Łagów 2011 – dzień 4. – Baszta…

***** Tekst utworzony 15.05.2011r. *****

Moje przeczucie się sprawdziło. Wczoraj było tylko 15°C i popołudniu kropiło. W związku z tym, cały śmigus dyngus spędziliśmy w hotelu… Dzisiaj również nie było zbyt ciepło, ale w odróżnieniu do minionej doby, towarzyszyło nam ostre słońce. Ale jak na dalszą i dłuższą wyprawę, było dla mnie zdecydowanie za zimno… Ustaliliśmy, że zrobimy sobie krótki spacer do centrum Łagowa i zaliczymy miejscowe sklepy w celu znalezienia jakiejś mapy okolicy. Wcześniej było to niemożliwe, ponieważ w święta wszystko z wyjątkiem kilku obskurnych budek z jedzeniem i paru straganów było zamknięte… Mama zrezygnowała ze wsparcia w postaci roweru i zabrała ze sobą tylko kijki. Ja nie miałem zamiaru tłuc się po tych kiepskich chodnikach zwykłym wózkiem, dlatego pojechałem niezastąpionym w trudnym terenie SuperFour’em. Zebraliśmy się w miarę szybko – o 12:40 opuściliśmy hotelowy parking. Cały czas starałem się utrzymywać tempo mamy, czyli 7 km/h. Czasami jednak o tym zapominałem i odskakiwałem jej na kilkadziesiąt metrów, powodując przy tym ogólne przyspieszenie naszego globtroterskiego duetu… Pierwszy postój zaliczyliśmy przy urzędzie gminy, skąd mieliśmy doskonały widok na kościół i zamkową basztę…

Ja inteligentnie zaparkowałem na szerokim chodniku przy znaku zakazu parkowania, a mama pobiegła na drugą stronę ulicy do Gminnego Centrum Informacji (czy jakoś tak). Oprócz kilkunastu dzieciaków, które buszowały w sieci na „unijnych” komputerach, zastała tam wioskowego kaowca, którego dokładnie przepytała na temat okolicznych szlaków rowerowych. Poza udzieleniem nam kilku rad i wskazówek, miejscowy animator zaprosił nas na zorganizowaną wycieczkę do kopalni węgla brunatnego w pobliskiej Sieniawie. Niestety trzeciego maja, na kiedy jest zaplanowany ten wyjazd, będziemy już wracać do domu… W międzyczasie gdy czekałem na mamę, pod budynek urzędu podjechało trzech nastolatków na rowerach. Szerokie spodnie, czapeczki z daszkiem i grube wiszące łańcuch – to był ich klimat… Jeden z nich był DJ-em, to znaczy puszczał, a właściwie zapodawał muzykę ze swojej komórki, która wisiała na jego szyi. Zatrzymali się za mną i udając, że robią coś przy swoich maszynach, rozmawiali po cichu na mój temat. Nie dość, że wszystko doskonale widziałem w lusterkach, to jeszcze całą ich konwersację słyszałem, jakby stali przy mnie. Wszystko to dzięki mojej szybie, która znakomicie zbiera tylne dźwięki skupiając je jak szpiegowski radar. Najlepsze było to, jak jeden z nich mówił do drugiego – Hehe dobre, Szumi. A tamten na to – Wiem, wiem, mój szwagier mówił, że gadał z nim w niedzielę i nawet zrobił sobie z nim fote. Po jednym objeździe po Łagowie, ludzie, których nigdy nie widziałem na oczy, znają moją ksywę 🙂 Gdybym został tu z miesiąc, to za kilka lat można by usłyszeć tu legendy o rycerzu Szumim, który pojawił się na parę tygodni w Łagowie i na swoim Szumobilu zaprowadził ład i porządek w całej gminie 😉 Kto wie, wszystko przede mną… Gdy dołączyła do mnie mama, ruszyliśmy dalej w kierunku Zamku Joannitów, zaliczając po drodze dwa sklepiki. Już w pierwszym z nich, udało nam się zdobyć trzy różne mapy, które mamy zamiar wykorzystać w nadchodzących ciepłych i słonecznych dniach… Po kilku minutach byliśmy przy Zamku. Mama postanowiła wejść na basztę. Ja zaparkowałem na pobliskim parkingu. Aby dostać się na szczyt górującej nad Zamkiem wieży warownej, należy zainwestować 3,50 zł i zakupić bilet w hotelowej recepcji. Myślę, że warto, ponieważ widoki są naprawdę niezłe…

Poza panoramą Łagowa, z góry możemy podziwiać oba tajemnicze jeziora, otoczone bujnym bukowym lasem. Podobno najładniej jest tam jesienią, kiedy liście zamieniają się w złoto… Osobiście uważam, że cała ta wieża warowna nie jest wcale taka wysoka, a poza tym, wybudowano ją w dolinie. Ale co ja tam wiem, skoro nawet na niej nie byłem…

Wejście i zejście z baszty, zajęło mamie dobre pół godziny. Nie mogę powiedzieć, żebym w tym czasie się nie nudził. Stałem na pustym parkingu i czekałem na jakąś akcję… Gdy byliśmy tam w niedzielę, „miasteczko” dosłownie tętniło życiem. Parking, na którym dzisiaj kwitłem, był wtedy płatny i zapełniony po brzegi. Wąskie chodniki nie były w stanie pomieścić tłumów, które co jakiś czas wylewały się na jezdnię. Wszędzie były długie, długie kolejki. Za goframi stało 18 osób. O wolnym rowerku wodnym lub kajaku, można było tylko pomarzyć… A dzisiaj Łagów zamienił się w wyludniałą wioskę, gdzie wszystkie „kolejkogenne” atrakcje turystyczne, były po prostu nieczynne. Przez te 30 minut, na parkingu zawitał tylko akwizytor TP, a przechodniów widziałem zaledwie kilku. Najbardziej utkwiła mi w pamięci starsza pani w fartuchu, która wyszła z Zamku z dziesięciozłotowym banknotem w dłoni, a wróciła z dwoma solidnymi bochenkami chleba… Zauważyłem, że wszyscy się tam znają i witają po imieniu: – Dzień dobry pani Lodziu. – Witam panie Ryszardzie, jak zdrówko? … Łagów to rzeczywiście wieś…

W drodze powrotnej, mimo zerowego ruchu, musiałem jeszcze odstać swoje na „przeprawie bramowej”. No co? W Świnoujściu mają promy, a w Łagowie bramy 😉

Dzisiaj „pobiłem” niechlubny rekord – przez godzinę i 20 minut spędzonych za sterami Szumobilu, przejechałem tylko 2,8 kilometra. Niewybaczalne zachowanie… Jutro bierzemy się do ciężkiej i ambitnej pracy. Musimy zacząć nadrabiać stracone dni…

***** Tekst utworzony 15.05.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *