-Zmęczony? -Tak. -No to jedziemy ;-)

Za mną bardzo wyczerpujący weekend… To zmęczenie wcale nie jest spowodowane jakimiś wzmożonymi jazdami SuperFour’em. W sobotę i niedzielę łącznie nabiłem zaledwie 27 kilometrów i to wszystko po szczecińskich ścieżkach rowerowych. Przyczyną mojego braku energii była pewna wizyta… W piątek, na cały weekend, wprowadziła się do mnie moja mama, która normalnie ze mną nie mieszka. To jeszcze dałoby się jakoś przeżyć, ale oprócz niej, przyjechała moja babcia, z którą nie jest już najlepiej jeżeli chodzi o „głowę”. Żeby nikt nie pomyślał, że to jakaś wariatka! Jest całkowicie normalna, z tym że nie wiele pamięta i prawie w ogóle nie kojarzy… Tak do końca to jeszcze nie wiadomo co jest tego przyczyną – może to być Alzheimer, albo otępienie podkorowe. Brzmi strasznie i rzeczywiście takie jest… W sobotę rozwiązywałem z babcią zeszyt ćwiczeń, który otrzymała od lekarza po ostatnich badaniach. Sama w ogóle nie chciała do tego przysiąść, więc wzięliśmy się za to razem 🙂 Przez prawie godzinę udało nam się zrobić tylko jedną stronę, na której było dwadzieścia podstawowych działań odejmowania: 5 – 2, 6 – 1, 4 – 3… Zadania były banalnie proste, a ona miała ogromne problemy nawet z policzeniem tego na palcach. Kalkulator również by nie pomógł, ponieważ w tym stanie wątpię, czy babcia byłaby w stanie go obsłużyć. Dla mnie jest to niewyobrażalne, jak mózg może się tak popsuć dosłownie w dwa, trzy lata… W niedzielę postanowiła wstać o trzeciej w nocy i do szóstej buszowała po całym domu szukając we wszystkich możliwych szafkach i szufladach nie wiadomo czego. Nie można powiedzieć, żebym się wyspał, ale podobno Leonardo da Vinci sypiał tylko przez trzy godziny na dobę, więc i mi powinno to wystarczyć 😉 Po śniadaniu ponownie wzięliśmy się za zadania. Tym razem trzeba było nazwać przedmioty znajdujące się na obrazkach. To również nie było dla babci wcale takie proste… Kiedy w niedzielę około 18-tej mama z babcią wyjechały, dopiero powoli zacząłem relaksować się oglądając telewizję. Przez cały weekend nie włączałem nawet komputera…

Po tych trzech dniach nicnierobienia byłem strasznie wyczerpany. Jeszcze podczas niedzielnego rozwiązywania babcinego zeszytu ćwiczeń, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Wiedziałem, że na pewno w poniedziałek będę zmęczony, ale jeśli tylko pogoda będzie sprzyjająca, postanowiłem wybrać się na prawdziwy maraton. Chciałem się sprawdzić i zobaczyć, czy w ogóle takie wyzwanie w moim obecnym stanie mnie nie przerośnie… Żeby dodatkowo utrudnić sobie zadanie, wybrałem chyba najbardziej wymagającą i zróżnicowaną trasę z dotychczas przeze mnie zaliczonych. Tę samą pętlę pokonałem w 2009-tym roku… Szczecin-Reptowo-Sowno-Kliniska-Szczecin. Przeze mnie ta trasa jest nazywana Dakarem, ze względu na jej charakter i nieprzeciętne niespodzianki pod kołami, gdzie najmniejszym wymiarem kary za nieuwagę, może być zgubienie plomby…

Dzisiaj o 9:30 odbębniłem rehabilitację, poczym o 11-tej zjadłem śniadanie i powoli zacząłem, razem z Rafałem, przygotowywać się do wymarszu… Zabraliśmy ze sobą „zestaw obowiązkowy”, czyli krótkofalówki, telefon i aparat fotograficzny, ale jako że wycieczka miała być z tych dłuższych, zestaw powiększyliśmy dodatkowo o ipod’a i pełne bidony… O 12:35 wyjechaliśmy z domu. Na początku przez jakieś dwa kilometry jechaliśmy piaszczystą drogą przez las. Cały czas spod moich kół wystrzeliwały dookoła setki szyszek, które tworzą tam gęsty dywan. Z kolei za mną unosiła się prawdziwa chmura pyłu i piachu, który bombardował Rafała pedałującego z tyłu. Sorry, nie moja wina, że jest tak sucho 😉 Bardzo często tamtędy jeżdżę, więc znam już na pamięć rozmieszczenie wszystkich dołów, dziur i korzeni. W połowie tego odcinka przejechaliśmy przez przejazd kolejowy na ulicy Zdrowej. Po kilku minutach dotarliśmy do normalnej, asfaltowej drogi (ulica Tczewska), która jest łącznikiem dzielnicy Dąbie z Wielgowem. Najpierw jezdnia jest kręta i dokładnie zacieniona. Ruch jest na niej średni, ale mimo wszystko trzeba mieć się na baczności i często spoglądać w lusterka, ponieważ jeździ tamtędy pełno świrów… Przed samym Wielgowem jest kilometrowa prosta na całkowicie odkrytym terenie pośród pól. Po drodze, jeszcze w lesie, wyładowały mi się baterie w moich głośnikach od ipod’a. W pierwszym dogodnym i przede wszystkim bezpiecznym miejscu, zjechałem na pobocze. Zrobiliśmy tam szybki pit stop na wymianę akumulatorków i ruszyliśmy dalej… Przez Wielgowo przelecieliśmy w ekspresowym tempie, pokonaliśmy kolejny dzisiaj przejazd kolejowy i skręciliśmy za nim w lewo w kierunku szpitala. Byliśmy już w następnej dzielnicy Szczecina znajdującej się na naszej dzisiejszej trasie – było to Zdunowo. Tam za szpitalem wjechaliśmy na pierwszy odcinek specjalny, którym chcieliśmy dojechać do wioski Niedźwiedź. Żeby tego dokonać musieliśmy pokonać trzykilometrową piaszczystą, leśną drogę. Momentami nie panowałem na niej nad moim półtonowym czołgiem, który dosłownie jechał bokiem. Rafał był w dużo gorszej sytuacji ode mnie. Jego rower w suchym i grząskim piachu po prostu stawał. W związku z tym pozostały mu dwa wyjścia – mógł przez trzy kilometr iść ze swoim jednośladem pieszo, albo bardzo szybko jechać i nie dać się zakopać. Oczywiście ambitnie wybrał tą drugą opcję 😉 Żeby dodatkowo nie utrudniać mu i tak już wymagającego zadania, dodałem gazu i pojechałem przodem – nie chciałem sypać mu pyłem po oczach… Gdy wpadałem w takie piaszczyste zaspy, za mną unosiły się gęste tumany kurzu. Kiedy po kilkunastu minutach dotarłem samodzielnie do Niedźwiedzia, zacząłem głośno krzyczeć przez krótkofalówkę – Asfalt, asfalt, asfalt, huraaaaa! To dodatkowo zdopingowało Rafała, który minutę po mnie zameldował się na rogatkach wioski. Przez następne cztery kilometry jechaliśmy asfaltową, puściutką drogą. Po obu stronach mijaliśmy starsze i nowsze domy, aż dotarliśmy do Reptowa. Właśnie tam pracuje mój tata, dlatego będąc tam nie mogliśmy odmówić sobie takiej przyjemności i nie odwiedzić siedzącego po uszy w papierach, ciężko pracującego księgowego 😉 Na parkingu pod biurem zrobiliśmy sobie krótka przerwę, napiłem się (jak przystało na prawdziwego sportowca) napoju izotonicznego i po pięciu minutach ruszyliśmy dalej. Jeszcze przed restartem, pokrótce przedstawiłem tacie naszą dzisiejszą trasę, żeby w razie awarii sprzętowej wiedział skąd ma nas ściągnąć… Opuściliśmy firmę i ponownie wskoczyliśmy na asfalt. Ledwo zdążyliśmy się rozpędzić, a już byliśmy zmuszeni ostro hamować ze względu na zamknięty przejazd kolejowy. Mieliśmy przynajmniej dobry pretekst, żeby w końcu wyciągnąć z kufra aparat i zacząć dokumentować dzisiejszy maraton…

Kiedy jechaliśmy tamtędy dwa lata temu, szlaban otwierała siedząca w budce i rozwiązująca krzyżówki babcia. Teraz w Reptowie powiało zachodem i na przejeździe zamontowano kamery oraz… magiczny czerwony przycisk. Szlabany są cały czas opuszczone, a żeby ktoś lub coś je podniosło, należy właśnie wcisnąć, czy jak mówi poniższa instrukcja przyklejona na szlabanie obsłużyć guzik…

Niestety postępowanie zgodnie z licznymi na miejscu instrukcjami, nie otworzyło nam przejazdu, ponieważ z obu stron powoli toczyły się pociągi… Gdy już wreszcie zapora poszła do góry, ponownie wystartowaliśmy w kierunku Cisewa, do którego mieliśmy dosłownie kawałek. Na miejscu przywitało nas stado memlących krów. Minutę później, koło jedynej we wsi krzyżówki, wyprzedził nas pierwszy samochód od ładnych kilku kilometrów. Był to szkolny bus, z którym w 2009-tym roku mijaliśmy się dwieście metrów dalej 🙂 Skręciliśmy w lewo na Sowno. Tutaj muszę pochwalić gminę Kobylanka za wyraźne i umieszczone na każdym skrzyżowaniu drogowskazy, które bardzo ułatwiały mi nawigację… Przez kolejne 750 metrów mieliśmy ogromną przyjemność delektowania się asfaltowym dywanikiem, który nie miał najmniejszej zmarszczki. Dookoła praca na polach szła pełną parą…

Na końcu Cisewa droga gwałtownie zamieniła się w żużlówkę, którą wjechaliśmy w las. Znowu zaczęło się za mną ostro kurzyć. Nawierzchnia wydawała się w miarę równa, ale miała jedną skazę – ktoś jechał po niej jakimś ciężkim traktorem albo kombajnem i odbił na niej cały swój bieżnik. Przez to mój bolid wpadał w takie niewielkie, poprzeczne rowki i strasznie się przy tym trząsł. Tym bardziej, że w ciągu sekundy, zaliczałem co najmniej trzy takie dołki każdym z kół… Jak zawsze wybrałem najlepsze rozwiązanie, czyli gaz do dechy. Dzięki temu ominąłem połowę z tych dziur, ponieważ w nie każde zagłębienie SuperFour zdążył wpaść 😉 W trakcie tego szaleńczego sprintu, byłem zmuszony zjechać na pobocze, ponieważ z naprzeciwka wracał bus, który wcześniej nas wyprzedził. Po chwili dotarliśmy do malutkiego Wielichówka…

Po lewej minęliśmy trzy domy, po prawej sporawy plac zabaw, poczym skręciliśmy w prawo na Sowno, gdzie mieliśmy jeszcze niewiele ponad dwa kilometry. Droga, chociaż to dziurawe „coś” trudno tak nazwać, biegła wśród pól…

Z Wielichówka do Sowna musieliśmy zmagać się z drugim już dzisiaj OS-em (odcinkiem specjalnym). Pod kołami mieliśmy najprawdopodobniej jakiś beton, czy cement, w każdym bądź razie coś bardzo twardego. Równych kawałków praktycznie nie było, cały czas wjeżdżałem z jednej dziury w drugą, z jednego dołu w drugi. SuperFour radził sobie z tym całkiem nieźle, gorzej było ze mną. W połowie tego OS-u miałem już dość ciągłego zygzaka w poszukiwaniu lepszego fragmentu ścieżki. Przypomniało mi się, że przecież jadę Dakar, więc to normalne 😉 Zniechęcenie momentalnie mi przeszło i ponownie przyspieszyłem, głośno przeklinając… Cały ten koszmarny odcinek specjalny zajął nam tylko 12 minut. Na jego końcu minęliśmy tablicę „Sowno”, pod którą było bezsensowne ograniczenie do czterdziestu kilometrów na godzinę. Tam nawet 30 km/h to istne szaleństwo…

Sto metrów dalej pokazała się już jakaś normalna lokalna droga, którą dojechaliśmy do jeszcze główniejszego miejscowego traktu. Tam pojawili się pierwsi ludzie od Cisewa. Żeby włączyć się do ruchu, musieliśmy przepuścić aż trzy samochody i jeden rower. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się takiego „młyna” w tej okolicy… Przez wieś przejechaliśmy góra w trzy minuty, poczym na końcu Sowna musieliśmy skręcić w lewo w kierunku Strumian…

Przez trzy kilometry mknęliśmy po strasznie nierównej drodze, którą masakrowały korzenie wybijające się spod spodu. Mniej więcej w połowie tego dystansu pojawił się bruk, którym wjechaliśmy na wiadukt stojący nad drogą 142…

Również po bruku musieliśmy stamtąd zjechać. Wykorzystując umiejętności nabyte w Łagowie, prawymi kołami mojego quada, zasuwałem po trawie… Przez Strumiany dosłownie przemknęliśmy i dalej lecieliśmy przed siebie. Rozpoczęliśmy prawie czterokilometrowy łagodny i prosty, jak narysowany od linijki, podjazd. Nawierzchnia była w miarę możliwa, a że widoczność w przód i w tył była znakomita, najgorsze dziury można było spokojnie omijać nawet lewą stroną jezdni… Od Reptowa zaschło mi już trochę w ustach, więc na widok leśnego parkingu, od razu zjechałem na lewo…

Nie byłem w ogóle zmęczony, dlatego zaczerpnąłem tylko kilka łyków zimnej cieczy, Rafał dotlenił się papierosem i pojechaliśmy dalej. Robiło się coraz bardziej pochmurno, w każdej chwili mogło zacząć padać… Na końcu tej długiej prostej, skręciliśmy w lewo na Kliniska, do których dotarliśmy kolejną trzykilometrową prostą, którą śmiało można oznaczyć jako trzeci odcinek specjalny. Asfalt był nieprzeciętnie dziurawy i połatany. Tak naprawdę na drodze były same łaty. Do tego środek jezdni był wybrzuszony do góry, przez co jadąc swoim pasem ruchu, non stop byłem przechylony w prawo. Nie cierpię takich dróg! Ale wiadomo, dałem radę 😉 i nareszcie byliśmy już prawie w Kliniskach…

Prawie dlatego, że musieliśmy jeszcze przejść przez ruchliwą „trójkę”. Zazwyczaj dostanie się na drugą stronę, zajmowało nam kilka minut, ale dzisiaj wyjątkowo trafiliśmy na lukę i nie czekaliśmy ani sekundy. Rafał ledwo zdążył zrobić mi zdjęcie…

Nasza radość na trzecim kanale krótkofalowym nie trwała zbyt długo. Dwieście metrów przed nami był przejazd kolejowy, na którym dosłownie przed nosem zamknęli nam szlabany. Myślałem, że dostanę tam szału… Pierwsza ciuchcia nadjechała od strony Szczecina i żeby dodatkowo mnie wkur……ć, zatrzymała się na stacyjce przed szlabanem. Jakby nie mogli zamknąć przejazdu dopiero kiedy tamten złom by ruszał…

Gdy już pierwszy skład przejechał, ułożyłem dłoń na joysticku i byłem gotowy do startu, ale gdzie tam… Przez kolejne 6 minut pomimo tego, że nic nie jechało, przejazd był zamknięty. Po drugiej stronie barykady stało już jakieś dziesięć samochodów, a za nami dwa razy tyle… Wysłuchaliśmy (śpiewając) Georg’a Michael’a „Freedom” i w końcu doczekaliśmy się drugiego pociągu, po którego przejechaniu, szlabany poszły w górę… Przemknięcie przez Kliniska zajęło nam tylko kilka minut. Po dwóch ostrych zakrętach w prawo znaleźliśmy się w Pucicach, a tam to już prawie jak w domu. Pozostało nam tylko pokonać nienaganną nową asfaltówkę, którą dojechaliśmy do Załomia. Tam droga się troszeczkę pogorszyła, ale i tak grzało się po niej pierwszorzędnie. W Szczecinie pojechaliśmy na skróty ulicą Kniewską, a potem po skorzystaniu z dwustu metrów jednej z wylotówek z miasta, daliśmy susa w lewo na żużlową ulicę Wolińską. Na końcu tej drogi pozostało nam jedynie przejechać przez ostatni przejazd kolejowy i za nim wjechać w mój „przydomowy” las. Nie ma tam co prawda szlabanów, ale jest sygnalizacja świetlna i dźwiękowa, która tym razem włączyła się na nasz widok… Po przejechaniu lokomotywy z sześćdziesięcioma wagonami pełnymi węgla, mogliśmy jechać dalej. Cztery minuty później byliśmy już w bazie…

Cała wycieczka zajęła nam 4 godziny i 12 minut, z tego samej jazdy było dokładnie o godzinę mniej. Postoje zjadły nam aż 60 minut! No tak, ale jak trzykrotnie stoi się na przejeździe kolejowym, to później niestety tak to wygląda… Dystans jaki dzisiaj pokonaliśmy był „ponadmaratoński” – 45 kilometrów. Spośród danych z mojego licznika, najbardziej zadziwiła mnie nasza średnia prędkość, która wyniosła 14 km/h. Jak na trzy odcinki specjalne i słabej jakości drogi, to naprawdę rewelacyjny wynik. Wydawało mi się, że to jakaś pomyłka, że to niemożliwe, ale jednak komputer pokładowy się nie mylił i wszystko się zgadzało…

Przed startem najbardziej obawiałem się, czy gdzieś po drodze nie zabraknie mi sił, czy wytrzymam tak długi i wymagający dystans. Przewidywałem, że najprawdopodobniej po powrocie będę wykończony. Ale ku mojemu zdziwieniu, po przejechaniu „Dakaru” czułem się lepiej, niż przed startem. Całe to weekendowe zmęczenie przeszło bezpowrotnie. Można powiedzieć, że podczas czterogodzinnej przejażdżki zresetowałem się na dobre… Jak widać, moja obecna forma jest iście olimpijska 😉 Teraz tylko muszę utrzymać ją na wysokim poziomie, a rzeczy niemożliwe będą coraz bardziej realne…

P.S. Tylko żeby ZUS się nie dowiedział, bo odbiorom mi rentę 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *