Buongiorno tutto czyli dzień dobry wszystkim 😉
Przez ostatnie kilka dni tyle się działo, że dopiero po trzech dniach zauważyłem, że mam w telefonie wyłączony roaming i przez ten czas mogłem dzwonić jedynie na numery alarmowe. Teraz po dwóch dniach pakowania, dwóch kolejnych jazdy samochodami w kolumnie złożonej z Volkswagena ciągnącego przyczepę z SuperFour’em i srebrnego Kangura Mamy osłaniającego nasze tyły oraz dwóch dzionkach rozpakowywania i aklimatyzacji na miejscu w Cesenatico, wreszcie znalazłem chwilę, żeby przelać na papier przemyślenia z wydarzeń, których byłem ostatnio świadkiem…
Pierwszy z tych punktów, czyli pakowanie, było chyba najłatwiejsze. Wiedząc o wyjeździe już od ładnych kilku miesięcy, mogłem wszystko dokładnie zaplanować. Lista rzeczy do zabrania, którą regularnie tworzę od paru lat nawet podczas bliskich i krótkich wypadów, wcale nie wymagała wielu przeróbek pomimo tego, że zamierzałem opuścić dom na ponad 4 tygodnie. Przedmioty będące niezbędne we Włoszech, już od grudnia dopisywałem do mojej elektronicznej listy w komputerze. Nie mogło na niej zabraknąć niczego, co mogłoby się przydać podczas urlopu, dlatego ilość toreb, torebek, waliz i walizek zajmowała dokładnie ponad pół jednego i drugiego samochodu, nie wspominając już nawet o przyczepie, w której poza czarną bestią udało mi się zapakować trochę towaru 😉 Załadowani jak uchodźcy z Albanii, dwoma samochodami połączonymi ze sobą częstotliwością CB-radia, ruszyliśmy w niedzielę przed jedenastą w kierunku Niemiec. Siedem kilometrów od domu włączyliśmy się w sieć autostrad, którymi mieliśmy dotrzeć w dwóch etapach do kuszących ciepłem Włoch. Pierwszy dzień podróży przebiegał całkowicie przewidywalnie, żeby nie powiedzieć nudno. Niemieckie drogi i tamtejsi kierowcy bezpiecznie i w miarę szybko pozwalali przemieszczać się z punktu A do punktu B zgodnie z czasem zakładanym przez nawigację GPS. Tak samo było i w niedzielę, tym bardziej, że zarówno w Polsce, jak i w Niemczech były akurat Zielone Świątki czy coś takiego, w każdym bądź razie na drogach nie było ciężarówek, które były zmuszone okupować przydrożne parkingi, stacje benzynowe i centra logistyczne oraz zajezdnie zwane na zachodzie “Autohofami”. Fart z kompletnym brakiem tirów wcale nie kończył się w niedzielę, ponieważ w Niemczech oraz w Austrii święta trwały aż do poniedziałku! Między innymi właśnie dzięki ogólnie panującej labie, bez przeszkód dotarliśmy przed zachodem słońca do pierwszej przystani w okolicy Monachium, gdzie spędziliśmy noc…
Wyspani, w poniedziałek rano, po hotelowym śniadaniu, ponownie utworzyliśmy kolumnę i wystartowaliśmy w drugi etap rajdu Szczecin-Cesenatico. Około południa byliśmy już w Austrii, gdzie musieliśmy obowiązkowo zatrzymać się w celu wykupienia winiet na legalny przejazd autostradą. Ledwo ruszyliśmy ze stacji benzynowej oklejeni dziesięciodniowym zezwoleniem na tranzyt przez kraj Mozarta, a już minęliśmy Innsbruck, który mniej więcej znajdował się w połowie drogi między granicą niemiecko-austriacką, a austriacko-włoską. Już wcześniej od jakichś kilkudziesięciu kilometrów zaczęły towarzyszyć nam… Alpy 🙂
Szeroka autostrada przecinająca co jakiś czas rwące turkusowe, górskie strumyki, łagodnie przemykała przez doliny pomiędzy wznoszącymi się szczytami, na których bez problemu można było dostrzec leżący jeszcze śnieg. Poniżej, wśród zielonych hal, na których pasły się wcale nie fioletowe, a biało-czarne i brązowe krowy z dyndającymi pod memlącymi brodami dzwonkami, wiły się drogi i dróżki łączące ze sobą schludne i uporządkowane domostwa tutejszych baców. Cały czas pięliśmy się do góry momentami spalając prawie 40 litrów benzyny na 100 kilometrów! Przeciążenia dawały się we znaki nie tylko autom ciągnącym przyczepy, ale nawet i tym, których silniki nie grzeszyły nadmiarem mocy. Im wyżej, tym robiło się chłodniej, aż temperatura spadła do 12 stopni Celsjusza. Przybliżając się do Bolzano (pierwszego dużego włoskiego miasta na naszym szlaku), trasa z powrotem łagodnie schodziła w dół i powoli opuszczaliśmy majestatyczne Alpy z autostradą poupychaną na skalnych półkach oraz przeciskającą się tunelami przez skaliste góry. W końcu około godziny czternastej przekroczyliśmy granicę i powitani trzepoczącymi na silnym wietrze zielono-biało-czerwonymi flagami, znaleźliśmy się w Italii. Kilka kilometrów od tabliczki informującej o wyjeździe do Włoch, na drodze rozpoczęły się remonty, o czym informował robot machający jaskrawo-pomarańczową trójkątną chorągiewką. Trochę się tu zmieniło od mojego poprzedniego pobytu, ponieważ wtedy zawsze w takiej sytuacji stał przy trasie znudzony i ziewający robotnik, który machał cały czas brudną szmatą na kiju ostrzegając nadjeżdżających kierowców o prowadzonych pracach… Korzystając ze znacznego wzrostu temperatury postanowiliśmy zatrzymać się na powitalną kawę, no bo chyba każdy wie, że co jak co, ale kawę to wszędzie we Włoszech mają boską 🙂 Taka też była ta, którą dostaliśmy na stacji gdzieś w okolicach Bolzano. Mmmm…
Prawdziwe nieduże cappuccino z przepysznym mlekiem i pianką, w której słomka stoi bez trzymania i do tego jeszcze ten niesamowity zapach świeżo zmielonej kawy oraz kakao, które niechlujnie przykrywało sztywną pianę. I najlepsze – cena – 1,20 euro za filiżankę! Dolce vita 😉
Doładowani kofeiną i glukozą ruszyliśmy dalej na południe w kierunku Verony. Z kilometra na kilometr robiło się coraz cieplej i bardziej płasko. Cały czas jednak towarzyszył nam silny wiatr, który majtał nami jak chorągiewką. Takie ciepłe podmuchy muszą być w tamtych rejonach normą, ponieważ wszystkie drzewa i krzewy posadzone w dolinie koło głównej drogi, były na stałe popodpinane do wbitych listewek i prętów mających na celu zapobiegać łamaniu się roślin. W pewnym momencie nagle zniknęły za naszymi plecami góry, a przed nami w całej swojej okazałości ukazała się mało atrakcyjna dla oka z perspektywy autostrady Verona. Bloki, fabryki i lotnisko tuż przy trasie E 45, którą aktualnie podróżowaliśmy, były wizualnie ohydne w porównaniu do Alp, które było nam dane oglądać chwilę wcześniej. Od razu po opuszczeniu Verony znaleźliśmy się na najrówniejszej równinie, na jakiej kiedykolwiek byłem. Wszędzie dookoła rozciągały się pola poprzetykane rzędami tui i cyprysów oraz rozpadającymi się gospodarstwami rolnymi, w których nie chciałbym trzymać nawet ciągle szczekającego psa sąsiadów 😉 Najwięcej z tych pól było przygotowywanych pod uprawę ryżu. Tak, tak. To co prawda nie są Chiny, ale tutaj również sadzi się w płytkich stawach ogrodzonych groblami ryż (przede wszystkim odmiana arbioro), z którego później włoskie seniory przygotowują przepyszne risotto…
Przez cały ten czas, w sumie od samej granicy, w obu naszych samochodach panowały włoskie rozgłośnie radiowe, które po pierwszym z nimi zetknięciu, mogą naprawdę zmęczyć już po odsłuchaniu trzech piosenek i dwóch wypowiedziach rzucających słowami jak pociskami z karabinu maszynowego radiowych spikerów. Mamma Mia! 😉 Tak na marginesie to przede mną 4 tygodnie słuchania ichnich stacji radiowych oraz oglądania włoskiej zwariowanej telewizji – po tej kuracji albo będę doskonale władał tutejszym językiem, albo po prostu zwariuję…
Wracając do jazdy, około godziny osiemnastej byliśmy już w okolicy Bolonii. Była to najwyższa pora, żeby zjeść jakiś obiad. I tak musieliśmy się ponownie zatrzymać na stacji benzynowej i dotankować lokomotywę naszego składu, która żłopała paliwo jak opętana, więc jedzenia postanowiliśmy poszukać właśnie na przyautostradowym parkingu zwanym we Włoszech „area servizio”. Na początku podjechaliśmy do dystrybutorów. Były one rozstawione w trzech rzędach, a przed każdym z nich świeciły wyraźnie ceny ustawione przodem do nadjeżdżających na stację kierowców. I teraz uwaga! Pierwszy wytropiony „Włoski Wał” 🙂 Na tablicy stojącej przy samym wyjeździe cennik był naprawdę korzystny, ponieważ na przykład benzyna była tańsza średnio o 15-20 euro centów, niż na pozostałych stacjach. Natomiast na kolejnych wyświetlaczach widocznych już praktycznie tylko przy opuszczeniu stacji, ceny przewyższały te z innych paliwowni przy autostradzie. Jak myślicie, które ceny obowiązywały na tym area servizio? Oczywiście te droższe 🙂 Całe Włochy… Po dolaniu do pełna i zapłaceniu za benzynę rzecz jasna gotówką, bo wiadomo, że terminal do płatności kartą był nieczynny, cofnęliśmy kawałek pod parking ristorante, żeby w końcu coś przekąsić. Tam zaliczyliśmy kolejną niemiłą niespodziankę. Samoobsługowa restauracja była tak skonstruowana, że normalnie zapewne przeszklone lady uginają się od nadmiaru pożywienia we włoskim stylu. Jednakże w chwili, kiedy my zjawiliśmy się na obiad jedzenia już nie było, a kolejna dostawa ciepłego jadła była zaplanowana na wieczór. Pomimo obecności kucharzy nie można było niczego zamówić, ponieważ takie panują na południu zwyczaje i basta! Pozostały nam tylko do wyboru suche bułki z serem i prosciutto, które łaskawie podgrzała Mamie zmęczona życiem kasjerka. A propos kasy – we Włoszech prawie wszędzie panuje system osobnego płacenia. W praktyce wygląda to tak, że najpierw przy pierwszym stanowisku mówi się co chce się kupić i się za to płaci. Następnie trzeba udać się do stanowiska numer 2, gdzie po okazaniu paragonu kucharz, kelner, barista, czy inny czort wyda nam zakupione produkty. Najgorzej w tym systemie mają oczywiście turyści nie znający tutejszego języka i oferty, ponieważ nie mogą pokazać palcami na danie, na które mają akurat ochotę, ponieważ miejsce do płacenia znajduje się zawsze w zupełnie innym miejscu, niż punkt wydawania posiłków. Ciekawe co nimi kierowało przy wprowadzaniu takich rozwiązań? Po rozpatrzeniu wszystkich za i przeciw wydaje mi się, że głównie chodzi o zminimalizowanie możliwości stwarzania pokusy do powstawania kolejnych “Włoskich Wałów” 😉 Co za ludzie…
Bez gorącego obiadu, bez poznania po latach smaku prawdziwej włoskiej pizzy czy chociażby „pasty”, musieliśmy zaspokoić głód jedną zdobytą panini, czyli bułką z szynką i serem oraz bananami przywiezionymi z Polski. Niemcy, którzy zatrzymali się na parkingu chwilę po nas, również nie ukrywali swojego zdziwienia brakiem ciepłej strawy. Coś czuję, że będziemy musieli do tego przywyknąć… Po godzinnym odpoczynku ponownie wskoczyliśmy do samochodów i pojechaliśmy dalej w kierunku Bolonii. Ruch na autostradzie pomimo późnej pory był dosyć wzmożony. Na szczęście dwa pas drogi skierowane na południe, w okolicy chyba największego miasta na naszej poniedziałkowej trasie, zamieniły się w cztery, dzięki czemu nie wlekliśmy się gdzieś w sznurku ciężarówek, a za to zasuwaliśmy trzecim pasem nie schodząc poniżej 120 km/h. Gdyby nie volkswagen’owska nawigacja, która miała momentami spore problemy z precyzyjnym określeniem naszej aktualnej pozycji na mapie, do celu dotarlibyśmy zapewne półgodziny szybciej, a tak słuchając damskiego głosu wypowiadanego gdzieś z deski rozdzielczej naszego auta, zjechaliśmy z autostrady na bezpłatną, równoległą obwodnicę Bolonii, gdzie kilkakrotnie nieomal zostaliśmy rozjechani przez pędzące fiaty punto i szalejące skutery. Po powrocie na autostradę A14 prowadzącą w kierunku Ankony, pobraliśmy następny dzisiejszego dnia bilecik na płatny przejazd i będąc już coraz bliżej Adriatyku, minęliśmy najpierw Imolę, gdzie mieści się jeden z najbardziej znanych torów wyścigowych na świecie, potem Forli będące jedną ze stolic regionu, w którym zamierzam spędzić najbliższe tygodnie, aż w końcu prostą jak drut i świeżo wyremontowaną A14, dotoczyliśmy się do Ceseny, od której Cesenatico to już prawdziwy żabi skok. Zjechaliśmy więc z autostrady, zapłaciliśmy za przejazd, poczym znaleźliśmy się na zapyziałej, wąskiej dróżce, zarośniętej po bokach wysoką, wysuszoną trawą, która kładła się na dziurawym asfalcie. Jadąc zgodnie z przepisami, czyli 50 km/h, byliśmy regularnie wyprzedzani przez wszystkie nawet największe graty. Co kilkaset metrów przejeżdżaliśmy przez ronda, dla których trudno było znaleźć nam uzasadnienie istnienia. Zachodzące słońce wcale nie ułatwiło obserwacji okolicy, ale mimo wszystko kilkanaście kilometrów, które dzieliły zjazd z A14 z wybrzeżem, pokonaliśmy w nie więcej niż 10 minut…
Nawigacja w Volkswagenie przegrała z TomTom’em zainstalowanym na przedniej szybie renówki i przez to Mama trafiła do hotelu dwie minuty przed nami. Zaraz po zaparkowaniu wysiadłem z samochodu i za Mamą pojechałem w kierunku recepcji, gdzie czekał już na mnie pan Ricci. Niewysoki, żeby nie powiedzieć mały, włoski cwaniak, w okularach leczniczych z czarnymi oprawkami a’la Jeff Goldblum, starając się mówić po angielsku, próbował przemycić co najmniej dwa „Włoskie Wały” w każdym wypowiedzianym zdaniu. W każdym bądź razie z daleka było widać, że mamy do czynienia z prawdziwym Włochem, głównie po błękitnym sweterku, który miał przewieszony przez szyję… Przekazał nam gdzie najlepiej zaparkować samochody i powiedział jakiemuś młodemu kelnerowi w brązowym fartuchu, żeby odstawił nas do apartamentu numer 406. Tamten zadowolony z powierzonego mu zadania, co chwilę powtarzając „bitte”, przeprowadził nas przez labirynt pomiędzy recepcją, kawiarnią i windą, do której zmieściłem się tylko z Mamą. Niby wyraźnie powiedzieliśmy mu, że sami znajdziemy pokój, ale on uparty, licząc na napiwek, pobiegł schodami za nami wbiegając na czwarte piętro szybciej od wcale nie wolnej windy. Kiedy jej drzwi się otworzyły, on stał już na górze i stanowczym ruchem z durnowatym uśmiechem chciał koniecznie wyrwać Mamie torbę, żeby uzyskać dodatkowy pretekst, by wyłudzić od nas chociaż 2 euro. Mama nie wzruszona jego zapałem odpowiedziała mu po raz kolejny „gracie” i wyrwała do przodu z walizą, obijając nią pomarańczowe ściany, idąc po całkowicie odkrytym korytarzu, z którego rozpościerał się przepiękny widok na oddalone od nas o kilkadziesiąt kilometrów góry skąpane w waniliowym niebie jak z antycznych obrazów. Ja aż na chwilę przystanąłem i delektowałem się tym niecodziennym dla mnie widokiem, a w tym czasie Mama z tyczkowatym kelnerem weszli po drewnianym prowizorycznym podjeździe położonym chyba specjalnie dla mnie, do korytarza, w którym mieściły się drzwi do naszego apartamentu. Hotelowy boy widząc, że zniknąłem im gdzieś za zakrętem, wrócił po mnie do tej świeżo skleconej rampy, z której jeszcze wystawały podrdzewiałe gwoździe i przewidywalnym już „bitte”, zaprosił mnie do wewnętrznego korytarza rezydencji. Mama już buszowała w pokoju zapoznając się z tamtejszym wyposażeniem. Gdy tylko przekroczyłem próg apartamentu wjeżdżając do kwadratowego przedpokoju, moja towarzyszka po raz kolejny powiedziała łamanym włoskim „gracie” i zamknęła szczerzącemu zęby facetowi drzwi przed nosem. Jej skąpstwo zapewne trochę zasmuciło chcącego pomóc nam za wszelką cenę chłopaka, ale przynajmniej teraz będzie wiedział, że przez najbliższy miesiąc na nas nie zarobi 😉
Mama zostawiła mnie samego i pobiegła na dół pokazać Tacie gdzie jest parking, na którym możemy rozbroić naszą kolumnę oraz zabrać jedną z wielu porcji bagaży zalegających w samochodach. W końcu po dwóch dniach jazdy przyszedł czas na odetchnięcie i wreszcie mogłem na spokojnie rozkoszować się rozpoczęciem może nie najdalszego, ale na pewno najdłuższego urlopu w moim życiu. Podjechałem do rozsuniętych szklanych drzwi prowadzących na spory taras, z którego mogłem podziwiać spokojne jak jezioro morze Adriatyckie oraz elegancko oświetlony basen znajdujący się 4 piętra poniżej. Fioletowo-różowe niebo z postrzępionymi granatowymi chmurami oraz żółto-pomarańczowa elewacja naszego hotelu, jak również bliskość wody oraz roślinność raczej nie spotykanej na naszej szerokości geograficznej, tworzyły klimat dosłownie jak z obrazków z Miami Vice…
Po kilku minutach wieczornej sjesty, kiedy do apartamentu dotarła skrzynka z importowanym przez nas jedzeniem prosto z Polski, natychmiast zacząłem uzupełniać deficyt kalorii w moim organizmie. Najlepsze w takich chwilach są tak zwane „dania w 5 minut”, czyli w tym przypadku były to sproszkowane ziemniaki puree, które wystarczyło jedynie zalać wrzącą wodą z czajnika. Takie dania są w mojej sytuacji idealnym rozwiązaniem, ponieważ za jednym zamachem mogę zaspokoić głód, jednocześnie uzupełniając niezbędne do życia płyny. Mówiąc prawdę, nie jest to największy rarytas wśród fast food’ów, ale zawsze lepsze to niż nic, tym bardziej, że akurat pałaszowałem ciapę, przepraszam, puree ziemniaczane z, a raczej po prostu o smaku pomidorów i mozzarelli, więc jak na pierwszy włoski posiłek dopuszczalne 😉
Gdy już zapobiegłem wystąpieniu ewentualnego bólu głowy spowodowanego głodem, Mama z Tatą skończyli znoszenie bagaży. Mając już na miejscu cały przywieziony przez nas majdan, mogliśmy rozpocząć wstępne rozpakowywanie i przemeblowanie, od którego zazwyczaj zaczynamy wakacyjny pobyt. Tym razem nie mogło być inaczej, tym bardziej, że będę tu przecież przez całe 4 tygodnie. W sumie chciałem nawet pominąć tą kwestię w opisie aklimatyzacji w Cesenatico, ale ze względu na liczne pytania przyjaciół, kolegów, znajomych oraz czytelników bloga, nie mogę nie przedstawić warunków kwaterunku, które zastałem na miejscu. Lecz żeby nie przedłużać, o tym i o panującej nad włoskim Adriatykiem atmosferze oraz o tym co wydarzyło się w pierwszych dniach mojego pobytu w Italii, już wkrótce w kolejnym wpisie 😉