Zinnowitz 2011 – dzień 7. – Odwiedziny wysepki Görmitz oraz przełaj przez rezerwat Südspitz Gnitz…

***** Tekst utworzony 24.04.2012r. *****

    

Już niedziela. Niestety nasz tygodniowy pobyt w Zinnowitz dobiega końca. Jutro po śniadaniu wracamy na stały ląd, do Polski. W jaki sposób do tego dojdzie, nie jest jeszcze przesądzone, ponieważ wszystko zależy od pogody. Pod uwagę bierzemy dwa warianty. Pierwsza opcja jest dość mało wyrafinowana i wolałbym, aby do jej wykonania nie doszło. Kto by chciał wracać do kraju samochodem jako pasażer wiedząc, że za plecami w przyczepie, ciągnie za sobą wprost stworzony do takiej misji pojazd? Drugi wariant jest zdecydowanie bardziej wymagający, a ja właśnie wolę takie rozwiązania, w których mogę dać coś od siebie i pomimo wymaganych większych nakładów pracy, cel osiągnąć samodzielnie. Oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe… Wyprawa z Zinnowitz do Świnoujścia na prom byłaby wspaniałym uwieńczeniem pobytu na wyspie Uznam. A co z naszymi bagażami? Jak dotrzemy ze Świnoujścia do domu? To akurat prosta sprawa. Tysiące naszych toreb, setki waliz i tony sprzętu odbierze z hotelu tata, który później zgarnie nas po drodze za przeprawą promową i bezpiecznie na pokładzie naszej renówki dostarczy nas prosto do Szczecina. Ale to wszystko jutro, a na dzisiaj mieliśmy inne, równie interesujące plany eksploracji wyspy… 

Jako, że jutro po śniadaniu, bez względu na pogodę musieliśmy opuścić Casę, przed południem pokręciliśmy się trochę po hotelu. Już na stołówkę zabraliśmy ze sobą aparat, żeby uwiecznić miejsca, w których spędziliśmy ostatnie siedem dni. Nie mogliśmy również zapomnieć o fotografii karteczki, która przez cały tydzień chroniła nasz stolik przed najazdem wrogich, otaczających nas dookoła Niemców 😉 RESERVIERT Familie Karlinski – co w wolnym tłumaczeniu znaczyło – nie chcesz zadzierać z tymi, którzy trzymają w przyczepie bestię, to lepiej nie siadaj przy tym stoliku…
 

Po śniadaniu, z którego jak zwykle wyszliśmy jako ostatni, zrobiliśmy jeszcze rundkę dookoła hotelu, poczym wróciliśmy do pokoju przygotować się do dzisiejszej przejażdżki… Tym razem chcieliśmy zaliczyć pobliski półwysep Gnitz. Jako, że większość turystów wybiera jednak ścieżki nadmorskie, spodziewaliśmy się na trasie pustek. Tym bardziej, że tam, gdzie mieliśmy zamiar dotrzeć, na mapach nie było żadnych rowerowych dróg, a były jedynie szlaki poprowadzone po normalnych samochodowych jezdniach… Ubraliśmy się w miarę ciepło, zabraliśmy ze sobą gorącą herbatę w termosie, wszystkie niezbędne gadżety, mapę i około wpół do dwunastej udaliśmy się na parking. Piętnaście minut później siedziałem już za sterami SuperFour’a i byłem gotów do startu. Przyzwyczajając się do nowej pozycji w moim pojeździe poczekałem chwilkę, aż mama uporała się ze swoim sprzętem i powoli poturlaliśmy się w kierunku centrum Zinnowitz. Pogoda była w sam raz na rowerową wycieczkę. Na niebie nie było widać ani jednej chmurki poza śladami latających nad naszymi głowami odrzutowców… Pierwszy odcinek, który mieliśmy do pokonania był długą prostą wzdłuż tutejszych parkingów. Gdy ten fragment trzystu metrów mieliśmy już za sobą, zgodnie z obowiązującymi przepisami powinniśmy skręcić w prawo i jednokierunkową uliczką ominąć ścisłe centrum. Może i tak powinniśmy postąpić, ale wykorzystując ostatnią szansę, chciałem przejechać przez główną ulicę miasteczka i zrobić sobie chociaż kilka pamiątkowych zdjęć. Żeby do tego doszło, musieliśmy przez kilkaset metrów pojechać spokojną nadmorską uliczką pod prąd… Nie wiem czy ja ich przyciągam, czy oni po prostu mnie śledzą, ale jak zwykle wjechałem prosto na jadący z naprzeciwka radiowóz 🙂 Dwoma kołami wskoczyłem na chodnik po prawej stronie jezdni, a oni jakby mnie naśladując zrobili to samo z drugiej. Powoli się minęliśmy i każde z nas pojechało dalej w swoim kierunku. Po chwili dotarliśmy do promenady prowadzącej do mola. Niedzielny tłum przelewający się po chodnikach, lekko mnie przeraził. Na ulicy również nie można powiedzieć, żeby było pusto. Sznur powolnie toczących się samochodów, ciągnął się w obu kierunkach po horyzont. Widząc taki rozwój sytuacji, od razu zrezygnowałem z sesji zdjęciowej i czym prędzej postanowiliśmy opuścić Zinnowitz uciekając na południe. Jazda w korku była trochę nużąca. Do tego, co kilkadziesiąt metrów musieliśmy przepuszczać pieszych, którzy na wyraźnie wymalowanych pasach, mieli pierwszeństwo, a w każdym bądź razie należało zachować się po europejsku i zatrzymać się przed przejściem… Kiedy już udało nam się przedostać do malutkiego ronda, większość szpanerskich kabrioletów i podrasowanych golfów GTI skręcała tam w lewo. My uciekając od tego zgiełku pojechaliśmy prosto, wpuszczając się na brukowaną ulicę Neue Strandstrasse, która po chwili zamieniła się w Alte Strandstrasse, co zdecydowanie bardziej pasowało do otoczenia. Stuki i puki w moim zawieszeniu były na tyle uciążliwe, że postanowiłem przerzucić się z jezdni na niewiele lepszy chodnik. Był on dosyć wąski i tragicznie pofałdowany przez korzenie pobliskich leciwych drzew, ale za to, poza jedyną towarzyszącą mi kolarką, nie było na nim żywego ducha. Dodatkowym plusem była możliwość wyprzedzenia kilkunastu samochodów, które zatrzymał zamknięty szlaban na przejeździe kolejowym, do którego zbliżaliśmy się w imponującym tempie. Gdy do niego dotarliśmy, czerwono-biała blokada uniosła się w górę nie pozwalając nam zatrzymać się na odpoczynek. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko jechać dalej. Po kilku bardzo wąskich przesmykach pomiędzy grubymi wierzbami a ogrodzeniami pobliskich domów, miałem serdecznie dość takiej jazdy i korzystając z luki, wjechałem na ulicę. Mama oczywiście nadal pozostała na chodniku i bezpiecznie pedałowała w cieniu starych drzew… Nie wiedząc kiedy, nad wyraz sprawnie, dojechaliśmy do skrzyżowania z główną drogą na wyspie numer 111. W iście ekstremalnym stylu musieliśmy przeciąć ją i pojechać dalej prosto trasą OVP29 na południe. Niestety nie znaleźliśmy w pobliżu żadnego ułatwienia w postaci chociażby przejścia dla pieszych. W takim wypadku pozostało nam jedynie uzbroić się w cierpliwość i poczekać na odpowiedni moment do przemknięcia na wprost. Jako, że cały czas znajdowaliśmy się na terenie Niemiec, nie musieliśmy czekać zbyt długo, ponieważ już po chwili jeden z kierowców zatrzymał się i pozwolił nam spokojnie przejechać na drugą stronę 111-stki. Dzięki temu, powoli opuszczając Zinnowitz, znaleźliśmy się na Neuendorfer Weg. Pod kołami pojawił się już co prawda asfalt, ale nie był to zachodni majstersztyk, do jakiego przywykłem podróżując po niemieckich autostradach. Chociaż mówiąc prawdę, próżno było szukać na nim dziur, a jedyne do czego można było się przyczepić, to ilość łat, których było pełno. Jedna zamieniała się w drugą, ale mimo wszystko warunki pracy mieliśmy wzorowe… 
  

Jadąc tą trasą, aż trudno było uwierzyć, że nadal jesteśmy w Zinnowitz. Brak chodnika, nierówna nawierzchnia i nieduże, ponure domki, w ogóle nie pasowały do obrazu nadmorskiej miejscowości. Bardziej wyglądało to na NRD-owską wioskę, niż na kurort nazywany w przewodnikach wanną Berlina… Długa prosta, którą jechaliśmy, pięła się sukcesywnie do góry, aż na jej końcu ukazał się nam przepiękny widok na Zalew Szczeciński oraz nowobudowane ekologiczne osiedle domków ze strzechą. Słońce tak mocno odbijało się w gładkiej tafli wody, że nawet okulary przeciwsłoneczne niewiele pomagały. Na szczęście po krótkiej chwili droga skręciła w prawo i ostre światło nie było już tak uciążliwe. O 12:12 pożegnaliśmy Seebad Zinnowitz jadąc dalej mało uczęszczaną jezdnią. Za jednym z kolejnych zakrętów, pojawił się znak świadczący o tym, że gdzieś przed nami, napotkamy na jakiś remont. Ku mojemu zaskoczeniu wcale nie chodziło o drogę, a wręcz przeciwnie. Właśnie skończono budowę nowej, nie widniejącej jeszcze na naszych mapach, ścieżki rowerowej. Chyba nie muszę mówić, jak ucieszył nas ten fakt. To była bardzo miła niespodzianka, która na pewno usprawniła naszą wyprawę na półwysep Gnitz…
  

Kiedy zatrzymaliśmy się na samym początku tej jeszcze świeżej dróżki, wyprzedziła nas grupka trzech rowerów. Dobrze ich zapamiętałem, ponieważ przez te ponad trzy tysiące kilometrów, które przebyłem już prowadząc mój wehikuł, nigdy nie spotkałem tak oryginalnej ekipy. Tym bardziej, że miało to miejsce u naszych zachodnich sąsiadów… Jak już mówiłem było ich trzech. Nie byli standardowo po sześćdziesiątce jak większość tutejszych turystów. Ich wiek oscylował w granicach 35-45 lat. Byli chyba pierwszymi napotkanymi kolarzami, którzy na swoich jednośladach nie posiadali rowerowych toreb i sakw, bez których normalny Niemiec nie opuszcza swojej bazy. Zamiast tego na każdym z rowerów powiewała foliowa torebka przyczepiona grubym drutem do tylnego bagażnika. I wcale nie były to kolorowe, rozkładające się przez tysiące lat foliówki z Netto czy Aldika, tylko biodegradowalne, cieniutkie i praktycznie jednorazowe torebki, wypełnione po brzegi prowiantem. Przez mocno wiejący wiatr, hałasowały bardziej niż mój silnik chodzący akurat na najniższych obrotach. Torebki to jeszcze nic, przecież nie każdego stać na drogi kolarski osprzęt. Rowery, ich weekendowe ubrania rodem ze “Słonecznego Patrolu”, czy też zakąski na pace nie były w stanie przyćmić tego, co mieli powkładane w uchwyty od bidonów. Zamiast plastikowych pojemników na picie, każdy z nich miał tam upchaną półtoralitrową butelkę hiszpańskiego piwa. Zawodowcy, nie ma co 🙂 Tempo ich jazdy nie było zbyt wysokie, dlatego przez dłuższy czas jechaliśmy razem, utrzymując pomiędzy naszymi maszynami stały dystans… Po definitywnym opuszczeniu Zinnowitz, wjechaliśmy w liściasty las. Tam, po bardzo ostrym zakręcie o dziewięćdziesiąt stopni w lewo, znaleźliśmy się na jednej z najdłuższych prostych z jaką miałem przyjemność obcować. Przez półtora kilometra ścieżka biegła po linii prostej, przypominając pas startowy na lotnisku. Osobiście zdecydowanie bardziej wolę kręte odcinki, na których coś się dzieje i trudno o senność… Po pokonaniu tego nudnego fragmentu trasy, dotarliśmy do Neuendorf. Po niewiele ponad trzydziestu minutach mieliśmy już przejechane około sześciu kilometrów. W związku z tym, że szło nam nienajgorzej, postanowiliśmy odbić na chwilę ze szlaku i odwiedzić pobliską wysepkę Görmitz… 

W centrum malutkiej wioski Neuendorf skręciliśmy w lewo tym samym zjeżdżając z głównej drogi na południe. Od razu znaleźliśmy się na tak zwanej Zone 30. Jezdnia była podzielona na czerwoną część dla pieszych oraz asfaltową dla samochodów, ale prawdę mówiąc nie napotkaliśmy tam ani jednych, ani drugich. Cała miejscowość odpoczywała… Po kilku zakrętach domki się skończyły, a my wjechaliśmy na ogromną otwartą przestrzeń, gdzie zielone, podmokłe pola, zlewały się z błękitną wodą Zalewu. Jedynym, co burzyło tą dziką harmonię, były oddalone od nas o kilkaset metrów pompy wydobywające spod ziemi ropę. Trochę nas to zdziwiło, ale później przeszukując internet potwierdziłem tą informację. Już podobno od czasów NRD na półwyspie wydobywa się ropę. W szczytowym okresie produkowano tam 220 tysięcy ton rocznie, a dziś jest to zaledwie 7 tysięcy ton w ciągu roku. Nie wiem, czy to dużo, czy też mało, ale w każdym bądź razie ani Neuendorf, ani pobliskie Lütow w żadnym stopniu nie przypominają Emiratów Arabskich, więc chyba nie są to jakieś nadzwyczajne wydobywnicze wyniki… Równo z tablicą oznaczającą koniec miejscowości skończył się asfalt i przez następne dwa, a licząc podróż w obie strony cztery kilometry, musieliśmy tłuc się po wąskiej drodze ułożonej z nierównych betonowych płyt… 
  

Momentami miałem wrażenie, jakbym jechał cały czas po schodach. Rzadko kiedy szare płyty położone koło siebie leżały na tym samym poziomie. Stukot, jaki wytwarzałem podczas tej powolnej jazdy, przypominał takt, jaki wystukują pociągi sunąc żwawo po szynach. Puk-puk, puk-puk, puk-puk, puk-puk… Podziwianie widoków było dosyć utrudnione przez wysokie, miejscami już trochę wyschnięte trawy, które przewyższały swoim wzrostem nawet mojego prawie stuosiemdziesięciocentymetrowego SuperFour’a. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko bez rozglądania się dookoła, cały czas uważnie spoglądając pod koła, sukcesywnie sunąć w kierunku wysepki Görmitz. Pomimo małej atrakcyjności tego miejsca, po drodze minęliśmy kilka rowerów, które również poszukiwały wrażeń w tym zakątku Uznamu… Po przejechaniu ponad kilometra wzdłuż dzikich pól, dotarliśmy do najbardziej ciekawiącego mnie punktu na dzisiejszej trasie, a mianowicie sztucznego nasypu, czy też grobli, która jest jedyną drogą łączącą te dwie wyspy…

  

Na tym prostym odcinku, nawierzchnia się nie zmieniła ani trochę poza tym, że zrobiło się zdecydowanie szerzej. Dotychczas szlak wyraźnie stanowił jeden pas ruchu, natomiast tutaj, na usypanym moście, mieliśmy już do czynienia z podwojeniem wąskiego traktu. Niestety dziury i szczeliny pomiędzy płytami, były również pomnożone razy dwa. Przez to nasz sprinterski rajd zamienił się w coś na kształt spaceru…
  

Ten ponad półkilometrowy odcinek, stworzony całkowicie przez człowieka, okazał się być miejscem weekendowych spotkań tubylców, którzy w kilku wyznaczonych na grobli punktach, łowili ryby, opalali się na rozłożonych leżakach, a nawet rozpalali grille i ogniska. Nawet mocniejsze podmuchy wiatru pędzącego znad wody, nie były w stanie zakłócić niedzielnej sielanki… Co jakiś czas robiąc zdjęcia, powoli kroczyliśmy na Görmitz. Za każdym razem mijając koczowiska Niemców, kulturalnie i zgodnie z zachodnimi obyczajami pozdrawialiśmy się nawzajem. Czasami było to tylko sugestywne skinienie głową, a czasami kończyło się na machnięciu ręką oraz wymianie “Morgen”, czy też bardziej uniwersalnych “Hi” lub “Hello”. Po przemknięciu koło czterech, a może nawet i pięciu takich obozów, nasyp mieliśmy już za sobą i po pokonaniu ostrego zakrętu w prawo, byliśmy na wysepce. Beton pod naszymi kołami nie zniknął, ale za to wyraźnie dało się odczuć, że płyty były dużo mniej zużyte niż te, po których jechaliśmy na odcinku pomiędzy wyspami. Dodatkowo szarą, twardą nawierzchnię, w wielu miejscach pokrywała zielona trawa, która wyrastała spod spodu, pokrywając większość dziur i nierównych przerw pomiędzy betonem. Kiedy już obiema nogami znaleźliśmy się na Görmitz, nasze przypuszczenia potwierdziły się w stu procentach. Byliśmy po prostu na sporej, podmokłej polanie, która wystawała ponad powierzchnię Zalewu. Będąc już tak daleko od pierwotnego szlaku, szkoda było od razu zawracać, dlatego postanowiliśmy wjechać w głąb wyspy. Przejechanie z jednego końca Görmitz na drugi zajęło nam może pięć minut. Zarośnięta droga urwała się nagle wjeżdżając w ogromne, błotniste kałuże. Tam też stały trzy budynki, będące jedynymi zabudowaniami na wyspie. Sądzę, że jakiś czas temu hodowano tutaj krowy. Dwie z tych ruin pozostałych zapewne jeszcze po NRD, wyglądały na opuszczone obory, a w ich pobliżu na pastwiskach rozłożone były elektryczne pastuchy, mające na celu zatrzymać krnąbrne krasule na wyznaczonej łące. Po ocenie wyglądu tych budynków, jestem przekonany, że już od bardzo dawna nikt w nich nie urzęduje, a już na pewno nie trzyma tam bydła… Korzystając z czegoś na wzór zatoczki, zawróciliśmy i w żółwim tempie, nie płosząc chronionych na wyspie gatunków ptaków, ruszyliśmy z powrotem na Uznam… 
  

Uważnie ponownie pokonaliśmy nasyp i po kilkunastu minutach mało komfortowej trzęsiawki doczłapaliśmy do Neuendorf. Droga powrotna do naszego szlaku, wyzwoliła we mnie nowe pokłady energii, dzięki którym nie zważając na stuki i puki zawieszenia, skutecznie uciekłem mamie, która toczyła się kilkaset metrów za mną. W związku z tym, nie miałem innego wyjścia, jak zakamuflować się gdzieś w Neuendorf i poczekać na nią na poboczu pustej drogi. Jak zawsze ustawiłem się tak, żeby mieć na oku w lusterku całą trasę za moimi plecami i spokojnie czekałem regenerując siły na dalszą część dzisiejszej wyprawy. Kilka minut później, razem powróciliśmy do głównej krzyżówki w Neuendorf, gdzie wcześniej zboczyliśmy z naszego szlaku. W tym miejscu niestety kończyła się nowa ścieżka rowerowa i dalszą jazdę musieliśmy kontynuować jezdnią. Na szczęście znajdowaliśmy się na całkowitym odludziu i droga, po której przemieszczaliśmy się na południe, była praktycznie pusta… Przejazd krętą ulicą biegnącą przez Neuendorf zajął nam dosłownie minutę. Przez wszystkie te zakręty, dziesięć metrów za mamą, którą miałem za plecami, cierpliwie sunął ogromny, zielony traktor z dwiema jeszcze większymi od siebie przyczepami. Każde z jego kół było wyższe od mojego SuperFour’a. Gdyby tylko chciał, mógł po nas przejechać i zapewne nawet by nas nie poczuł pod swoimi grubymi oponami, których nie powstydziłby się żaden Monster Track. Dopiero kiedy zakręty się skończyły, a widoczność przed nami ukazywała około kilometra w przód, niemiecki rolnik zdecydował się nas wyprzedzić. Chwilę po tym, jak to wielkie, zielone monstrum nas minęło, my minęliśmy tablicę oznajmiającą koniec miejscowości… 
  

Mniej więcej tam, rozpoczęła się lekko opadająca, długa prosta łącząca Neuendorf z Lütow. W połowie tego dwukilometrowego odcinka, dogoniliśmy traktor, który na pobliskim polu graniczącym z naszą drogą, odbierał od dwóch kombajnów świeżo ścięty towar. Podczas ładowania tej sypkiej masy, którą najprawdopodobniej była pszenica, w kierunku drogi, którą jechaliśmy, leciały prawdziwe tumany kurzu. Kiedy wjechaliśmy w tą gęstą chmurę, widoczność przed nami była zerowa. Prawdziwy Smoleńsk… Do tego pył, który fruwał w powietrzu, skutecznie utrudniał oddychanie. Ja ze swoimi mizernymi wdechami, nie wciągnąłem do płuc tego drapiącego dziadostwa. Gorzej było z mamą, która zakrztusiła się tym ciemnym pyłem i przez kolejny kilometr, dusiła się nie przestając przy tym pedałować… Na końcu tego długiego zjazdu wjechaliśmy do Lütow. Nadal cały czas jechaliśmy prosto szukając na drzewach i słupach niewielkich tabliczek ze strzałkami wyznaczającymi nasz szlak. Mijaliśmy dom za domem, aż droga, którą jechaliśmy się skończyła i przed nami pojawił się Zalew. Żeby bezsensownie nie krążyć wyjęliśmy mapę i poszukaliśmy najlepszego rozwiązania. Okazało się, że musieliśmy przegapić drogowskaz, który powinien skierować nas sto metrów wcześniej w prawo. Korzystając z samochodowej zatoczki, zawróciłem wśród wysokich trzcin i szybko ruszyłem za mamą. Przed skrętem, byłem już tuż za nią i ostro ścinając zakręt wyszedłem na prowadzenie. Przez następne kilkaset metrów, przecierałem szlak, jadąc wąską lokalną drogą będącą jednocześnie deptakiem. Po drodze wyprzedziliśmy grupkę spacerujących emerytów, którzy najwidoczniej podążali w tym samym kierunku, co my. Dwa łagodne zakręty dalej, dojechaliśmy do końca jezdni. Przed nami wyrosło wysokie ogrodzenie, którego siatka była dokładnie pokryta najróżniejszymi, ciemnozielonymi pnączami. W niewielkiej przerwie pomiędzy płotem znajdowała się furtka, a obok niej tablica informacyjna, która w niewielkim stopniu wyjaśniała to, co czeka nas po drugiej stronie ogrodzenia… 
  

Wysoka siatka wyznaczała teren rezerwatu Südspitz Gnitz, czyli południowego przylądka leżącego na wyspie Uznam. Z naturalnych przyczyn, na terenie rezerwatu występowały jedynie wąskie ścieżki pieszo-rowerowe. O prawdziwej utwardzonej dróżce, można było co najwyżej pomarzyć… Pomimo niesprzyjających warunków, postanowiliśmy dostać się do środka. Otwartą furtkę pokonałem bez żadnego problemu. Gorzej zrobiło się kilka metrów za ogrodzeniem, gdzie gęste krzaki i nieduże drzewa, gwałtownie zwęziły  szerokość naszego szlaku, na którym ponad metrowy SuperFour miał spore trudności. Nasza prędkość od razu spadła do około dwóch kilometrów na godzinę. Właściwie właśnie tam, dzisiejsza wycieczka zamieniła się z normalnej krajobrazowej przejażdżki w wyprawę, a nawet w pełnoprawny rajd przełajowy… Ze względu na spacerowe tempo przeprawy, nasze jak i przede wszystkim uszy chronionych na półwyspie gatunków zwierząt, mogły odpocząć od hałasu mojego silnika, który zgasiliśmy… Przez dłuższą część rezerwatu, po lewej stronie ścieżki rosły przeróżne twarde i klujące krzaki, które co chwilę próbowały przerysować moją styraną już w boju karoserię. Z drugiej zaś strony, rzadko wystawało coś z ziemi kilka centymetrów ponad trawę. Za to tuż przy wydeptanej dróżce rozciągnięty był elektryczny pastuch, który miał oddzielić nas od pasących się luzem byków. Cały czas zastanawiałem się, czy lepiej porysować sobie lewy bok, czy może przysmażyć prawy…
  

W pewnym momencie, byliśmy zmuszeni wyminąć się z jadącymi z naprzeciwka rowerami. Było to nie lada wyzwaniem, ponieważ sam SuperFour zajmował jakieś 120 procent całej szerokości ścieżki. Na szczęście byliśmy w Niemczech, gdzie wszyscy byli dla mnie mili i wyrozumiali, bo na przykład w Polsce nie wiadomo jak to by się skończyło 😉 Kilka minut później i zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, zostaliśmy wyprzedzeni przez tych, których mijaliśmy jeszcze przed wjazdem na teren rezerwatu. Gdy tylko nas zobaczyli, od razu z uśmiechem na twarzach zaczęli mówić w naszym kierunku coś po Niemiecku. Trudno było zrozumieć choć jeden wyraz, ale dzięki gestom, ich słowa stały się dużo bardziej zrozumiałe. Oczywiście chodziło im o to, że mój pojazd jest troszeczkę za szeroki jak na tą dróżkę. Zgodziliśmy się z nimi i pościliśmy ich grzecznie przodem. Ponieważ nasza prędkość nie była szczytem możliwości mojego sprzętu, przez następne sto metrów poruszaliśmy się razem z tymi rozbawionymi Niemiaszkami, których cel podróży zdradzały plażowe ręczniki oraz piknikowy kosz. Kiedy przez moje stanowcze zwolnienie ze względu na najwęższy fragment przeprawy, nasi zachodni przewodnicy odskoczyli nam kawałek w przód, nie wiedząc czemu, zatrzymali się wśród wysokich drzew i na nas czekali. Gdy się do nich doturlaliśmy okazało się, że na szlaku znajdował się malutki drewniany mostek, pod którym leniwie próbowała płynąć woda z pobliskich pól. Tamci nie znając możliwości SuperFour’a myśleli, że nie uda mi się przedostać na drugą stronę rowu, dlatego czekali na nas, żeby pomoc mamie przenieść mój pojazd…
  

Podjechałem bliżej kładki i poddałem ją wnikliwej ocenie. Patrząc na nią z boku, najtrudniejszym wydawał się sam wjazd na mostek, ponieważ żeby się na nim znaleźć, trzeba było pokonać dwa schodki. Wziąłem więc odpowiedni rozpęd i od razu wskoczyłem przednimi kołami, poczym się zatrzymałem. Moje opony ledwo mieściły się na kładce, która była stworzona idealnie na miarę SuperFour’a. Nie miałem nawet pięciu centymetrów marginesu, o który ewentualnie mógłbym zahaczyć. Kiedy już przednią oś miałem na moście, ostro wystartowałem wrzucając swój ciężki tył na górę. Po tym, wystarczyło tylko uważnie przejechać przez pięciometrową kładkę i powoli z niej zjechać, również po dwóch drewnianych schodach…
  

Kiedy towarzyszący nam, zaprzyjaźnieni już Niemcy zobaczyli na co mnie stać, wiedzieli, że nie będą nam więcej potrzebni i poszli dalej przodem. Zaraz za mostkiem, ubity wcześniej piach zamienił się w mokre błoto. Dookoła otaczał nas podmokły teren, na którym ciężko było ustać starym i grubym drzewom. Za to miejscami było trochę szerzej, dzięki czemu łatwiej było się wyminąć ze spotykanymi na szlaku turystami, którzy bez względu na to, czy byli pieszo, czy też na rowerach, osiągali wyższe średnie prędkości niż my…
  

Czas mijał nam w zastraszającym tempie, a zdobyte kilometry wcale nie chciały rosnąć. Przedzierając się dalej przez błota i chaszcze, dotarliśmy do malutkiej polany położonej zaledwie metr, może dwa, nad poziomem pobliskiego Zalewu Szczecińskiego. Była ona przedzielona licznymi kablami podłączonymi do wysokiego napięcia. Na samym środku, znajdowała się przerwa pomiędzy drutami. Niestety przedostanie się przez nią na drugą stronę elektrycznego pastucha, było możliwe tylko dla chodzących, ponieważ był tam zamontowany kołowrotek, taki jak w niedużym markecie, który skutecznie mnie zatrzymał. Wiedzieliśmy, że nasza droga się skończyła… Nie pozostało nam nic innego, jak tylko zawrócić. Ale przed tym zrobiliśmy sobie krótką przerwę, a nawet śmiało można by powiedzieć piknik z gorącą herbatą i ciasteczkami…
  

Trochę było szkoda, że nie uda nam się zdobyć południowego przylądka półwyspu, ale na dobrą sprawę, nie było po co pchać się dalej, ponieważ w tej niedostępnej dla mnie części rezerwatu Südspitz Gnitz, luzem, na całkowitej wolności, pasły się białe… byczki!
  

Plaża, która znajdowała się zaraz za kołowrotkiem, wyglądała jak typowe kąpielisko nad jeziorem. Żółty, prawie biały w słońcu piasek, służył nielicznym plażowiczom do rozłożenia koców i ręczników. Niektórzy z nich pluskali się w wodzie Zalewu wiedząc, że na sto procent nie spotkają w niej rekinów. W zamian za to, dreszczyk emocji na pewno podnosiły biegające byki, które leniwie żuły trawę… Gdy jeden z nich zaczął się powoli do nas zbliżać, postanowiliśmy zakończyć podwieczorek i w zorganizowanym pośpiechu, rozpoczęliśmy procedury startowe. Niby byliśmy oddzieleni od niego drutami podłączonymi do wysokiego napięcia, ale jednak nie mieliśmy pewności, czy rzeczywiście płynie po nich prąd. Poza tym, taki rozwścieczony byczek mógłby w ogóle nie zważać na taki szczegół, jak jakiś tam lichy pastuch. Spakowanie wałówki, wjechanie fotelem do środka mojego pojazdu oraz zawrócenie, zajęło nam około trzech minut, ale na szczęście w tym czasie biały, ponad półtonowy byk, nie bardzo zwracał na nas uwagę. Mimo wszystko mama tak przejęła się ewakuacją, że nie zrobiła wyraźnego zdjęcia temu siejącemu postrach stworzeniu. Musicie uwierzyć mi na słowo, że była to naprawdę wściekła i krwiożercza bestia o, na nasze szczęście, łagodnym temperamencie 😉 Powrót był monotonny i trochę męczący. Nie mogłem się doczekać kiedy opuścimy teren rezerwatu. Koniecznie chciałem rozwinąć maksymalną prędkość mojego quada, ale na wąziutkiej ścieżce, było to niemożliwe. Pomimo wszystko znajomość drogi powrotnej, pozwalała nam zdecydowanie szybciej pokonać odcinek specjalny przez obszar objęty ochroną. Dosyć sprawnie dotarliśmy do mostku, który tym razem lekko starał się uprzykrzyć mi jego pokonanie. Przednie koła wjechały na kładkę perfekcyjnie, natomiast schody zaczęły się z chwilą, kiedy próbowałem wjechać na górę tylną osią… Wilgotne, pokryte zielonym mchem deski pod moimi przednimi oponami, nie pozwalały mi wciągnąć po dwóch stopniach pozostałych dwóch kół. Dziesięciocalowe felgi kręciły się w miejscu, wyślizgując przy tym śliski już mech. Kilka razy wycofywałem do tyłu i ponownie gwałtownie przyspieszając próbowałem wspiąć się na most. Dopiero za piątym razem, kiedy mama zdecydowanie popchała mój zadek, udało mi się wjechać na kładkę. Zjechanie z niej nie było już tak trudne i bez problemu opuściłem ją zeskakując na piaszczystą dróżkę… Kawałek dalej, gdy podmokły, grząski teren zamienił się w suchy i ubity piach, mama zarządziła przerwę na siusiu. W związku z tym, zjechałem ze ścieżki na wysoki nasyp oddzielający nas od wód Zalewu i poczekałem na moją towarzyszkę, która zeszła na dół z jego drugiej strony, żeby pozbyć się tego, co nie pozwalało jej kontynuować jazdy. Pech chciał, że z miejsca, gdzie mama poszła się załatwić, rozpościerał się niesamowity widok na niewielką zatoczkę, w której rozstawione były rybackie sieci. Będące już nisko słońce, doskonale wszystko to oświetlało, tworząc ten zakątek, jeszcze bardziej magicznym. Grupa Niemców, która właśnie przechodziła, również chciała rzucić okiem na Zalew. Wspięli się na wysoki, porośnięty trawą wał, na którym stałem i na widok sikającej w krzakach mojej rodzicielki, od razu zawrócili na jednej nodze, dodając przy tym pod nosem – All so… Minutę później, powoli stoczyłem się z nasypu na wydeptaną ścieżkę i razem z mamą ruszyłem w kierunku bramki będącej granicą rezerwatu. Kilkaset metrów dalej, dotarliśmy do furtki i z powrotem znaleźliśmy się na asfaltowej uliczce w Lütow, tuż przy domku z często spotykaną w tej okolicy strzechą… 

  

Następnym celem naszej dzisiejszej wyprawy było Netto w Zinnowitz. Żeby tam dotrzeć, najpierw musieliśmy opuścić półwysep Gnitz i dojechać jezdnią do Neuendorf, a stamtąd nową ścieżką rowerową do Seebad Zinnowitz. Wyjazd z Lütow nie był wymagający, tym bardziej, że po drodze nie spotkaliśmy żadnego samochodu. Od razu za tablicą oznajmującą o końcu miejscowości, jezdnia zaczęła piąć się w górę, żeby po pięciuset metrach wyrównać, a kolejny kilometr dalej znowu gwałtownie opaść do tego samego poziomu, co w Lütow. Podczas podjazdu odskoczyłem mamie daleko do przodu i nie miałem najmniejszego zamiaru zwolnić. Po prawie dwóch godzinach spaceru po Südspitz Gnitz, musiałem w końcu się wyszaleć i poczuć wiatr we włosach. Jako pierwszy zdobyłem szczyt i nie chciałem oddać prowadzenia, nawet kosztem wdechnięcia kolejnej porcji pyłu z pola… 

  

Tym razem na szczęście wiatr hulający po polu wiał od drogi, więc obyło się bez wstrzymywania oddechu na dłuższą chwilę… Na końcu ponad dwukilometrowej prostej, rozpoczął się wyczekiwany zjazd kończący się partią ostrych zakrętów po przekroczeniu rogatek Neuendorf. Mama była już tylko malutką kropką w moim lusterku, a na potencjometrze prędkości maszyny prowadzonej przeze mnie, po raz pierwszy dzisiaj zawitała siedemnastka. Widząc to, od razu przypomniało mi się, że po raz ostatni, udało mi się wyciągnąć tyle z SuperFour’a na wydmach na początku tygodnia. Wtedy wózek z niewyjaśnionych jeszcze przyczyn, nagle się zatrzymał, wyrywając przy tym nawierzchnię pod kołami. Gdy tylko to wspomnienie do mnie dotarło, ponownie usłyszałem ten sam pisk i zgrzyt, który spowodował awaryjne hamowanie. Wiedząc doskonale co może się zaraz wydarzyć, w mgnieniu oka zrzuciłem rękę z joysticka zatrzymując tym samym pojazd. Kiedy SuperFour wyhamował do około pięciu kilometrów na godzinę, włączył się ten nielubiany przeze mnie hamulec bezpieczeństwa, który pomimo niedużej prędkości ponownie prawie wyrwał  pode mną asfalt. Dobrze, że akurat w tym momencie nie uprawiałem frywolnej jazdy środkiem drogi i na szczęście zatrzymałem się na swoim prawym pasie, nie blokując całego ruchu… Żeby ponownie uruchomić mój pojazd, niezbędna była mama, która nie mając pojęcia o mojej awarii, wlekła się gdzieś z tyłu. W czasie kiedy na nią czekałem, mogłem spokojnie ochłonąć po niemiłym i mało przyjemnym zatrzymaniu. Pomimo niewielkiej prędkości podczas nagłego hamowania, znowu odezwały się bolące żebra, w które wbił się pas bezpieczeństwa. Najwidoczniej nie doszły jeszcze do siebie po środowym zdarzeniu. Komputer pokładowy nie pozwolił mi choć na sekundę zemdleć. Cały czas z joysticka wydobywał się głośny i monotonny sygnał informujący o awarii. Minutę, dwie później, dotarła do mnie lekko zziajana mama, która jak zwykle grzecznie zapytała – No co jest? Czemu nie jedziesz? Dawaj! Kiedy powiedziałem jej co się stało, od razu zeskoczyła z roweru i podbiegła do mnie, uderzając kaskiem w mój przezroczysty daszek. Wtedy, jak zawsze pojawiła się w jej oczach panika – Co Ci jest? Jesteś cały blady! Gdy już udało mi się ją uspokoić i wytłumaczyć co się przed chwilą wydarzyło, zrestartowaliśmy SuperFour’a i ostrożnie ruszyliśmy dalej. Nie miałem najmniejszego zamiaru jechać szybciej niż 15 kilometrów na godzinę. Nawet powracający z pola, ogromny, syczący mocą traktor, nie był w stanie mnie do tego zmusić… Nie nękani przez żadnych piratów drogowych, powoli przemknęliśmy przez Neuendorf i wskoczyliśmy na ścieżkę rowerową, którą dotarliśmy prawie do samego Seebad Zinnowitz. Dopiero po kilku kilometrach, nowiutki asfalt dla jednośladów się skończył i zmusił nas do ponownego wjazdu na jezdnię. Jako, że trasa którą wracaliśmy była nam już znana, pokonaliśmy ją w mgnieniu oka. Gdy znaleźliśmy się na drodze, przed nami wyrosło osiedle niewielkich domków pokrytych strzechą, położonych tuż nad Zalewem. Kiedy jechaliśmy w drugą stronę, nie zauważyłem, że to budowane osiedle jest aż tak duże… 

  

Po przekroczeniu żółtej tablicy Zinnowitz informującej o wjeździe do miejscowości, droga lekko skręciła w lewo. Zaczęliśmy powoli oddalać się od płaskiej tafli wód Zalewu Szczecińskiego i z każdym metrem, byliśmy bliżej równie spokojnego morza… Dosłownie po dwóch minutach dojechaliśmy do skrzyżowania z całkowicie zapchaną 111-tką. Trafiliśmy akurat na sam szczyt niedzielnych podróży. I co ciekawe, więcej samochodów podążało w głąb wyspy, niż ją opuszczało. Była punktualnie 15:30. Wyglądało to tak, jakby nagle wszyscy chcieli spędzić poobiednią sjestę nad samym morzem… Kilkadziesiąt metrów przed tą felerną krzyżówką, po raz kolejny wyprzedził nas ten wielki, tym razem pusty, traktor, który szczelnie zablokował półtora pasa ruchu. W żółwim tempie doturlał się do skrzyżowania i czekał na okazję pozwalającą włączyć się do sznurka jadących zewsząd pojazdów. My nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko czekać na jego tyłach i wdychać ciemne chmury spalin, które wydobywały się z niego pomimo postoju. Za nami kolejka z minuty na minutę robiła się dłuższa, przez co w moim lusterku przybywał samochód za samochodem. Gdy kierowcy stojący za nami tracili cierpliwość, ktoś nawet nieśmiale trąbnął. Najgorsze było to, że zielony traktor miał zamiar pojechać w lewo i w związku z tym musiał załapać się na lukę aut podążających w obu kierunkach. Mama miała nad nami wszystkimi zdecydowaną przewagę, ponieważ niewiele ryzykując, mogła wcisnąć się pomiędzy naczepy tego potwora, a piętrowy domek stojący tuż przy samej jezdni. Ale jako, że nie należy ona do tych szalonych freestylowców, nie dała się skusić moim namowom i grzecznie czekała razem ze mną… W końcu po dobrych pięciu minutach, farmer nie wytrzymał i korzystając z pustego prawego pasa na 111-tce, wjechał na niego i wymusił, aby pozostali kierowcy ustąpili mu pierwszeństwa. Nikt nawet nie próbował z nim zadzierać i utrudniać mu wykonania tego dość trudnego ze względu na jego gabaryty, manewru… Kiedy traktor zniknął nam z pola widzenia jadąc gdzieś w kierunku Greifswaldu, wszyscy stojący za mną ruszyli do krzyżówki tak ochoczo, że nawet ja wystartowałem jak z katapulty. Licząc to monstrum, które już odjechało, byłem pierwszy w kolejce do włączenia się do ruchu. Niestety jakiś niemiecki cham, w dwudziestoletnim puchaczu (Mercedesie), wyprzedził mnie nie wierząc chyba w osiągi mojego SuperFour’a. Trochę się tym zbulwersowałem i mówiąc prawdę, miałem ochotę przerobić go na niemiecki kebab, ale po chwili ochłonąłem i oszczędziłem jego i tak już kiepski lakier… Była już 15:45, a my dalej koczowaliśmy na skrzyżowaniu. Najgorsze było to, że w tamtym miejscu nie było ani przejścia dla pieszych, ani też chodnika, z którego moglibyśmy skrzętnie skorzystać. Gdy nareszcie udało nam się skręcić w prawo, mama po kilkudziesięciu metrach zrezygnowała z jazdy po drodze i przy pierwszej nadążającej się okazji, wskoczyła na krzywy i popękany chodnik. Jako, że wąż z samochodów, w którym również brałem czynny udział, wlókł się maksymalnie trzydzieści kilometrów na godzinę, nie widziałem żadnego zagrożenia i cały czas poruszałem się jezdnią. Mama próbująca za mną nadążyć, robiła co mogła i co chwilę wykrzykiwała w moim kierunku łagodne groźby, które mimo wszystko, miały mnie nakłonić do wjazdu na część dla pieszych. Byłem nieugięty i niewzruszony kontynuowałem podróż za autami. Co jakiś czas spoglądałem na pędzącą po prawej stronie mamę i nie mogąc zrozumieć jej postawy, dotarłem do skrzyżowania z sygnalizacją świetlną. Drogowskazy do centrum Zinnowitz nakazywały skręcić w lewo. Prosto trasa prowadziła do Köserow i dalej do Świnoujścia. Jak przystało na prawdziwego low-ridera w szpanerskim wozie, lewym okiem spojrzałem w lusterko i powoli zjechałem na lewy pas, ustawiając się w kolejce czekających na zapalenie się zielonej strzałki właśnie w lewo. Stojąc przez chwilę na samym środku głównego skrzyżowania w Zinnowitz, lansowałem się w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Co prawda brakowało mi jeszcze ostrego, dudniącego basu i tak zwanego zimnego łokcia, ale i tak byłem nie lada atrakcją… Zielone światło zapaliło się dosłownie na parę sekund. Korzystając z tego, że wszyscy dookoła spoglądali tylko na mnie i mój pojazd, skręciłem w lewo na późnym pomarańczowym, mając nadzieję, że zaraz zza krzaków nie wyskoczyć niebieski wóz z białym napisem Polizei na karoserii… Po szczęśliwym opuszczeniu krzyżówki, dalej podążałem miejscami nierówną jezdnią na północ. W międzyczasie doszedłem do wniosku, że przez mamy głupotę stracił bym nie tylko lans, ale także cenny czas. Dlaczego? Ponieważ mama, która wybrała wariant dla niezmotoryzowanych, ugrzęzła na dobre czekając, aż na przejściu dla pieszych pojawi się zielone światło… Jeszcze przed wjazdem do Zinnowitz ustaliliśmy, że po drodze zatrzymamy się w Netto, gdzie mieliśmy oddać do skupu butelki i kupić trochę słodyczy do domu. Podążając zgodnie z planem, kilkaset metrów od skrzyżowania przejechałem przez otwarty przejazd kolejowy i od razu za nim wbiłem się na lewoskręt, który prowadził na sklepowy parking. Nie zdążyłem jeszcze na niego wjechać, a już zamknięto za mną szlaban, który automatycznie opuścił się ze względu na nadjeżdżający pociąg UBB. Od razu pomyślałem sobie – Gdyby mama dotrzymywała mi tempa, zapewne oboje byliśmy już po drugiej stronie torów, a tak mój czas oczekiwania będzie jeszcze dłuższy… Nie pozostało mi nic innego, jak tylko po raz kolejny uzbroić się w cierpliwość i koczować pod marketem. W związku z tym, szarmancko i z wdziękiem objechałem spory, w połowie zapełniony parking i zaparkowałem przy samym wejściu na jednym z miejsc dla niepełnosprawnych. Żeby dobrze kontrolować sytuację, ustawiłem się tyłem, przez co mogłem bez problemu obserwować stojącą za szlabanami mamę, która pojawiła się tam dopiero minutę po tym, jak zająłem najlepsze miejsce przed sklepem. Pociąg nie nadjeżdżał. Przez te kilka chwil oczekiwania, zachodzące słońce dało mi się na tyle we znaki, że postanowiłem przestawić swoją maszynę i zaparkować przodem. W ramach ochrony środowiska zgasiłem samodzielnie silnik i moje diodowe lampy, bez których i tak prezentowałem się kozacko. Cała rozłąka z moją rodzicielką trwała lekko ponad dziesięć minut. Dodatkowo przeczuwałem, że postój na parkingu przedłuży się minimum o kolejny kwadrans, kiedy to mama będzie robiła zakupy… Niestety tym razem również się nie pomyliłem i następne półgodziny spędziłem wpatrując się w swoje lustrzane odbicie w przeszklonej ścianie marketu. Przez te trzydzieści minut walczyłem z samouwielbieniem i starałem się nie popaść w samo zachwyt. Oprócz tego, co jakiś czas rzucałem okiem na mamowy rower, który mógł stać się łakomym konskiem dla miejscowego rabusia… Kiedy już w końcu zakupy mieliśmy za sobą, spakowaliśmy fanty do mojego kufra i mamy rowerowych sakw, poczym szybko i sprawnie ruszyliśmy w kierunku naszego hotelu. Żeby tam dotrzeć, pozostało nam jeszcze pokonać całe zatłoczone Zinnowitz. Tym razem było o tyle lepiej, że udało mi się namówić moją towarzyszkę do jazdy drogą. Dojazd spod Netto do malutkiego ronda był łatwy i przyjemny. Dopiero za nim, gdy na dobre wtopiliśmy się w centrum, które dosłownie pękało w szwach, musieliśmy włączyć wszelkiego rodzaju radary. Piesi co chwilę wylewali się z chodnika, wpadające na jezdnię pod koła powoli toczących się aut. Ja zapatrzony na polskiego turystę w dużo mówiącej koszulce z sugestywnym nadrukiem PIER-DOL-SIĘ, prawie przejechałem grubego niemiaszka, który bez zastanowienia wszedł na pasy, jedząc przy tym ogromnego hot-doga. Na szczęście jadąca za mną mama była jak zwykle bardziej ostrożniejsza ode mnie i zdążyła wyhamować nie wbijając mi się w tyłek. Kilkaset metrów dalej dojechaliśmy do deptaka, ale żeby nie pchać się w ten tłum, postanowiliśmy wrócić do bazy krótszą drogą po jezdni. Nie mogłem sobie tylko pozwolić na zrezygnowanie z malutkich, przepysznych pączków, które sprzedawano w budce tuż przy wejściu na molo. W związku z tym, inteligentnie zatrzymałem się na dużym miejscu parkingowym z wyraźnie umiejscowionym zakazem postoju, poczym wysłałem mamę na deptak. Po kilku minutach wróciła do mnie z niedużym woreczkiem pełnym świeżutkich, jeszcze ciepłych pączków obficie obsypanych cukrem pudrem. Pyyyycha… Gdybym nie był taką ofermą, to zapewne schrupałbym je na miejscu, a tak musiałem jeszcze przetransportować ten tłusty papierowy woreczek do hotelowego pokoju, gdzie czekał na mnie nóż z widelcem… Bezmandatowo wystartowaliśmy ponownie. Do naszej stajni mieliśmy jeszcze tylko dwieście metrów prostej wzdłuż hotelowych parkingów. Dwie minuty później byliśmy już koło przyczepy, zaliczając dzisiaj ponad 35 kilometrów w ciągu pięciu godzin wycieczki. Nie licząc wielu długich postojów, średnia prędkość, która wyniosła 12,1 km/h nie była wcale zła, a mając na uwadze kilka odcinków specjalnych, na których nie byliśmy szybsi od pieszych, uzyskaliśmy naprawdę całkiem przyzwoity wynik… 

 

Dzisiejszy bieg wcale nie skończył się w momencie, kiedy to SuperFour wylądował w przyczepie. Chciałem jeszcze zaliczyć zachód słońca jadąc moim wszędołazem na plażę. Była to ostatnia szansa, ponieważ już jutro rano mieliśmy opuścić wyspę i wrócić do Szczecina… Najpierw udaliśmy się do pokoju skonsumować pączki, które zaczynały powoli stygnąć. Ledwo zdążyłem się z nimi uporać, a już musieliśmy zjechać windą na kolejny posiłek. Kiedy pojawiliśmy się na kolacji, stoły z jedzeniem świeciły już pustkami. Jakby tego było mało, na samym wejściu polska kelnerka z uśmiechem na ustach od razu nam wypomniała – Co tak późno? Żarłoczni Niemcy wszystko już pożarli… Na szczęście ani mama, ani ja nie byliśmy nad wyraz głodni i te resztki, które leżały jeszcze w garach, w zupełności nam wystarczyły. Prawdę mówiąc, jak to zwykle bywa na takim aktywnym pobycie, nie mogliśmy zbyt długo siedzieć przy stole i pałaszować waniliowy mus, który był na deser. Zachodzące słońce nie miało najmniejszego zamiaru czekać, aż łaskawie dwóch turystów z Polski ruszy swoje leniwe dupska i raczy podjechać na plażę przed nocą. W związku z tym, w zorganizowanym pośpiechu pobiegliśmy do pokoju, ubraliśmy się we wcześniej przygotowane ciuchy i pędem udaliśmy się na parking po SuperFour’a. Wyjazd nim z przyczepy i zajęcie pozycji za sterami poszło nam całkiem sprawnie, przez co rzutem na taśmę zdążyliśmy zobaczyć słońce w całej okazałości… 

  

Co prawda, po minucie schowało się ono za drzewami i zamiast w morzu, utonęło za wydmami, ale i tak było cudownie…

Chwilkę wcześniej, kiedy to zjeżdżałem na plażę, na wydmach spotkaliśmy się z rodziną chłopaczka z SMA, z którymi parę razy minęliśmy się w naszym hotelu. Jak to bywa z osobami z moją chorobą, nie jesteśmy za bardzo wylewni i jeżeli nie widzimy potrzeby zagadania z inną osobą w celu uzyskania jakiejś konkretnej korzyści, po prostu milczymy. Ludzie, bo niechybnie tak niektórzy nas, chorujących na SMA nazywają, przez wysoki, ponad przeciętny iloraz inteligencji poza zamawianiem pizzy przez telefon, potrafimy doskonale obchodzić się bez mowy. Niewerbalna mowa ciała, czy spojrzenie w oczy często mówi znacznie więcej, niż jakieś tam wypowiedziane słowa. Tak samo było i w tym przypadku. Jedynie jego rodzice, z którymi przebywał w Zinnowitz oraz moja rodzicielka chcieli koniecznie nawiązać głębszy kontakt pomiędzy naszymi klanami… Jako, że słońce już się z nami żegnało, tamci trzej postanowili opuścić plażę, a przynajmniej chciał tego ten mądrzejszy 😉 Ja wykorzystując potencjał mojego łazika, od razu zrezygnowałem z postoju na specjalnym, utwardzonym podeście dla wózków i pozwoliłem sobie podjechać po nad wyraz grząskim piasku do samej linii brzegowej, gdzie docierały słabnące, mizerne fale chłodnego Bałtyku. Gdy tak staliśmy z mamą wpatrując się w spokojne morze, podszedł do nas ojciec tego chłopaka, który mniej więcej w takim samym stopniu władał angielskim, co ja portugalskim. Z jego pierwotnej niemieckiej wypowiedzi zrozumiałem, że chce zrobić zdjęcie SuperFour’a. Jako, że szprechanie idzie mi tak, jak gra na skrzypcach, rozmowa z tym mocno łysiejącym już jegomościem, była skazana na niepowodzenie. Co prawda z pomocą machającej rękami mamy, udało nam się mu wyperswadować, że mój pojazd wcale nie jest polskim produktem, a niemieckim. Dodatkowo mama umówiła się z nim, że po powrocie do Casy zostawimy im moją wizytówkę z adresem bloga oraz mailem do niewiadomych bliżej celów. Tamten, cały czas uśmiechnięty z przymkniętymi oczami jak Chińczyk, był co najmniej tak uradowany, jakby do Niemiec ponownie przyłączono Pomorze Zachodnie wraz z Dolnym i Górnym Śląskiem jednocześnie. Zaraz po tym, uhahany, machając aparatem fotograficznym dyndającym na długim pasku, odmaszerował do żony i syna, którzy czekali na niego na utwardzonej części plaży, poczym po chwili zniknęli za wydmą… My zostaliśmy jeszcze nad wodą i podziwialiśmy zachód, który odbywał się niestety za drzewami. W międzyczasie, tuż nad naszymi głowami przemknął żółty śmigłowiec ratunkowy, który zasuwał w kierunku Peenemünde z jakąś niecierpiącą zwłoki sprawą. Lecąc na wysokości wierzchołków pobliskich sosen, na długo dał się zapamiętać naszym bębenkom, w których szumiało nam jeszcze przez ładnych kilka minut. Do tego wiatr, który wywołały jego wirujące śmigła, stworzył niemałą zawieruchę. Przymrużając oczy spojrzeliśmy na siebie i w tumanach piasku ruszyliśmy powoli w stronę budki ratowników. Będąc w tym roku pierwszy raz moim quadem nad samym morzem, nie mogłem odpuścić sobie krótkiej przejażdżki po całkiem pustej plaży. Niestety codziennie orany, przesiewany i dokładnie wyrównywany przez pracującą każdej nocy ekipę piach, był dla mojego pojazdu prawdziwą katorgą. Niby koła dawały radę i sunęły po grząskim, suchym piasku, wyżłabiając w nim dwa korytarze lewej i prawej osi, ale praca jaką wykonywał w tym czasie silnik spalinowy, była niewspółmierna do przebywanej przeze mnie odległości. Pomimo obszernych, balonowatych opon, z każdym przebytym metrem SuperFour zanurzał się coraz bardziej w dół. Silnik próbował dostarczyć niezbędną energię elektryczną do akumulatorów, która w tak trudnym terenie znikała w zastraszającym tempie. Żeby przepływ prądu był wystarczający, stucentymetrowy motor chodził na najwyższych obrotach hałasując przy tym porównywalnie z tym helikopterem, który nie zniknął jeszcze z naszego pola widzenia. Zamiast szumu fal, na plaży było słychać jedynie ryk mojego prawie odrzutowego silnika, który sprawiał wrażenie jakby miał za moment eksplodować. Po może dwustu metrach, miałem już serdecznie dosyć drgań i hałasu, dlatego od razu zawróciłem wjeżdżając z powrotem na tory, które wyżłobiłem sobie jadąc w kierunku Peenemünde i powolutku potoczyłem się do zjazdu z plaży. Tuż przy nim, około piętnastu śmiałków z naszego hotelu uczestniczyło w warsztatach malarskich dla początkujących, organizowanych przez szalonego długowłosego artystę z bródką. Nawet z daleka dało się odczuć jego malarski obłęd. Wszyscy ci artyści stali przed drewnianymi sztalugami przyniesionymi z hotelu przez tego guru przypominającego z wyglądu Jezusa i sumiennie starali się przenieść fragment morza na płótno. Aż głupio mi było burzyć ich wewnętrzny spokój i zakłócać ciszę w pobliżu. Niestety nie miałem innego wyjścia… Po opuszczeniu plaży, zrobiliśmy jeszcze z mamą małą rundkę po ścieżce na wydmach, poczym lekko pokąsani przez komary, wróciliśmy na parking. Chwilę później byliśmy już w naszym pokoju i pakowaliśmy nasz dobytek. To nasza ostatnia noc w Zinnowitz. Jutro jeżeli pogoda pozwoli spróbujemy dostać się do Świnoujścia rowerami i dopiero za przeprawą promową wskoczymy do taty samochodu. Jeśli prognozy się sprawdzą, to niestety będziemy musieli skorzystać z taty usług już w Zinnowitz, ponieważ całe przedpołudnie, nad wyspą mają szaleć gwałtowne burze z piorunami. Ostateczną decyzję podejmiemy jutro rano po śniadaniu…

***** Tekst utworzony 24.04.2012r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *