi tymczasowymi znakami nakazu, skręciliśmy w prawo wjeżdżając na Struga. Przez kolejne tysiąc pięćset metrów, co chwilę wymijani przez sapiące za plecami ciężarówki, przemieszczaliśmy się po równiusieńkiej nawierzchni. Minęliśmy Leroy Merlin, Carefour’a, Burger King’a, aż dotarliśmy na główne skrzyżowanie z Łubinową. Ilość samochodów stojących w kolejce do świateł lekko mnie przeraziła. Żeby ponownie nie tracić cennego czasu, wbiliśmy się na pusty chodnik i w 30 sekund dojechaliśmy do przejścia dla pieszych. Jak Transformer, błyskawicznie i niespostrzeżenie zamieniłem się w pieszego i przez całą ulicę Struga przelecieliśmy po pasach. Normalny cywil nie zdąży przejść na drugą stronę za jednym zamachem, bowiem do pokonania jest aż dziesięć pasów ruchu, czyli cztery oddzielne zebry. Sygnalizacja świetlna jest tak ustawiona, że ostro startując na widok zielonego ludka i grzejąc prawie na maksa, zawsze wyrabiam się na raz 🙂 Będąc już po drugiej stronie (przy KFC), ponownie wjechaliśmy na jezdnię i dalej lecieliśmy delikatnie pod górkę ulicą Łubinową. W międzyczasie jeden z przechodniów znalazł kolejne określenie mojego pojazdu – Ty, patrz, jaki fajny łazik na baterie… Koło pętli autobusowej wskoczyłem na świeżutką ścieżkę rowerową, która zaczęła się 200 metrów przed nowopowstałym rondem…

Niestety po okrążeniu tego ronda, rowerówka się skończyła i znowu musieliśmy jechać drogą. Tym razem była to ulica Chłopska, która cały czas skrupulatnie pięła się do góry. Żeby zbytnio nie nadwyrężać SuperFour’a, odpaliłem silnik spalinowy, aby na podjeździe mieć większy zapas mocy… Im dalej, tym samochodów było coraz mniej. Ludzie także wyparowali, a wraz z nimi asfalt. Pojawiły się za to moje „ulubione” kocie łby. Na szczęście towarzyszyły nam tylko przez króciutki odcinek do rozjazdu na Żelisławiec, gdzie na chwilę pojawił się żwir…

Gdybyśmy pojechali zgodnie z drogowskazem, do Żelisławca mielibyśmy 10 kilometrów. My jak zawsze wybraliśmy dłuższą trasę 😉 Po prostu nie miałem tyle odwagi i samozaparcia, żeby przez około pięć kilometrów tłuc się do góry po bruku. Nawet samochody tamtędy nie jeżdżą… Nasz wariant był dalszy góra o dwa kilometry, ale za to przebiegał przez najbardziej widowiskową część Puszczy Bukowej… Żeby do niej wjechać, musieliśmy jeszcze przejechać 300 metrów po betonowych płytach, którymi przemknęliśmy przy ogródkach działkowych. Przez kolejne 3 kilometry nie na maksa, ale w miarę szybko, wspinaliśmy się na najwyższe wzniesienie w okolicy. Na całym tym leśnym odcinku, nawierzchnia była w miarę przyzwoita. Tamtejszy żwirek ma tylko jedną wadę – od deszczu tworzą się w nim niewielkie koryta, którymi woda spływa w dół. Do tego w kilku miejscach są wyżłobione spore doły, których czasami w ogóle nie widać, a w najlepszym wypadku można je dostrzec będąc metr przed nimi. W Puszczy jest dość ciemno, przez gęste liście prześwitują tylko nieliczne promienie słońca, które tworzą różnorodne wzorki na ziemi. Właśnie głównie przez to, bardzo ciężko jest wypatrzeć spore nierówności pod kołami. W pochmurne dni zasuwa się tym szlakiem zdecydowanie łatwiej. Za każdym razem, kiedy tamtędy jadę, nie obejdzie się bez jednego, dwóch mocniejszych uderzeń głową w podgłówek… Ale mimo wszystko jest tam odlotowo 🙂

Najgorzej miał Rafał, który na tamtejszym podjeździe zawsze dostaje w kość. Ale muszę przyznać, że idzie mu coraz lepiej i to nie ja, tylko on czekał na mnie na szczycie. Powiedzmy, że nie chciałem żyłować SuperFour’a przed wyjazdem do Niemiec. Następnym razem nie odpuszczę tak łatwo 😉 W końcu dojechaliśmy do drogi łączącej Kołowo z resztą świata i rozpoczęliśmy zataczanie dzisiejszej pętli. Skręciliśmy w prawo i ruszyliśmy asfaltem na zachód. Po kilometrze znaleźliśmy się na skrzyżowaniu, gdzie z prawej strony dochodził brukowy trakt, z którego zrezygnowaliśmy 25 minut wcześniej. My natomiast skręciliśmy w lewo…

Przed nami rozpoczął się iście alpejski, kręty zjazd wprost do Binowa. Gdyby nie liczne postoje na zdjęcia, non stop mógłbym mknąć w dół na najwyższej prędkości. Rafał w ogóle nie musiał pedałować, ponieważ i bez tego był ode mnie dużo szybszy. Co chwilę tylko przelatywał koło mnie i kawałek dalej zatrzymywał się na poboczu, żeby uzupełnić dokumentację wyprawy o kolejne fotografie…

Im byliśmy bliżej Binowa, tym częściej mijały nas Volva, Mercedesy i Beemki. Wszystko przez pobliskie pole golfowe, przed którym zawsze stoją zaparkowane same przyzwoite samochody. To nie jest tak, że w golfa grają tylko bogaci. Po prostu do Malucha nie mieszczą się kije 😉 Opuszczając Puszczę Bukową wjechaliśmy do Binowa. Minęliśmy pole golfowe, kilka domów, sklep wielobranżowy, przed którym stał plastikowy stół z parasolem „zawsze jest pora na lody Koral”, aż w końcu znaleźliśmy się w centrum wioski na krzyżówce…

Wjechaliśmy na całkowicie nieznany fragment dzisiejszej ekspedycji. Skręciliśmy w prawo i popędziliśmy w kierunku Żelisławca. Niestety ten pęd, po przebyciu trzystu metrów i opuszczeniu Binowa, zamienił się w czterokilometrowy „rajd średniowiecza”. Dlaczego? Ponieważ asfaltowa nawierzchnia ustąpiła miejsca brukowi…

Co prawda nie było tak źle jak w Łagowie, ale i tak szybciej niż 12 km/h nie dało się jechać, ponieważ miałem wrażenie, że zaraz zacznę gubić części… Ruchu na tej drodze praktycznie nie było, więc bez narażania życia, śmiało mogłem jechać wykorzystując całą szerokość jezdni. Rafał po drodze znalazł drzewa z dojrzałymi czereśniami i zrobił sobie przy nich przerwę na konsumpcję. Nie trwała ona jednak zbyt długo, ponieważ przepędziły go buszujące w pobliżu szerszenie… Gdy mnie dogonił, akurat przejeżdżałem obok barwnych pól, które na żywo prezentują się zdecydowanie lepiej niż na zdjęciach…

Stamtąd mieliśmy już żabi skok do jako takiej cywilizacji. Równo z tablicą Żelisławiec, bruk zniknął pod niegrubą, ale zawsze, warstwą asfaltu…

Kawałek dalej pojawiły się pierwsze domostwa, gdzie prawie przy każdym z nich hodowano drób. Sądząc po ilości kur i kogutów jakie tam widzieliśmy, są one trzymane tylko na potrzeby własne 😉

Gdyby to był blog Roberta Makłowicza, to w tym miejscu napotkalibyście na taki oto wywód – Jak podaje miejscowa legenda, osada została założona przez kasztelana książąt szczecińskich Żelisława, który wcale nie jadł żelków, jak można by wnioskować po jego staropolskim imieniu. Wybrał on to niezwykłe wówczas miejsce, ze względu na jeden z tamtejszych dębów, na którym to umiejscowione było ogromne gniazdo gryfów, mitycznych potężnych stworzeń, znanych z wizerunku na herbie rodowym Gryfitów i licznych herbów pomorskich miast, a także maskotki Pogoni Szczecin – Gryfusia 🙂 Niestety po przejechaniu większej części wsi, nie zaobserwowaliśmy żadnego gniazda. Za to w miarę sprawnie dotarliśmy do drogi 120, łączącej Stare Czarnowo z Gryfinem…

Nareszcie znaleźliśmy się na prawdziwej, równej i szerokiej autostradzie. Do pokonania nią mieliśmy zaledwie cztery i pół kilometra. Szkoda, bo jechało się tamtędy bardzo przyjemnie i komfortowo. Na całym tym odcinku minęliśmy tylko 4 samochody… Jakiś kilometr za Żelisławcem, wjechaliśmy do Kartna, gdzie na mój widok miejscowe dzieci oszalały…

Ostry zakręt o 90 stopni w lewo i długa prosta – Kartno mieliśmy już za sobą… Następną miejscowością na naszym dzisiejszym szlaku była Glinna, w której byliśmy ponad dwa tygodnie temu…

W maju do tamtejszego ogrodu dendrologicznego przybyliśmy od północy. Dzisiaj dla odmiany w Glinnej pojawiliśmy się od zachodu. Przejechaliśmy przez całą wieś mijając kolejny sklep z parasolem „zawsze jest pora na lody Koral”. Na jej końcu skręciliśmy w lewo wpadając na tragiczne kocie łby. Tak na marginesie mówiąc, jest to główna, a właściwie jedyna uliczka prowadząca do wszystkich miejscowych atrakcji turystycznych. Nie można powiedzieć, żeby swoją jakością, jakoś zachęcała gości do odwiedzin chociażby ogrodu…

W pocie i bólu przejechaliśmy te prawie półtora kilometra mijając po drodze leśniczówkę, niemiecki cmentarz oraz ogród dendrologiczny. Rafał znowu znalazł jakieś owocowe drzewa i na chwilę został w tyle… Kiedy ponownie wjechaliśmy do ciemnej Puszczy Bukowej, mój towarzysz zapytał przez radio – A może by tak kur….. jakaś przerwa? Spojrzałem na mój licznik, który właśnie rozpoczął naliczanie dwudziestego szóstego kilometra – to rzeczywiście była najwyższa pora na pauzę. Puściłem w krótkofalówkę szybką odpowiedź – To słuszna koncepcja, jak będzie gdzieś trochę miejsca to się zatrzymam… Sto metrów dalej kocie łby skręcały lekko w lewo, a my uradowani odbiliśmy w prawo na bardzo przyjazny asfalcik. Przy pierwszej nadarzającej się okazji stanęliśmy na poboczu. Ja zabrałem się za picie zimnego Gatorade’a, a Rafał walczył z muchami i innymi takimi latającymi robalami, które za wszelką cenę chciały wylądować na jego głowie. Dosłownie się z niego lało… Pięć minut później wystartowaliśmy w drogę powrotną. Na początku ponownie musieliśmy wspiąć się na najwyższe wzniesienie w okolicy Szczecina. Najpierw było naprawdę stromo. Dobrze, że chociaż nawierzchnia była pierwsza klasa…

Żeby nie wywoływać presji na ciężko pedałującym Rafale, pod górę puściłem go przodem. Długo jednak w roli „wicelidera” nie wytrzymałem i gdy podjazd był już coraz łagodniejszych, wyprzedziłem go grzejąc ile fabryka dała. Muszę przyznać, że mimo wszystko twardy z niego zawodnik. Nie udało mi urwać spod jego pola widzenia, nawet na chwilę… Cały ten „męczący” fragment ma 1700 metrów. Jest to niby tylko droga dla pieszych i rowerów, ale czasami można trafić na jakieś rozpędzone auto… Kiedy już ten leśny spacerniak mieliśmy za sobą, dalej pojechaliśmy bardzo przyzwoitą i przede wszystkim pustą drogą w kierunku Kołowa. Co prawda na tym skrzyżowaniu nie ma w ogóle tej miejscowości na drogowskazach. Są za to Podjuchy (dzielnica Szczecina), do których jest stamtąd niewiele ponad dziesięć kilometrów. Ale to nie ja tu rozstawiałem znaki…

Skręciliśmy więc w lewo i pognaliśmy w kierunku Podjuch. Na kilka kilometrów opuściliśmy las, a właściwie puszczę. W połowie drogi minęliśmy jeszcze leśniczówkę poczym kawałek dalej wpadliśmy do opustoszałego jak zwykle Kołowa. Tak szybko jak tam wjechaliśmy, wyjechaliśmy z drugiej strony i popędziliśmy ku wieży radiowo-telewizyjnej. Pozostawiając ją z naszej prawej strony, ponownie wjechaliśmy do Puszczy Bukowej. Pętla została zamknięta. Dalsza część trasy przebiegała tym samym szlakiem, którym przyjechaliśmy dwie godziny wcześniej… Rafał narzekał, że woda w jego bidonie zamieniła się w zupę i nie nadaje się do picia. Ja miałem jeszcze ponad pół litra pomarańczowej cieczy w moim magicznym termosie. Napój był dosłownie lodowaty. Oddałem go Rafałowi, a ten tak się przyssał, że zakrztusił się już pierwszym łykiem. Chłopak nieprzyzwyczajony do takich luksusów 😉 Było już naprawdę późno, trzeba było zasuwać do domu. Żużlówką w dół przez Puszczę poszło nam całkiem sprawnie. Ulica Chłopska również nie była w stanie nas zatrzymać. Łubinową dotarliśmy do Struga, a tam dosłownie wszyscy stali… Musiałem ponownie przekształcić się w pieszego i skorzystać z chodnika. Kiedy już udało nam się stamtąd wydostać i wydawało nam się, że najgorsze mamy już za sobą, ugrzęźliśmy na dobre na ulicy Pomorskiej…

Ponownie zostaliśmy zatrzymani przez zamknięty przejazd kolejowy… Gdy podniesiono szlabany niewiele to dało, ponieważ za torami korek był jeszcze większy… 750 metrów, które dzieliły nas od przejazdu zajęło nam prawie dziesięć minut. Kiedy tak powoli turlaliśmy się w sznurze samochodów, wyprzedziły nas dwa liche motorki, których siedzący na nich „bikerzy”, w ogóle nie umieli wykorzystać w korku… Gdy już udało nam się pokonać tory, wskoczyłem na piaskową wyboistą ścieżkę biegnącą wzdłuż jezdni i w ekspresowym tempie wyprzedziliśmy bokiem piętnaście , dwadzieścia samochodów razem z tymi dwoma skuterami. Dalej przejechaliśmy przez szkolny parking i skręciliśmy w prawo zahaczając o kawałek parku. W ten sposób szybko i bezboleśnie ominęliśmy zatkane skrzyżowanie ulicy Pomorskiej z Goleniowską. Pomagając sobie przejściem dla pieszych i zatrzymując ruch w obie strony, przedostaliśmy się na drugą stronę Goleniowskiej. Wjechaliśmy na ulicę Portową, przejechaliśmy koło Lidl’a i skręciliśmy w prawo. Na Chorwackiej mogliśmy już trochę odsapnąć od tego miejskiego zgiełku i spokojnie zasuwać dalej. Pięć minut później byliśmy w domu…

Była 16:50 – cała wycieczka zajęła nam 4 godziny i 10 minut. To tyle samo co w poniedziałek, z tym że dzisiaj przejechaliśmy 43,2 km, czyli prawie o dwa kilometry mniej. Średnia prędkość również nie wypadła zbyt okazale, ponieważ wyniosła tylko 12,7 km/h. Podczas poniedziałkowej wyprawy do Sowna, aż 60 minut poświęciliśmy na postoje. Dzisiaj nie mieliśmy na to za dużo czasu. Najwięcej straciliśmy biorąc czynny udział w korkach, a tam nawet stojąc trudno odpocząć… Po powrocie byliśmy wykończeni. Nawet nie chciało mi się jeść…

Czasami zastanawiam się, po co to robię, po co jeżdżę w tak dalekie i męczące trasy. Przecież w tym samym czasie mógłbym siedzieć sobie w domu i na przykład oglądać telewizję – męcząc przy tym co najwyżej oczy… Na razie nie znam odpowiedzi na te nurtujące mnie pytania. Jakiś wewnętrzny głos mówi mi – Wsiadaj i jedź! Gdy tylko zasiądę w fotelu, nałożę okulary i zapnę pas, od razu wstępuje we mnie magiczna moc, dzięki której mogę mknąć w nieznane. Czuję się wtedy jak zupełnie inny człowiek… Mam nadzieję, że to nie początek jakiejś choroby psychicznej 😉

Jutro nigdzie nie jadę. Muszę odpocząć i zacząć magazynować siły na Niemcy. No może jedynie podjadę na stację benzynową, żeby napełnić bak przed zdobywaniem Spreewald’u… Chociaż jak znowu ten tajemniczy głos nakaże mi jechać, nie będę mógł odmówić 😉 Jak mówi stare polskie przysłowie – Nigdy nie mów nigdy…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *