Zinnowitz 2011 – dzień 5. – Walka z wiatrem…

***** Tekst utworzony 17.12.2011r. *****

Już z samego rana za oknem było ciemno i zimno. Dzisiejszą wyprawę na południe, musieliśmy przełożyć na kolejny dzień… W związku z kiepską pogodą zostaliśmy zmuszeni do tego, za czym nigdy nie przepadałem – plażowania. Po śniadaniu, korzystając z chwilowego przejaśnienia, udaliśmy się nad morze… Na niemieckich plażach fajne jest to, że w każdej, nawet najmniejszej miejscowości, można bez problemu dojechać wózkiem inwalidzkim aż do samej linii brzegowej. Wszystko dzięki specjalnie ułożonym podestom z jakiegoś nagumowanego plastiku. Przynajmniej nie trzeba przepychać wózka przez grząski piach…

Po godzinie relaksu wróciliśmy do hotelu na kawę i deser, a następnie znowu ruszyliśmy w miasto. Żeby bezczynnie nie siedzieć na plaży, postanowiliśmy pójść na molo…

Ten strach w moich oczach wcale nie był udawany 😉 Kilkadziesiąt metrów od brzegu w głąb morza, dopadł nas prawdziwy huragan. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z takimi mocnymi podmuchami niewidzialnej mocy, jaką był szalejący wiatr. Mistrz Joda mówiąc słynne „Niech moc będzie z tobą”, miał chyba na myśli właśnie zinnowitzki wiatr 😉 Do pełni szczęścia brakowało tylko pięciometrowych fal oraz trąby powietrznej… Gdy wjechaliśmy na molo, bryza morska wiała nam w plecy, więc jedynym problemem było trzymanie czapki, którą cały czas mocno dociskałem do oparcia 🙂 Na samym końcu, tego jakby nie było drewnianego pomostu, nie było wcale najgorzej. Stałem sobie tyłem do wiatru i próbowałem znaleźć gdzieś na wschodzie klif w Koserow… Po kilku minutach, że tak powiem, upał zelżał 😉 Do tego wszystkiego, czasami spadały na nas spore krople deszczu. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko wrócić na ląd… Gdy zawróciłem i ustawiłem się przodem w kierunku plaży, już wiedziałem, że nie będzie łatwo. Gruba chusta, którą miałem pod szyją, z pomocą pierwszego podmuchu, przykryła mi całą twarz. Daszek mojej ulubionej czapki, co chwilę podnosił się do góry. Mama od razu przywiązała swój kapelusik do brody. Ja tego nie zrobiłem, ponieważ nie chciałem robić z siebie większego świra, niż w rzeczywistości jestem 🙂 I tak wyglądałem ekstrawagancko bez przytwierdzonej czapki za pomocą chusty… Stanie na molu w morzu i ciągłe przyjmowanie na siebie silnych ciosów serwowanych przez niemiecki wiatr, było bez sensu, dlatego musieliśmy w końcu zacząć iść ku stałemu lądowi. Przez pierwsze dwadzieścia metrów, nie było nawet źle. Szalejąca wichura momentalnie zmroziła mi buzię i ręce, a jej moc pompowała we mnie powietrze z dużo większą siłą, niż respirator. Najodowanie w moim organizmie, musiało znacznie przekroczyć zalecaną normę. Po trzydziestu sekundach, nagle wiatr zdmuchnął mi rękę z joysticka. Kiedy ponownie ruszyłem i oszacowałem, że pozostało nam jeszcze jakieś 250 metrów, postanowiłem ustawić się na chwilkę z powrotem tyłem do wiatru i odetchnąć. Mama standardowo zaczęła panikować. Myślała, że silniejszy podmuch zepchnie mnie razem ze studwudziestokilowym wózkiem do wody. W związku z tym, za każdym razem, gdy tylko lekko skręciłem, od razu zaciągała mi tylny hamulec ręczny, jakby to miało mnie przed czymś uchronić 🙂 Po chwili odpoczynku wystartowałem ponownie. Nad nami pojawiały się coraz to ciemniejsze chmury. Do samej plaży, wiatr wygrał ze mną jeszcze trzykrotnie, zwalając mi dłoń z kierownicy… Kiedy już szczęśliwie znaleźliśmy się na lądzie, nie było czasu na odpoczynek, ponieważ zaczynało padać, a my oczywiście nie mieliśmy przy sobie parasola. Do hotelu pozostało nam jeszcze około półtora kilometra, więc póki tam dotarliśmy, byliśmy już solidnie zmoczeni… Po gruntownym osuszeniu i zmianie ubrań na suche, do kolacji mogłem w spokoju porobić notatki na bloga. Gdyby nie to, po kilku dniach mogłyby uciec mi z głowy niektóre przeżycia z poprzednich dni…

Myślałem, że podczas wczorajszej wyprawy do Peenemünde było wymagająco. Guzik prawda 🙂 Dzisiejsza przechadzka zwykłym wózkiem elektrycznym, po zaledwie trzysta metrowym molo, była dla mnie dużo większym wyzwaniem, niż trzydziestopięciokilometrowy rajd SuperFour’em na północ. Ironia losu…

***** Tekst utworzony 17.12.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *