Dwa dni w poszukiwaniu ukojenia, czyli felerne skutki pierwszej przejażdżki po Cesenatico

Po tygodniu przyswajania tutejszego klimatu, w poniedziałek 27-ego maja w końcu na zewnątrz zrobiło się na tyle ciepło, że bez obaw mogłem odbyć wspólnie z Mamą pierwszą jazdę po włoskiej ziemi. Przez te minione 7 dni bez większych zgrzytów i rozczarowań przyzwyczaiłem się do panującej dookoła mnie atmosfery i wsiąkłem już na dobre w szeroko pojęty „Italian Style”. Cappuccino w południe, chusta na szyi oraz zero troski o cokolwiek 😉 Jak to zwykle w moim przypadku bywa, ta mająca być zwyczajną, dziewiczą przejażdżką wzdłuż Adriatyku, nieoczekiwanie zapoczątkowała cały łańcuch niesamowitych wydarzeń, które przysporzyły nam kolejne bezcenne przeżycia…

Tak, jak już wspominałem, w rzeczony poniedziałek nareszcie nad półwysep Apeniński dotarł gorący front, który od razu podniósł słupki rtęci, które zaczęły wznosić się ponad dwudziestkę. Jako, że miałem za sobą ponad tygodniową przerwę w jazdach SuperFour’em, postanowiliśmy, że pierwszą z wycieczek potraktujemy całkowicie treningowo i po prostu powłóczymy się po okolicy Cesenatico. Ja i tak byłem w zdecydowanie lepszej sytuacji niż moja Mama, która w tym roku nie miała jeszcze okazji kręcić pedałami swojego jednośladu… Ponieważ do bezpiecznej i przyjemnej jazdy potrzebuję ogólnie pojętego ciepła, poczekaliśmy spokojnie do szesnastej, dając słońcu czas na podniesienie temperatury do 24 stopni Celsjusza. Próbując uzyskać odpowiednią formę, skupienie oraz koncentrację, po włoskim śniadaniu złożonym z ciabatty z prosciutto i żółtego miejscowego sera, udaliśmy się na basen, gdzie przez ponad godzinę słuchając muzyki z ipoda, zażywaliśmy kąpieli słonecznej. Przed wymarszem zafundowaliśmy sobie jeszcze niezastąpione cappuccino oraz włoską pizzę prosto z kamiennego pieca, która pomimo niewielu dodatków była bezkonkurencyjna w porównaniu do polskich podróbek…

Opici i objedzeni ledwo zdołaliśmy przywdziać niezbędne do SuperFouringu kombinezony, po czym uzbrojeni jak Marines na manewrach, udaliśmy się w kierunku windy. Tą, jak Batman, zjechaliśmy do piwnicy na poziom -1, gdzie w podziemnym parkingu, pod ciemną plandeką, cierpliwie stał SuperFour, niezmiernie chcący uwolnić z siebie szalejące w akumulatorach elektrony, nabite jeszcze podczas podłączenia do polskiej sieci energetycznej.

cesenatico_06_2

Po kilku czynnościach organizacyjnych cofnąłem i dodając ostro gazy, ruszyłem w stronę bardzo stromego i śliskiego podjazdu będącego wyjazdem z ciemnego garażu. Żeby jeszcze bardziej utrudnić użytkownikom wydostanie się na powierzchnię, w połowie podjazdu trzeba skręcić w lewo o 90 stopni, tracąc przy tym na moment styczność przedniego prawego koła z pomarańczowymi kafelkami zalegającymi na podłodze. Już kilka dni wcześniej miałem wątpliwą przyjemność pokonywać ten nieprzyjemny odcinek na moim zwyczajnym wózku elektrycznym, który mimo wysokich zdolności terenowych nie poradził sobie z podjazdem i gdyby nie pomoc Taty, który podepchnął mnie w najbardziej newralgicznym miejscu, kiedy moja Meyra nagle zaczęła zsuwać się z powrotem w dół, nie dałbym rady wjechać na górę. Dlatego mając już jako takie doświadczenie i dobrze wiedząc, co mnie czeka, wystartowałem z mojego miejsca parkingowego numer 9 jak kierowca formuły 1 i dolatując na maksymalnej prędkości do zakrętu, porażony światłem jak przy wyjeździe z długiego tunelu, ostro ściąłem przechylony zakręt i nie widząc do końca tego, co czyha na mnie na poziomie 0, wpadłem na górę, po czym gwałtownie wyhamowałem przy otwartej bramie oddzielającej teren naszego hotelu od ulicy. Minutę po tej akcji, która już zaczęła wytwarzać w moim organizmie minimalne ilości adrenaliny, z ciemnej jaskini będącej teraz naszym garażem, wyłoniła się Mama ledwo pchająca pod górę swój rower. Zebrani w jeden dwuosobowy oddział, powoli, spacerowym tempem, potoczyliśmy się tylną uliczką w kierunku biegnącej tuż przy samym morzu promenady. Mając do wyboru ulicę, asfaltową ścieżkę rowerową oraz szeroki i równy chodnik, wybrałem to ostatnie. Jako, że nie czułem się jeszcze pewnie za sterami mojego pojazdu, wolałem nie ryzykować i nie uczestniczyć w jednej grze mając na przeciw siebie wszędobylskie skutery i motory, samochody oraz często sunące po drodze autobusy, mające wszystkie zasady ruchu drogowego gdzieś, odpuściłem sobie jazdę po ulicy. Przemykanie klockowatym SuperFour’em po nie najszerszej zielonej ścieżce dla jednośladów, które nieraz wyprzedzały auta przemieszczające się po równoległej jezdni, także mogłoby być niebezpieczne. W związku z tym, od razu postanowiłem rozgrzać się na prawie pustym chodniku, na którym czułem się najpewniej.

cesenatico_07

Wzdłuż pustych ławek i kawiarni, bardzo szybko przejechaliśmy przez powiedzmy dzielnicę Cesenatico zwaną Valverde, która niezauważalnie zmieniła się w Villamarina. Cały czas po lewej towarzyszył nam Adriatyk z niespotykanymi nad polskim morzem kąpieliskami, o których postaram się napisać więcej podczas jednej z kolejnych relacji z Włoch. Oprócz spokojnej tafli słonej wody, jadąc coraz szybciej chodnikiem, mijaliśmy kolejne hotele, kafejki, lodziarnie i pizzerie oraz najczęściej nieczynne jeszcze ze względu na małą ilość turystów sklepy i sklepiki z pamiątkami oraz całą resztą spotykanego zazwyczaj nad morzem badziewia. Po niespełna dwóch kilometrach dojechaliśmy do końca szlaku o bardzo wysokim włoskim standardzie, złożonego z równej jak stół drogi, takiej samej, a może nawet i lepszej ścieżki rowerowej oraz szerokich, ponadprzeciętnych deptaków dla pieszych po obu stronach jezdni. Zakończenie tej nadmorskiej autostrady wyznaczył koniec Villamariny, która po raz kolejny bez żadnej widocznej przerwy przeistoczyła się w następną z dzielnic/miejscowości, ale tym razem opuściliśmy gminę Cesenatico i w ułamku sekundy zawitaliśmy w Gatteo…

Cesenatico_08

Ogólnie rzecz biorąc, we Włoszech ciężko jest normalnemu Europejczykowi, nawet takiemu jak ja, zrozumieć i pojąć system znakowania dróg. Tak na marginesie mówiąc to takie coś jak jakiekolwiek oznakowanie tras i szlaków rowerowych nie istnieje tutaj w ogóle. Poza naciąganymi mapami w internecie nie mającymi wiele wspólnego z rzeczywistością oraz rozdawanymi za darmo w informacji turystycznej małymi mapkami stworzonymi specjalnie dla kolarzy, niestety próżno szukać tu jakichś strzałek, czy kierunkowskazów dla turystów na rowerach. Nie znalazłem nawet często spotykanych u nas kolorowych pasków namalowanych na drzewach, no ale może po prostu się nie znam, bo palmy rosnące nad morzem Śródziemnym nie lubią farby 😉 Wracając do znaków i drogowskazów ustawionych przy drogach w Italii to są one mniej więcej podobne do tych, które wszyscy mijamy codziennie w Polsce. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być ok. Dopiero po kilkudziesięciu kilometrach przejechanych w samochodzie oraz parunastu kolejnych w fotelu SuperFour’a ujawnił się przede mną całkowity bezsens oraz brak przejrzystości w lokowaniu znaków. Pomijając już znaki oznajmiające o rondzie na skrzyżowaniu, które tym rondem nie jest, czy choćby niespotykaną w kraju nad Wisłą poziomą sygnalizację świetlną, gdzie zielone światło czasami jest z lewej, a czasami z prawej, nie mogę nie przyczepić się do białych tablic informujących o wjeździe lub wyjeździe z danej miejscowości. No właśnie, we Włoszech będąc gdzieś po raz pierwszy, nigdy do końca nie wiadomo, czy dana nazwa na prostokątnym znaku jest nazwą prowincji, gminy, miejscowości, czy też dzielnicy – wszystkie są takie same! Ale to to jeszcze małe piwo. Najgorzej jest wtedy, gdy przekraczając taką bardzo często zakamuflowaną za niestrzyżonym od czasów Leonarda da Vinci drzewem lub innym zielskiem tablicę, nie mamy bladego pojęcia, czy do jakiejś na ten przykład miejscowości wjeżdżamy, czy też ją opuszczamy. U nas z jednej strony napis jest odkryty, a z drugiej przekreślony. Tutaj czasami też 😀 Z tego co udało mi się prześledzić to na włoskich tablicach oznajmiających o zakończeniu danej aglomeracji, jej nazwa jest, a najczęściej była przekreślona czerwoną linią. Tak się niefortunnie złożyło, że podczas produkcji znaków użyto złej, a mówiąc dokładniej nieodpowiedniej farby, która z czasem znika 🙂 Dlatego na przykład koło naszego hotelu, na jednym słupie jednocześnie zaczyna się Valverde jak i kończy. Patrząc zarówno z północy od strony Ravenny oraz od południa z Rimini zobaczymy bliźniaczą tablicę Valverde. No cóż, Włochy…

Powrócę jednak do wydarzeń z poniedziałku… To fakt, przekraczając te białe tablice, o których wspominałem, nie wiedzieliśmy tak naprawdę, czy przenosimy się do innego miasta, czy też kolejnej dzielnicy. Czasami pod nazwami widniały małe napisy mówiące, że znajdujemy się w tej, czy też tamtej “Comunie”, czyli gminie, ale nic poza tym. Z pomocą przyszły dopiero wieczorem mapy Google, na których korzystając z laptopa, mogliśmy spokojnie sprawdzić gdzie spędziliśmy popołudnie… Jak już wspominałem, bez żadnych przeszkód dotarliśmy do Gatteo a Mare. Chwilkę wcześniej, czując się już z joystickiem SuperFour’a w dłoni jak Cristiano Ronaldo z piłka przy nodze, zjechałem z chodnika na ulicę kontynuując podróż po prawie pustej drodze. Asfalt był naprawdę jak nie włoski 😉 Denerwowały mnie tylko liczne przejścia dla pieszych, które są tutaj prawie wszędzie ulokowane na garbach, które mają głównie za zadanie zwolnić nadjeżdżające z obu stron auta. Niektóre z nich były dodatkowo wyłożone z kostki…

Cesenatico_09

Gdy wjechaliśmy do Gatteo a Mare, oprócz pogorszenia warunków nawierzchniowych, zmienił się również lekko otaczający nas krajobraz. Po naszej lewej stronie prawie całkowicie znikło spokojne morze schowane za długą barykadą ułożoną z 3-4 piętrowych hoteli ulokowanych nad samym brzegiem Adriatyku. Do tego chodniki zmniejszyły się o połowę i dodatkowo ich szerokość zmalała przez rozstawione stragany, w których Hindusi sprzedają wiszące zarówno w środku, jak i na zewnątrz namiotów, ubrania i dodatki… Zaczepiani przez indyjską mafię, dość szybko pokonaliśmy prosty odcinek, który po siedmiuset metrach skończył się i zmusił nas do skręcenia w prawo oddalając się od plaż. Odtąd weszliśmy w labirynt krzyżujących się jednokierunkowych ulic, które zygzakiem ekspresowo doprowadziły nas do historycznej granicy, zatrzymującej nawet w swoim czasie Juliusza Cezara…

Cesenatico_11

Tak, była to rzeka Rubicone, czyli Rubikon, która tak samo jak ponad dwa tysiące lat temu, kiedy to zatrzymała rzymskie legiony, także i teraz, choć co prawda z przeciwnej strony i z troszeczkę innego powodu, nie pozwoliła naszej skromnej armii przedostać się na drugi brzeg. Aby wjechać na pieszo-rowerowy most należało najpierw stoczyć bitwę z drewnianymi, niezwykle solidnie przytwierdzonymi palami, które w pojedynkę byłyby dla nas drobnostką, lecz sprytnie połączone w jedność, prawie jak słynna rzymska formacja żółwia, były nie do pokonania. Mama na swoim kucyku bez szwanku zdołała przedostać się na kładkę, ale ja ze swoją maszyną oblężniczą ugrzęzłem już na samym początku barykady…

Cesenatico_10

Lekko rozczarowani i zawiedzeni, że we Włoszech nie zastaliśmy barierek, które tak jak w Polsce, czy w Niemczech są zazwyczaj łatwe w demontażu, powoli zawróciliśmy i nie chcąc przemęczyć się podczas pierwszej z przejażdżek, zrezygnowaliśmy z poszukiwania kolejnego z mostów, który pozwoliłby mi dostać się na prawy brzeg Rubikonu. Ponownie wskoczyliśmy na wyludnione uliczki Gatteo a Mare i nieraz naginając delikatnie przepisy, pojechaliśmy z powrotem w stronę ujścia rzeki do morza. Nie było to daleko, więc w kilka chwil byliśmy już na piaszczystej plaży oddzielonej od Rubikonu oraz głębin Adriatyku kamiennym murem. Ja nie chcąc zapiaszczyć sobie łożysk i pozostałych ruchomych mechanizmów, zrezygnowałem z wjazdu na plażę i zaparkowałem sobie na betonowym pasie będącym początkiem falochronu kierującego rzekę w głąb morza. Zajmując miejsce przy wieżyczce włoskiej straży przybrzeżnej i przedziwnym znaku ostrzegającym przed szalejącymi spychaczami na gąsienicach, robiąc im konkurencję, łapałem promienie słońca, które dosyć szybko zaczęły być utrapieniem…

Cesenatico_12

Po krótkiej sesji fotograficznej i pokazie kilku SuperFour’owych sztuczek bawiącym się na pobliskim placu zabaw dzieciom (czy też bardziej ich mamom 😉 ), rozgrzani i delikatnie zmęczeni prażącym żarem z nieba, powróciliśmy na przebyty wcześniej szlak i w dwie minuty opuściliśmy Gatteo ponownie wjeżdżając do Villamariny będącej częścią Cesenatico. Jako, że tak samo na ulicy, jak i na chodniku nie było żywego ducha, na chwilę przeniosłem się na ścieżkę, którą postanowiłem sunąć do pierwszego napotkanego na niej roweru.

Cesenatico_13

W ten sposób, mijając setkę, a może nawet i więcej sosen pinii, przejechałem kilkaset metrów. Dalej, nie chcąc wprowadzać zamieszania na zielonym pasie ruchu i wzbudzać strachu głównie wśród jeżdżących po ścieżce niemieckich dziadków, zeskoczyłem na jednym z przejść dla pieszych na jezdnię, którą poleciałem na północ, nie oddalając się od słonego akwenu nawet na centymetr. Kiedy ponownie znaleźliśmy się w pobliżu naszej bazy – hotelu Valverde w dzielnicy o tej samej nazwie, kontynuowaliśmy jazdę promenadą i coraz szybciej zbliżaliśmy się do centrum Cesenatico. Zaraz za naszą jednostką skończyła się sielanka i szlak transferowy dla pieszych, rowerów i pojazdów spalinowych takich jak skutery, motocykle, samochody osobowe, dostawcze oraz autobusy, zniknął bezpowrotnie. Elegancki chodnik utworzony z białych i granatowych rombów zamienił się w dziurawy deptak z krzywego asfaltu, którym przemieszczałem się dzień wcześniej na zwykłym wózku. Natomiast zielona ścieżka rowerowa zakończyła się wąskim i gwałtownym zjazdem na jezdnię, a ta z kolei stała się normalną, szeroką miejską drogą, na której poboczach często stały zaparkowane auta. Gdyby nie liczne korzenie przebijające asfalt i próbujące wydostać się na powierzchnię, trasę można by zaliczyć do tych przyjemniejszych. Ruch na niej był niewielki, a i wyprzedzanie zdawało się być mało uciążliwe ze względu na dużą szerokość jezdni. Tylko otoczenie mogłoby być mniej zapyziała, ponieważ niektóre budynki wzdłuż trasy, swój blask miały już dawno za sobą…

Cesenatico_14

Kawałek za molochowatym budynkiem Agip’u, w którym latem mieści się jakaś kolonia, czy coś podobnego, dotarliśmy do pomnika jednej z największych gwiazd urodzonych właśnie tutaj w Cesenatico – Marka Pantaniego. Był on jednym z najlepszych w historii kolarzy szosowych. Marco Pantani został niestety wykluczony ze sportu w 1999 roku ze względu na podejrzenia stosowania przez niego dopingu. Zmarł on w 2004 roku w pobliskim Rimini…

Cesenatico_15

Tuż obok pomnika ustawiona była tablica z dokładną, przynajmniej tak mi się wydawało, mapą Cesenatico. Jej skrupulatne przestudiowanie zajęło mi dłuższą chwilkę…

Cesenatico_16

Znając już mniej więcej topografię miasta, ruszyliśmy dalej ulicą. Naszym kolejnym celem był najwyższy budynek w okolicy, który w porównaniu do całej reszty, można by śmiało nazwać miejscowym drapaczem chmur. Aby do niego dotrzeć wystarczyło tylko pokonać dwa nieduże ronda i nie zwracając uwagi na drogowskazy, grzać cały czas prosto.

Cesenatico_17

Żadne Rimini, żadna Cesena, czy Ravenna, tylko prosto, prościutko wzdłuż morza w kierunku górującej nad miastem tyczki. Trudno nie trafić, ponieważ wieżowiec jest widoczny nawet z kilku kilometrów! 118 metrów wysokości może nie powala, ale w swoim czasie tutejszy drapacz chmur był w trójce najwyższych budynków w Europie.

Cesenatico_18

Teraz, kilkadziesiąt lat po jego powstaniu, poza rozmiarem, nie powala on wyglądem. Jest dokładnie tak samo zapyziały, jak zdecydowana większość Cesenatico. Ponad połowa z okien budynku jest prawie zawsze przysłonięta na stałe okiennicami, a pod wieżowcem dobudowano dwupiętrowe bloki, w których ulokowano kawiarnie i sklepiki. Na szczęście dobre wrażenie pozostawia plac przed drapaczem, który oddziela wieżowiec od wypasionego Grand Hotelu. Na tym sporym deptaku kończącym się nad samym morzem, rosną przepiękne palmy wraz z innymi śródziemnomorskimi drzewami i krzewami. Do tego w przedniej części placu jest prawie zawsze gwarno ze względu na obecność szalejących na deskach, rolkach oraz innych tego typu ekstremalnych urządzeniach tubylców… Mi jedynie stanowczo zaczął przeszkadzać silny, chłodny wiatr, wdzierający się w głąb Cesenatico szerokim korytarzem pomiędzy rekordowym wieżowcem, a pięciogwiazdkowym hotelem. Niestety zmarznięte ręce nie były jedynym problemem, z którym niezwłocznie musieliśmy sobie poradzić…

Kiedy beztrosko kręciłem się po placu szukając odpowiednich miejsc do uwiecznienia na zdjęciach, nagle Mama stojąca gdzieś z tyłu, zaczęła rozpaczliwie krzyczeć – Piotrek, Piotrek stój! Mając dookoła siebie sporo wolnej przestrzeni zawróciłem między dwiema przystrzyżonymi palmami i nie wpadając w panikę, powolutku do niej podjechałem. – Mam flaka… Ton z jakim to powiedziała był porównywalny z utratą bliskiej osoby. Jak zwykle w takim momencie wykazałem się całkowitym spokojem i zachowałem maksymalną trzeźwość umysłu, usiłując znaleźć jak najlepsze rozwiązanie dla zaistniałej sytuacji. Mama najchętniej usiadłaby na jednej z pobliskich ławek i płakała aż do zachodu słońca, czekając na przybycie Supermana, czy włoskiego Super Mario w czerwonej czapeczce. Nie mając ani tyle czasu, ani też fantazji, musieliśmy działać. Z mojego fotela dowodzenia rzuciłem okiem na rower i rzeczywiście wizualnie potwierdziłem brak powietrza w tylnym kole. Znając doskonale Mamy zdolności manualno-techniczne, nawet przez sekundę nie pomyślałem o wymianie przez nią dętki na placu. Jak się po chwili okazało i tak nie mieliśmy drugiej dętki na wymianę, więc nie było o czym mówić. W naszych głowach świtała myśl o napompowaniu najprawdopodobniej przebitego koła i sprawdzeniu, czy to na przykład sam wentyl nie nawalił wypuszczając szczecińskie powietrze we włoską atmosferę. Po przeszukaniu rowerowych sakw zamontowanych na Mamy bicyklu okazało się, że pompki również nie mamy. Była co prawda pompka elektryczna na pokładzie SuperFour’a, ale gdy moja towarzyszka dowiedziała się jak skomplikowaną operację podłączania kabli musiałaby wykonać, ponownie zaczęła płakać i becząc wykrztusiła z siebie – Nie umiem… Znając ją od ponad dwudziestu sześciu lat, w ogóle nie zdziwiła mnie ani jedna z odegranych przez nią scen. Bez odpowiednich części i narzędzi nie pozostało nam nic innego, jak albo znaleźć gdzieś w okolicy serwis rowerowy, albo spotkać jakiegoś bohatera, który poratowałby nas chociaż samą pompką. Jako, że robiło się już późno i hulający wiatr obniżył temperaturę odbierając mi radość z jazdy, zaczęliśmy w pieszym tempie kierować się w stronę bazy. W międzyczasie Mama przepytała wszystkich obecnych na placu, czy przypadkiem nie mają przy sobie pompki, ale niestety nikt z nich nie był wyposażony w takowe urządzenie i pozostało nam kontynuować poszukiwania plującej powietrzem pałki po drodze do hotelu. Niestety nie można powiedzieć, żeby Włosi byli jakoś nad wyraz skorzy do pomocy. Wręcz przeciwnie. Kiedy tylko pchając rower chodnikiem Mama zauważyła, że ktoś z przejeżdżających kolarzy ma przytwierdzoną do ramy pompkę, wołała i machała prosząc o pomoc. Nikt z przemykających koło nas rowerzystów się nie zatrzymał. Jedni udawali, że nie słyszą, inni że nie widzą. Było również kilku takich, którzy sami coś odkrzykiwali, czy wymachiwali rękoma, żebyśmy mówiąc krótko się bujali… Dopiero w pobliżu głównej komendy żandarmerii i policji, natknęliśmy się na starszą, zmachaną kobiecinę, która podobnie jak Mama, pchała swój rower zamiast nim jechać, choć zapewne z całkiem innego powodu, ponieważ jej opony były w odpowiedniej formie i w stanie pełnej gotowości. Ona nie rozumiała po polsku, my po włosku, więc rozmowa się zbytnio nie kleiła, lecz Włosi mają to do siebie, że nawet jeżeli wiedzą, że się ich nie rozumie, buzia się im nie zamyka 😀 Tak samo było i z tą babinką, która użyczyła nam pompki. Niestety niewiele to dało, ponieważ nikt z nas nie umiał obsłużyć wentyla zainstalowanego w tylnym kole zdefektowanego roweru… Po kilkunastu minutach doczłapaliśmy do naszego garażu, w którym mogliśmy na spokojnie zająć się kontuzją sprzętu…

Cesenatico_19

Nadal zapłakana Mama poszła na górę do recepcji w celu zdobycia niezbędnej do dalszych oględzin pompki. Udało się! Nasz hotel, reklamowany w sieci, jako miejsce przyjazne kolarzom, posiada solidną, wielofunkcyjną pompkę, służącą pechowym lub słabo wyposażonym gościom 😉 Jednak nowoczesna, duża pompka, niewiele dała, ponieważ nie umieliśmy założyć jej na specyficzne wentyle wystające z felg w mamowym jednośladzie. W związku z tym, poinstruowałem moją rodzicielkę, jak jednym ruchem, odczepić felerne koło od reszty i razem z nim oraz hotelową pompką, udaliśmy się do windy, którą wjechaliśmy z garażu na parter w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby nam pomóc. Mając niesamowite szczęście, trafiliśmy akurat na grupę zawodowych kolarzy, którzy mieli w świetlicy przy recepcji odprawę przed najbliższym wyścigiem. Ta właśnie się skończyła i nie zastanawiając się zbyt długo, Mama rzuciła się na pierwszego z nich i prawie wciskając mu w ręce brudne koło i pompkę, z wyrazem całkowitej bezradności powiedziała – Can you help me? Ten nie wypowiadając ani słowa kucnął na ziemi, błyskawicznie, jak dziecko z chińskiej fabryki, podłączył wężyk od pompki do dętki i szybkimi ruchami ją napompował. Po tym wstał, odbił twarde koło kilkakrotnie o podłogę i z uśmiechem na twarzy oddał je uradowanej Mamie. Chyba tylko ja przeczuwałem, że to jeszcze nie koniec przygody z dętką…

Pozostawione na noc napompowane koło, nie wytrzymało do rana i całe nabite przez włoskiego kolarza powietrze uciekło bezpowrotnie. Mama nadal była w podłym nastroju. Nie zmieniając planów, po wtorkowym śniadaniu spakowaliśmy się i razem z zepsutym kołem pojechaliśmy samochodem na Safari koło Ravenny. Po kilku godzinach wśród wścibskich strusi, znudzonych wielbłądów oraz groźnych lwów i inteligentnych papug, powróciliśmy do Cesenatico zatrzymując się po drodze w Romagna Center, a dokładniej w Decathlon’ie, gdzie nasze męki z przedziurawioną dętką miały zakończyć się raz na zawsze.

Po cały dniu podróżowania, byliśmy już lekko zmęczeni i przede wszystkim głodni, dlatego zależało nam na szybkim załatwieniu sprawy, czyli przywróceniu sprawność zepsutego ogumienia. Pomyśleliśmy sobie, że po co szukać jakichś serwisów, skoro pod nosem mamy sklep dla prawdziwych sportowców, w którym bez problemu otrzymamy niezbędną pomoc. Przed samym wejściem do włoskiego Decathlon’a czułem, że szybko to my stamtąd nie wyjdziemy i niestety jak zwykle miałem rację… Już kilka metrów za otwierającą się na fotokomórkę bramką, znaleźliśmy stoisko, a właściwie bardziej kanciapę, odgrodzoną niewielką ladą z dużym i widocznym z dala napisem „Laboratorio”. Dodatkowo, obok na planszy był namalowany symbol roweru, a jakby komuś jeszcze tego było mało to zaraz przy wejściu do tego malutkiego pokoiku wydzielonego ledwo stojącymi dyktami, stał specjalny stojak do naprawy jednośladów oraz kilka rozgrzebanych ram, opon, felg i całej kolarskiej reszty. Brakowało tylko kogoś, kto zechciałby poświęcić nam swój czas i przyjąć nasze niezbyt skomplikowane zlecenie. Warując przy tej ladzie z brudnym kołem w ręce Mama powoli traciła cierpliwość. Po pięciu, może sześciu minutach, kolejka za jej plecami zaczęła narastać i po chwili już nie tylko jedna Polka wpatrywała się w piętnastocalowy monitor, będący na wyposażeniu laboratorium z wygaszaczem z latającym logo sklepu z ekspresową obsługą 😉 Gdy sznurek liczył sobie trzech klientów, dziewczyna stojąca niedaleko serwisu w decathlon’owskim centrum dowodzenia, uruchomiła mikrofon, po czym głosem prawie jak z „Misia” powtórzyła trzykrotnie zdanie, które bez problemu zrozumiałem po zaledwie tygodniu nauki włoskiego. – Luka, Luka proszony do laboratorium, powtarzam Luka proszony do laboratorium… 🙂 Jedno już wiedzieliśmy – osoba, na którą czekało już prawie pół Cesenatico, miała na imię Luca. Po kolejnych kilku minutach kwitnięcia, Mama poddała się i rezygnując z usług laboranta, poszła za mną w kierunku stoiska, gdzie po telefonicznej konsultacji z Tatą, postanowiliśmy kupić nową dętkę i wymienić ją na własną rękę. Wzięliśmy również do koszyka małą pompkę na przyszłość oraz rowerowe lusterko dla Rafała, który często skarży się, że nie czuje się komfortowo jadąc przede mną i nie widząc mnie w akcji. Chodząc jeszcze chwilkę po sklepie, kilkakrotnie doleciał do nas komunikat z megafonu nawołujący Lukę do powrotu na swoje stanowisko pracy… Będąc przy wyjściu koło kas zauważyliśmy, że kolejka w rowerowym laboratorium zniknęła, a przy ladzie pojawił się jakiś jegomość, grzebiący coś na kolanach w kartonie pełnym części. Postanowiliśmy spróbować jeszcze raz…

Mama, w lewej ręce ciągnąc za sobą mały koszyk z zakupami, a w prawej stale trzymając zakurzone koło owinięte brudną chusteczką, podeszła z wymalowaną na twarzy miną sierotki Marysi do słynnego już Luki i podnosząc do góry zepsutą część powiedziała – Can you help me? Ten od razu niepewnie podniósł się i powoli odwrócił w naszą stronę. Dosyć wysoki jak na Włocha serwisant ubrany był w granatowo-czarne polo Decathlon’u z przypiętą dużą i wyraźną plakietką o treści „Luca – Laboratorio Servizio Express”. (śmiech na sali :D) Jego największą wizytówką, wcale nie był idealnie przystrzyżony czarny zarost oraz ponadprzeciętnie zadbana fryzura na głowie z kręconych kępek włosów, sprawiająca wrażenie obcowania z piłkarzem z Serie A. To, co zwracało największą uwagę podczas rozmowy z Luką, było jego spojrzenie zaglądające spod okularków, bo okulary to byłoby zbyt wiele powiedziane, składających się z dwóch, ledwo przykrywających gałki oczne, grubych szklanych denek w czarnych okrągłych oprawkach, które przy odpowiednim wykorzystaniu słońca, mogłyby w mgnieniu oka podpalić Rzym. Mrużąc oczy jak Zulugula, powiedział, że zaraz pracownicy tegoż sportowego marketu skrócą nasze męki i w końcu wymienią nam tę cholerną dętkę. Jak młode gęsi za matką, ruszyliśmy za szefem laboratorium, który wziął od Mamy koło wraz z nową dętką, którą chwilę wcześniej zdjęliśmy ze sklepowej półki i zaprowadził nas na stoisko z rowerami. Tam zapoznał nas z kolejnym serwisantem, również Luką, któremu zlecił wymianę naszej dziurawej gumy. Tamten zaczął oglądać starą oponę i felgę, jakby po raz pierwszy w życiu zobaczył takowe części, po czym zabrał wybraną przez nas dętkę i zniknął gdzieś za alejką z rowerami. Z powrotem pojawił się z tą samą zapakowaną w kartonik dętką oraz zakłopotaną miną i wzdychając, łamaną angielszczyzną, zaczął tłumaczyć nam, że niestety, ale nie mają dla nas pasującej dętki i musimy kupić ją gdzieś indziej. Nie znając się na rowerowym ogumieniu, zawierzyliśmy Luce numer 2 i ze smutkiem udaliśmy się ponownie do kas. Na całe szczęście po drodze spotkaliśmy pierwszego Lukę, który z włoskim luzem na ustach zapytał, czy już ich ekspresowy serwis naprawił nasze koło. Mama od razu odpowiedziała, że nie, ponieważ w całym sklepie nie ma dla nas odpowiedniej dętki. Ten marszcząc czoło i opuszczając brwi rzucił okiem na oponę i powiedział chyba używając tym razem rodzimego języka – Impossibile! Bez sekundy zawahania z powrotem szybkim chodem podbiegł do miejsca, gdzie wcześniej nas zostawił i dosłownie krzycząc na swojego kolegę, zaserwował mu solidną burę. Przerywając na moment energiczne zwracanie uwagi, zapytał Mamę, czy jest przywiązana do wentyla, który ma obecnie zainstalowany. Ta bez namysłu powiedziała, że nie i jest to dla niej bez różnicy, a ważne jedynie, żeby koło było napompowane. Okularnik po raz wtóry udał się na stoisko z dętkami i przyniósł gumę Michelin’a, którą przed wręczeniem młodszemu mechanikowi, zdzielił go po głowie 🙂 Tamten lekko zawstydzony od razu zabrał się do roboty i już po dwóch minutach wręczył nam stare koło z wymienioną i napompowaną dętką, wsadzoną do starej, ale w pełni sprawnej opony oraz przedziurawioną dętkę na pamiątkę 😉 Mina Mamy od razu się zmieniła i na jej twarzy zagościł durnowaty uśmiech utrzymując się do samego wieczora…

Dzisiaj rano, od razu po otworzeniu oczu, a następnie elektrycznych rolet wprowadzających całkowity mrok w sypialni, spiesznie zajrzeliśmy na balkon, gdzie przez noc dochodziło do siebie koło po emocjonującym i udanym pobycie we włoskim laboratorium 😉 – Jest! Jest! Te słowa wypowiedziane przez Mamę po pomacaniu opony, mówiły samo za siebie 🙂

Cesenatico_20

Mając już sprawne koło musieliśmy jeszcze tylko jakoś założyć je na swoje miejsce. Jak się okazało, zdjąć je z ramy to nie problem. Schody zaczęły się w momencie, gdy Mama zeszła do garażu, aby swój jednoślad złożyć w całość przywracając go przy tym do stanu użyteczności. I dupa! Po kilku minutach szarpania się z aluminium i stalą, rower wygrał i koło nadal było osobną częścią stojącą opartą o ścianę garażu. Ponownie potrzebowaliśmy pomocy kogoś, kto umiałby założyć nasze felerne kółko na odpowiedni bolec. Jako pierwszy nawinął się siedzący w holu koło recepcji niemiecki nastolatek, całkowicie pochłonięty przez wirtualny świat w swoim smartfonie. Z androidowej hipnozy wyrwało go bardzo często używane przez Mamę „sorry”. Powrót do rzeczywistości zajął mu dobrych kilka sekund, ale co najważniejsze, złapał z nami kontakt i bez problemu zrozumiał angielskojęzyczny wywód mojej rodzicielki dotyczący jak to ona nazwała „brołken bajsykul” 😀 Znając dobrze wynik Drugiej Wojny Światowej, z lekkimi oporami, ale jednak dał się zaciągnąć Mamie do ciemnego garażu, gdzie czekał na niego biało-czerwony rower z jednym kołem. Przypadek? 😉 Jak przystało na prawdziwego Niemca, nastolatek za pierwszym podejściem odpowiednio usadził felgę na miejscu i przymocował ją zaciągając przeznaczony do tego celu specjalny zacisk. Grazie tante, jakie od nas usłyszał, nawet w połowie nie oddawało wdzięczności, jaką go zaczęliśmy darzyć. Dzięki niemu, Niemcowi z krwi i kości, po dwóch dobach męki na włoskiej ziemi, skończyło się nasze utrapienie i nasza drużyna, czy też mówiąc bardziej bojowo oddział, powrócił do gry! We’re back! 😉

Niedługo czas na kolejny wymarsz w nieznane. Już nie mogę doczekać się następnych przygód na włoskim bucie 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *