Borne Sulinowo – VII Zlot Pojazdów Militarnych – dzień 1

***** Tekst utworzony 20.04.2011r. *****

Wczoraj przyjechałem z tatą do Bornego Sulinowa na VII Zlot Pojazdów Militarnych. Niestety SuperFour’a nie da się podpiąć do definicji „pojazd militarny”, ponieważ jednym z wymogów zwartym w regulaminie imprezy, jest służba w jakiejkolwiek armii świata. A szkoda, ponieważ w ciężkim terenie radzi sobie pierwszorzędnie 😉 Stacjonujemy w hoteliku przy Domu Pomocy Społecznej, ponieważ jest to jedyne w okolicy miejsce przystosowane dla osób niepełnosprawnych… Co prawda warunki pokoju biwakowo-spartańskie, ale telewizor z 50-cioma kanałami jest. Musiałem spać na moim dmuchanym materacu, ponieważ tutejsze łóżko było dla mnie zdecydowanie za twarde. O żarcie dbaliśmy samodzielnie – pasztet z puszki, bułki i banany… Po obfitym śniadaniu zasiadłem za sterami SuperFour’a i ruszyliśmy na zlot…

Jako, że do poligony mieliśmy tylko około kilometra, tata wybrał butołaza. Już po kilkudziesięciu metrach było widać, że jesteśmy w Bornem. Prawie każda napotkana osoba, miała na sobie coś z żołnierza. Były mundury polskie, radzieckie, amerykańskie, niemieckie, a nawet chińskie kapelusze połączone z irackimi chustami. Pełen folklor. Po chwili wyprzedził mnie pierwszy gazik, a nad naszymi głowami co kilka minut przelatywał „Antek”…

Kilka minut później byliśmy już na miejscu. Przywitały nas opustoszałe ruiny wojskowych budynków. Powoli tworzył się militarny klimacik… Doszliśmy do Sztabu Zlotu, gdzie żandarm nakazał mi zawrócić i wejść innym wejście przeznaczonym dla zwiedzających. Powiedział, że tutaj ostro szaleją czołgami i tam będzie zdecydowanie bezpieczniej za betonową barierą 🙂 Trzeba przyznać, że miał sierżancina rację… Zaraz po przekroczeniu bramki, przeszliśmy wzdłuż różnych stoisk i pawilonów. Na początku umiejscowili się sprzedawcy rolniczych pojazdów terenowych przypominających SuperFour’a. Za nimi były zainscenizowane okopy i zasieki amerykańskich żołnierzy Airborne. Kawałek dalej była mała scena, dźwig z bungee i strefa gastronomiczna. Obok montowali Twardego (to taki czołg) na lawetę – chyba były jakieś pokazy, ale się spóźniliśmy…

Kilkanaście metrów dalej, znalazłem lukę przy tankodromie i usadowiłem się do oglądania prujących pojazdów. Najprościej można to opisać – kurz, pył, piach i spaliny – po prostu czad 🙂

Tata robił fotki i kręcił film, a ja podziwiałem te cudeńka… Około 13-tej obejrzeliśmy pokaz „Ułani, ułani , malowane dziecię”. Trzeba przyznać, że występ nie był dopracowany na tip-top, a konie chodziły jak chciały… No, ale biletów nie było, więc czego można spodziewać się za free? Po tym przenieśliśmy się ponownie pod tankodrom i dalej rejestrowaliśmy pojazdy militarne. Ja dodatkowo co chwilę szczerzyłem zęby do zdjęć, które robili mi zaciekawieni przechodnie…

Po 15-tej wróciliśmy do DPS-u na banana i po 17-tej wyruszyliśmy na rekonesans Bornego Sulinowa. Tym razem tata pojechał już rowerem… Trzeba przyznać, że ktoś projektował tą mieścinę z głową. Mają osobne chodniki, osobne ścieżki rowerowe – i to po obu stronach ulicy! Do końca Bornego dojechaliśmy w kilka minut, co chwilę mijając jakiś militarystów – pieszych i zmotoryzowanych…

Miasto zamieniło się na czas zlotu w jedną wielką bazę… Zaliczyliśmy pomnik T-34, poczym przejechaliśmy przez całą miejscowość w drugą stronę w poszukiwaniu pomarańczowego szlaku… Niestety w Polsce oznakowanie szlaków to prawdziwa tragedia. Dlatego olałem je, odpaliłem mój GPS i ruszyliśmy wzdłuż jeziora Pile na zachód, oczywiście przez las…

Tam trzeba było mieć oczy dookoła głowy, ponieważ wszędzie było pełno pobitych butelek. To częsta atrakcja naszych lasów… Część ścieżek była ostro rozorana przez podkowy koni ułanów, którzy gdzieś w okolicy mieli swoje koczowisko… Zrobiliśmy sobie przerwę na herbatę i po około kilometrze dotarliśmy do betonówki, którą wczoraj przyjechaliśmy od strony Czaplinka. I właśnie po tych betonowych płytach dojechaliśmy z powrotem do Bornego Sulinowa…

Zahaczyliśmy jeszcze o centrum w celu zakupienia szamania, a mianowicie kurczaka z rożna. Kobita zamykała już swoją budę, ale zlitowała się nad dwoma styranymi globtroterami i sprzedała nam ostatniego kurczaka. Dobrze, że w pokoju czekały na nas bułki, ponieważ w całym mieście pieczywo skończyło się już kilka godzin temu. Do bazy mieliśmy jeszcze tylko 300-sta metrów… Dzisiaj przejechaliśmy 13,4 kilometrów w ponad półtorej godziny. Zaliczam tą przejażdżkę do kategorii rekreacja. Jutro kolejny, ostatni dzień wąchania spalin i zjadania kilogramów kurzu…

***** Tekst utworzony 20.04.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *