Jak przeżyć na włoskiej ziemi, czyli gdzie spać, co jeść i jak nie zginąć na drogach w Italii

Tak jak obiecałem wcześniej, postanowiłem dokładnie przedstawić warunki bytowania, które zastałem na miejscu w Cesenatico, żeby każdy kto zechce, mógł tak samo jak ja, wybrać się na wakacje do słonecznej Italii, gdzie niestety jak przekonałem się na własnej skórze, wcale nie musi być tak ciepło i upalnie, jak mogłoby się wydawać…

Minęło już kilka dni odkąd zacumowałem i na dobre osiedliłem się nad włoskim wybrzeżem Adriatyku, więc teraz na spokojnie mogę przedstawić Opinii Publicznej moją aktualną sytuację oraz wspomnieć o tutejszych warunkach, z którymi zdążyłem się już dobrze zapoznać. Włoski klimat, zarówno ten pogodowo-atmosferyczny, jak i ten zwany ogólnie tutejszą kulturą, jest dość specyficzny i na pewno nie każdy będzie czuł się na półwyspie Apenińskim komfortowo. Zdecydowanie Italia to nie Niemcy z tym ich nudnym ordnungiem i wszechpanującym spokojem, więc jeśli ktoś nie lubi chamstwa oraz ogólnie pojętej nieprzewidywalności, którą można spotkać we Włoszech dosłownie na każdym kroku to w żadnym wypadku nie powinien wybierać się do kraju pizzy i parmezanu. Do tutejszej atmosfery trudno przywyknąć, dlatego jeżeli nie dostosujemy się do niej od razu, możemy po prostu zostać pożarci przez włoski klimat…

Żeby wszyscy Czytelnicy mogli bez wychodzenia z domu poczuć to z czym ja mam okazję obcować przez niespełna miesiąc, pokrótce postaram się opisać trzy główne czynniki, które powinny pomóc w zrozumieniu mojej aktualnej sytuacji. Nie mogę nie wspomnieć o apartamencie, który przez 4 tygodnie jest moją oazą i miejscem regeneracji; o szeroko pojętym shoppingu, czyli zakupach i całą resztą z nimi związaną; oraz o drogach i tym co się na nich dzieje…

Nasz hotel, w którym zdecydowałem się osiedlić ma podobno 3 gwiazdki, ale prawdę mówiąc rąk bym sobie za to nie dał obciąć. Z tego co doświadczyłem już na swojej skórze oraz co zaobserwowałem jeżdżąc tu i ówdzie wiem, że ilość gwiazdek znajdujących się na przykład na logo danego hotelu, wcale nie musi być jego faktycznym certyfikatem jakości i posiadanego zaplecza. Tak samo jest tutaj, gdzie jeden z kolorowych budynków ma narysowaną tęczę z pięciu gwiazdek, a rzeczywiście posiada ich tylko dwie, co zresztą zapewne właściciel hotelu potwierdzi i zaprzeczy istnieniu jakiekolwiek „Włoskiego Wału”, ponieważ w logo właśnie dwie z pięciu gwiazdek są jednakowego koloru. Tutaj wszędzie na człowieka czyhają małe i większe oszustwa. Ręce opadają… Nasz albergo, bo właśnie tak po włosku mówi się na hotel, nie jest najgorszy i może naprawdę posiada trzy gwiazdki, które widnieją w valverdowskim logo. No wiadomo, że znalazłoby się kilka rzeczy, które rodzina Riccich mogłaby zmienić lub poprawić, ale w gruncie rzeczy wszystko jest do zaakceptowania.

cesenatico_01

ZAKWATEROWANIE

Hotel & Residenza VALVERDE, apartament nr 406 – to mój aktualny adres 😉 Jedyny z apartamentów i w ogóle pokoi przystosowanych, a właściwie bardziej dostępnych dla osób niepełnosprawnych, w którym mieszkamy, mieści się na czwartym piętrze. Na ponad czterdziestu metrach kwadratowych do dyspozycji gości jest mało wszechstronny i uprzykrzający komunikację wózkowiczom kwadratowy przedpokój, z którego można dostać się do pokoju dziennego z aneksem kuchennym, sporej sypialni oraz wąskiej, ale za to długiej łazienki z prysznicem bez żadnych barier architektonicznych. Z tych pierwszych dwóch pomieszczeń można wyjść na duży taras, z którego rozpościera się ciekawy dla oka widok na basen, wiecznie żywą promenadę oraz błękitno-zielonkawy (w zależności od oświetlenia) Adriatyk.
cesenatico_02
Pierwszego dnia miałem spory problem z dostaniem się na ten zacieniony przez większą porę dnia balkon, ponieważ zarówno z sypialni, jak i pokoju dziennego prowadzi na niego ogromny schodek, który może uprzykrzyć życie nawet osobom zdrowym. Na szczęście po zgłoszeniu przez nas reklamacji, jedna ze sprzątaczek – mała, krępa Włoszka z obwodem w pasie równym wzrostowi – przytaszczyła drewniany podjazd, bliźniaczo podobny do tego, który umożliwia mi wjazd do korytarza i rzucając nim jak kulą ciasta na pizzę, łupnęła go pod drzwi. Dzięki niemu nie wybiję już sobie zębów w momencie, kiedy najdzie mnie ochota wyjścia na taras 😉 Samo wyposażenie apartamentu również może nie powala na kolana, ale na dobrą sprawę jest w nim wszystko, co jest niezbędne do urlopowania pełną gębą. W kuchni poza lodówko-zamrażarką, mikrofalówką, kuchenką elektryczną z dwoma palnikami i okapem, są także garnki, patelnie, miski, sztućce oraz talerze i cała reszta. Po doposażeniu tego niepełnego zestawu w nasz czajnik elektryczny, mały piecyk, tarkę, tłuczek do mięsa i między innymi ostre noże, mogliśmy przyrządzić dosłownie wszystko z wyjątkiem dań wymagających pieczenia. Oprócz pierdół kuchennych, w pokoju dziennym stoi rozkładana, niepozorna sofa, która z wygodnej kanapy do siedzenia zamienia się w łóżko piętrowe!
cesenatico_03

Z kolei w łazience także jest wszystko, co potrzeba. Jest w niej bardzo wygodna kabina prysznicowa bez jakiegokolwiek progu utrudniającego dostanie się do środka, a nawet bidet. Nie zabrakło oczywiście zlewu z lustrem oraz suszarki. Mojej Mamie brakowało jeszcze do pełni szczęścia półek i szafek, na których można by uporządkować nasze kosmetyki, ale z tym poradziliśmy sobie pierwszego dnia podczas gruntownego przemeblowania, kiedy to szafka nocna z sypialni wylądowała właśnie w kibelku.
cesenatico_04

Najwięcej przebudowy przeprowadziliśmy właśnie w naszej noclegowni. Normalnie można w niej zastać dwa połączone ze sobą łóżka, biurko oraz sporą szafę, w której zamykając lewe drzwi otwierają się prawe i na odwrót 😉 Mniejsza z tym. W każdym bądź razie jak dla mnie, tym bardziej na 4 tygodnie, brakowało elektrycznego łóżka, które znacząco podniosłoby komfort mojego pobytu i przede wszystkim ułatwiłoby obsługę nade mną moim rodzicom. W związku z tym, miesiąc przed przybyciem do Cesenatico, napisałem maila do hotelu z zapytaniem, a właściwie prośbą o wstawienie do naszej sypialni łóżka z regulowanym oparciem i wysokością. Trochę to trwało, ale w końcu po kilku dniach otrzymałem odpowiedź, że mogą zamówić mi takie łoże w wypożyczalni za 4 euro za dobę, ale sterowane za pomocą mięśni, a nie elektrycznych silniczków. Jasne, że wolałbym elektryczne, ale i manualne przyjąłem z ochotą 😉
cesenatico_05

Na pierwszy rzut oka wygląda ono rzeczywiście jak mebel ze szpitala z lat czterdziestych ubiegłego wieku, kiedy to włoskie pielęgniarki ratowały naszych wojaków pod Monte Cassino, ale przecież nie wygląd się liczy. Korby do podnoszenia i opuszczania chodzą jak dźwignie w ruskim czołgu, ale za to hotelowy materac jest bardzo wygodny i chyba to jest najważniejsze 🙂 Żeby nie zagracać pokoju, Tata rozłączył te podwójne standardowe łóżko, które drugiego dnia mocarne sprzątaczki gdzieś wyniosły. Dzięki temu, teraz w naszej sypialni można dosłownie tańczyć 🙂 Przez pierwszy tydzień naszego pobytu nad Adriatykiem, gdy w nocy nieoczekiwanie temperatura na zewnątrz spadała w okolice 10 stopni Celsjusza, w apartamencie robiło się naprawdę chłodno. Za dodatkową opłatą można zażyczyć sobie uruchomienie klimatyzacji w pokojach, ale ze względu na to, że hotel jest zamknięty poza sezonem, nikt nie pomyślał o ogrzewaniu! Jedynym wyjściem w tej sytuacji jest wycieczka do położonego 5 kilometrów od Valverde największego centrum handlowego w prowincji – Romagna Center – i zakup elektrycznej dmuchawy. My, twardziele z północy, poprosiliśmy jedynie o dodatkowe koce, które pomogły nam przetrwać ten zimny okres. Były one niezbędne, ponieważ tutaj, na upalnym południu, nie ma nawet kołder. W zamian za to jest cieniutkie podwójne prześcieradło, które ma służyć do przykrycia. W nocy bez problemu można było naprawdę pomylić mnie i Mamę z koczującymi zimą w jakiejś altance bezdomnymi. Czasami po ciemku Mama miała spore trudności ze znalezieniem mnie gdzieś pod stertą szmat składającą się z rzeczonego prześcieradła, narzuty na łóżko, koca przywiezionego z domu, kolejnego koca wyłudzonego w recepcji oraz grubej arafatki. Prawie jak pod namiotem 😉

Właściwie jedynym sporym minusem jaki odnotowaliśmy w tych pierwszych dniach jest brak internetu w pokoju. Może nie najszybsza, ale jednak sieć bezprzewodowa znajduje się na parterze, więc można z niej korzystać pijąc kawę w wiecznie pustej poza sezonem kawiarence, opalając się na basenie lub siedząc w jacuzzi 🙂 Uwaga! Jest jeszcze jedna sieć wi-fi, którą można namierzyć wzdłuż całej plaży w Cesenatico (Bagnini Cesenatico). Jest on serwowana przez miasto dla wszystkich wczasowiczów przebywających nad morzem i według wielu informacji w ulotkach, reklamach i naklejkach jest ona „free” czyli z tego, co się orientuję po dwudziestoletniej nauce języków obcych za darmo. Nic bardziej mylnego. Za darmo i owszem można jej używać po zalogowaniu, ale żeby to zrobić za pierwszym razem należy albo wysłać aktywujący sms (nie dostępne dla numerów z Polski), albo podać numer karty kredytowej, z której zniknie 1 euro. Następny „Włoski Wał” udaremniony 😉 4 złote niby niewiele i raz w roku, bo właśnie na tyle za tę kwotę otrzymuje się dostęp do sieci, można wyłożyć za dostęp do internetu. Największa tylko szkoda, że Bagnini Cesenatico  ledwo łapie w apartamencie, który wcale nie jest daleko od plaży, na której jest nadajnik. Jednak czasami przy pochmurnej pogodzie, kiedy to fale radiowe docierają troszeczkę dalej, udaje mi się uruchomić połączenie w pokoju… Jeżeli chodzi o resztę sprzętu szeroko pojętej branży IT, który znajduje się w apartamencie to natrafimy tu jeszcze na niedużych rozmiarów telewizor LCD podłączony do cyfrowej telewizji naziemnej, w której mamy do wyboru około dwustu kanałów telewizyjnych i stacji radiowych – oczywiście wszystko po włosku 🙂 Do tutejszej telewizji również trudno jest się przyzwyczaić, tak samo, jak do całej panującej tutaj reszty. Ich poziom rozrywki serwowany głównie przez dwa medialne koncerny (Rai oraz Mediaset) jest niestety praktycznie w całości nastawiony na widzów o małych wymaganiach, którzy wcale nie szukają w szklanym pudle jakichkolwiek intelektualnych wartości. Mówiąc krótko, pilotem możemy latać po stu pięćdziesięciu kanałach będących na poziomie Polsatu i TVNu do potęgi n… Żeby naprawdę tutaj nie zgłupieć od oglądania codziennie niemieckich seriali z włoskim dubbingiem, przez pierwsze kilka dni dość dogłębnie zapoznaliśmy się z programem dostępnych stacji i sporządziliśmy sobie listę ulubionych kanałów. Wylądowały w niej dwa programy z 24 w nazwie, z których w każdej chwili można dowiedzieć się kogo zabili, kto strzelał, gdzie przeszło tornado oraz kto wygrał mecz. Doszły do tego jeszcze trzy stacje, w których wieczorem można zaliczyć w miarę normalny amerykański film z serii „znane i lubiane”, a także Rai 3, gdzie codziennie o 19:35 lecą wiadomości z regionu Emilia-Romania oraz Rai 2, na którym informacje z Włoch i całego świata startują o 20:30. I teraz taka ciekawostka – główne wiadomości i cała wieczorna ramówka we wszystkich włoskich stacjach zaczyna się tu z godzinnym opóźnieniem, czyli filmy umilające zakończenie dnia rozpoczynają się dopiero o 21:15…

Uwaga! Wszyscy, którzy wybierają się do Italii muszą pamiętać, żeby wyposażyć się przed wyjazdem lub już po przyjeździe na miejsce, w specjalne przejściówki umożliwiające podłączenie do włoskiej sieci elektrycznej, wszystkich urządzeń elektrycznych pochodzących z Polski. Mają tutaj troszeczkę inne gniazda, do których niestety nie da się wetknąć ani ładowarki do telefonu, ani zasilacza do laptopa, ani tym bardziej ładowarki SuperFour’a. Na szczęście odpowiednie przejściówki są łatwo dostępne i nie ma większego problemu z dostosowaniem sieci w apartamencie do potrzeb normalnych europejczyków 😉

ZAKUPY I JEDZENIE

Jako, że ze względu na moją specyficzną dietę i ograniczone możliwości konsumpcji nie wykupiliśmy sobie na miejscu posiłków, na początku musieliśmy rozeznać się w miejscowej ofercie. Jak już wspominałem, niedaleko hotelu w szczerym polu, ulokowano najważniejsze w okolicy centrum handlowe – Romagna Center. Żeby przygotować wstępne zapasy, potrzebne do odbycia komfortowego i spokojnego urlopu, po pierwszym śniadaniu złożonym z krakersów i puszki pasztetu przywiezionego z Polski, niezwłocznie ruszyliśmy w trójkę na zakupy. W głównym budynku, a właściwie bardziej hali, znajduje się ogromny hipermarket IPER, Media Markt zwany w Italii Media World’em, spora restauracja samoobsługowa Risto (oczywiście nieczynna od 14:30 do 19:30) oraz cała masa kawiarni, sklepów i sklepików z najróżniejszymi dobrami. Z większych po drugiej stronie parkingu jest jeszcze coś dla sportowców – Decathlon oraz przybytek dla majsterkowiczów – Leroy Merlin. Poza tym, po kilku dniach po przyjeździe, kilkaset metrów od Valverde, otworzono malutki supermarket, gdzie co drugi dzień zaopatrujemy się rano w świeże pieczywo. A propos pieczywa – jest ono tutaj przepyszne, właśnie takie jak lubię. Bez względu na miejsce, wybór chlebów i bułek powala i zawsze ciężko jest się zdecydować co kupić. Tym bardziej, jak człowiek robi zakupy na głodniaka i patrząc na na przykład taką ciabattę, wyobraża sobie zapiekankę, którą z niej przyrządzi. Ach… Zarówno chleb, jak i bułki we Włoszech sprzedawane są na wagę. Można poprosić nawet tylko o dwie kromki ulubionego chleba, które wylądują w woreczku i na wadze. Cena pieczywa na początku może niektórych ściąć z nóg, ponieważ kwoty wydają się dosyć wysoki, jeżeli nie zauważymy, że dotyczą one kilograma świeżutkiego wypieku. Gdy już zważymy taką sporych rozmiarów bułkę to zapłacimy za nią 30-40 centów, więc da się przeżyć. Same pieczywo to jednak niewiele. Żeby przez miesiąc nie jeść suchego chleba, musieliśmy znaleźć coś, co można by na niego położyć. Przepyszne konserwy rybne oraz przede wszystkim niesamowite wędliny – mam tu na myśli głównie moją ulubioną szynkę w słodkiej zalewie nazywaną na południe od Polski prosciutto cotto dolce colle. Normalnie niebo w gębie. A jak jeszcze dołożymy do tego farmaggio, czyli ser, i to wszystko polejemy miejscową nieziemską oliwą to już naprawdę niewiele zabraknie do osiągnięcia pełnego szczęścia… Nie mogę nie wspomnieć o owocach i warzywach, które nie dość, że smakują całkiem inaczej niż u nas to jeszcze do tego są w sprzedaży, jak wiem teraz z własnego doświadczenia, już w połowie maja. Kilka, kilkanaście rodzajów pomidorów, słodziutkie czereśnie, hiszpańskie białe brzoskwinie, różne sałaty, arbuzy i melony oraz cała reszta – wszystko, na co tylko ma się ochotę. Nie wiem jak ja, ale moja Mama, fanka włoskiej kuchni, na pewno tutaj nie schudnie 😉

A co do picia? Ci, którzy lubią alkohole mogą hektolitrami wlewać w siebie miejscowe wina i mocniejsze specyfiki. (Fuj!) Dla reszty, czyli na przykład dla mnie, jest tu… kawa. Praktycznie bez względu na to, gdzie postanowimy się jej napić, otrzymamy doskonały napar uzyskany dzięki wysokiemu ciśnieniu ze świeżo zmielonych prażonych ziaren kawy. W moim przypadku zawsze zamawiam cappuccino, czyli mocne espresso z dużą ilością spienionego mleka, tak, że aż słomka stoi 😉 Włosi są naprawdę maksymalnie uzależnieni od kofeiny. Pobyt w kawiarni zajmuje im zazwyczaj góra dwie minuty. Prawdziwy przodek Rzymian zamawia małe espresso, które studzi kilkoma dmuchnięciami w ogóle nie odchodząc nawet od lady, poczym jednym, dwoma łykami wlewa w siebie całą zawartość malutkiej filiżanki i wychodzi. Tą czynność powtarzają w ciągu dnia kilkakrotnie. Głównie przez to, że kawa jest w Italii dobrem narodowym i piją ją wszyscy dosłownie jak wodę, prawie niemożliwością jest dostać cappuccino, czy choćby latte macchiato ozdobione na wierzchu kwitkiem lub inną narysowaną pierdółką. To nie Polska, gdzie bariści prześcigają się w wymyślaniu nowych wzorków i wlewają do mleka kawę tworząc listki, bądź z kakao usypują najróżniejsze dziwactwa. Tutaj, gdzie obecnie się znajduję, kawa ma być mocna i gorąca, żeby jak najszybciej pobudzić człowieka do życia, a nie być napojem do deseru! Do kawy wszędzie serwują w północnej części Włoch brioche (czytaj briosze). Są to takie drożdżówko-rogale. Mogą być nadziane dżemem lub kremem czekoladowym, albo bez niczego. Te ostatnie są chyba najpyszniejsze. Niektórzy, żeby wzmocnić doznania, maczają je jeszcze w kawie, ale to według ogólnie panujących zwyczajów dozwolone jest tylko do dwunastej 🙂
cesenatico_06

DROGI

Odchodząc od ekspresu z kawą, niezmiernie pobudzeni Włosi wsiadają do swoich małych samochodzików, na skutery i rowery, poczym ruszają w drogę. To, co się na niej dzieje jest trudne do opowiedzenia, ponieważ żeby w pełni zrozumieć tutejszą atmosferę, trzeba ją poczuć na własnej skórze. Cena paliwa jest w Italii dość wygórowana i benzyna jest tutaj jedną z najdroższych w Europie. Litr paliwa kosztuje aktualnie około 1,70 €. Przez to rajdowcy, bo chyba spokojnie można tak nazwać większość włoskich kierowców, pomimo natury, rzadko przekraczają dozwoloną prędkość na autostradach i drogach szybkiego ruchu, starając się spalić jak najmniej benzyny. Zupełnie inaczej wygląda to w terenie zabudowanym. Wszystkie znaki oraz sygnalizacja świetlna są tylko i wyłącznie sugestią lub propozycją jak można by postąpić. Powieszone czasami światła w układzie poziomym, a nie pionowym jak w całej Europie, sprawiają, że każdy kto zatrzyma się na czerwonym, może poczuć się jak kierowca formuły 1  w momencie, kiedy nagle w górze zaświeci zielona żarówka pozwalająca wcisnąć gaz do dechy. Z kolei pasy do skrętu w prawo lub w lewo bardzo często służą do uzyskania lepszej pozycji startowej dla jadących prosto. Zaś zamalowane fragmenty jezdni, tak zwane wysepki, są tutaj czymś w rodzaju bonusowego miejsca do wyprzedzania, bądź skracania sobie drogi. Nie mogę także nie wspomnieć o rondach, których ilość bije tu na łeb nawet Francuzów. Prawie każde skrzyżowanie, nawet takie, na którym samochód pojawia się raz na kilka minut, jest rondem. Na niektórych odcinkach naprawdę może dosłownie zakręcić się w głowie. Puste kółka zwalniają ruch i powodują lekkie podenerwowanie wśród kierowców, natomiast na tych rondach, na których roi się od pędzących jak w karuzeli aut, podczas pierwszego zetknięcia z włoską kulturą jazdy, mogą rzeczywiście napsuć zdrowia niejednemu amatorowi tutejszego klimatu drogowego. Podstawową zasadą nie tylko występującą na rondach i skrzyżowaniach w Italii jest praktycznie całkowity brak używania kierunkowskazów. W sumie racja, bo po co mrugać komukolwiek, skoro „ja” jestem najszybszy i inni użytkownicy dróg mogą jedynie wąchać dym z mojej rury – tak właśnie zapewne myśli większość Włochów nie włączających pomarańczowych migających lampek w swoich maszynach. Dla na przykład kierowców z Polski jest to sporym problemem, ponieważ nie dość, że nigdy nie wiadomo, gdzie taki rozpędzony delikwent pojedzie swoim rozklekotanym uno, punto lub innym maleństwem to jeszcze do tego większość z tych pojazdów osiąga przy tym niebotyczne prędkość, wytwarzające na łuku ronda przeciążenia porównywalne z bolidami chociażby Ferrari. W pierwszych dniach naszego pobytu nad Adriatykiem, zarówno Mama jak i Tata, mieli sporego stresa za każdym razem, kiedy zbliżali się do skrzyżowań kołowych. Mimo wszystko, po paru dniach intensywnych ćwiczeń, udało mi się wyszkolić Mamę do tego stopnia, że teraz przed, na, jak i po zjeździe z ronda, trudno odróżnić ją od tubylca. Zasada numero uno to przede wszystkim nie zatrzymywać się przed rondem! Zazwyczaj widoczność jest na tyle dobra, że będąc już kilkadziesiąt metrów przed wjazdem na koło trzeba z daleka ocenić swoje szanse dostania się na rondo i znaleźć odpowiednią lukę, w którą uda nam się wcisnąć. Gdy wypatrzymy wolną przestrzeń, musi na tyle dostosować naszą prędkość, aby nie wjechać na rondo ani zbyt szybko, ani też za późno wpadając w drzwi jadącego z lewej samochodu. Istnieje oczywiście możliwość zatrzymania się na linii przed rondem, ale taki, bardzo rzadko spotykany we Włoszech manewr, zazwyczaj kończy się trąbieniem pojazdów jadących za nami, które w ostateczności mogą nawet wylądować w naszym bagażniku. Zasada numer dwa, która pozwoli przetrwać na tutejszych drogach to absolutny brak zaufania do pozostałych kierowców. Tak, tak, wiem co mówię. To, że ktoś tutaj mruga migaczem to wcale nie znaczy, że ma zamiar gdzieś skracać, ponieważ Włosi bardzo często zapominają zarówno włączać, jaki wyłączać kierunkowskazy. Tu przeżywają tylko najsilniejsi, dlatego jeśli ktoś bardzo szybko nie przystosuje się do panujących w Italii reguł, zostanie pożarty i wypadnie z gry… Jeżeli chodzi o mnie, to ja włoski model jazdy stosuję już od dawna na co dzień podróżując SuperFour’em po drogach całej Europy. Niektórzy mogą poczuć się oburzeni, ale to właśnie między innymi dzięki mojej lekko włoskiej naturze, radzę sobie za sterami mojego pojazdu jak mało kto 😉 Tylko ludzie pewni siebie i znający do bólu swoje możliwości, dadzą sobie radę na włoskich szlakach…

To chyba na razie tyle. Już wkrótce, po długiej i pełnej aklimatyzacji prawie, jak olimpijczycy przed igrzyskami w Pekinie, wyruszę na pierwszą przejażdżkę po Cesenatico. Mam nadzieję, że moje umiejętności wystarczą do bezpiecznego przejazdu po nadadriatyckich droga, ścieżkach i chodnikach.

Ciao a presto! 🙂

2 komentarze do “Jak przeżyć na włoskiej ziemi, czyli gdzie spać, co jeść i jak nie zginąć na drogach w Italii

  1. Pingback: And the winner is… | SuperFour - moje nowe życie...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *