Łup w słup – 7 wcale nie jest szczęśliwą liczbą…

Od urodzenia ślepo wierzyłem w magię liczby. Jak się dzisiaj okazało, przez prawie dwadzieścia pięć lat żyłem w błędzie… Nie jestem jakimś fanatykiem przesądów, ale czasami na niektóre zabobony jestem podatny. Każdego dnia w okolicach 13:13 starałem się unikać spojrzenia na jakikolwiek cyfrowy zegar. Na analogowym zawsze można udać, że jest już minuta po tej pechowej godzinie 😉 W piątki trzynastego zawsze pilnowałem się i uważałem potrójnie, nawet podczas jakichś najprostszych czynności. Licho nie śpi 😉 Z kolei liczba 7 miała przynosić szczęście… Właśnie dzisiaj, według tego mojego głupiego przekonania, miał być najlepszy dzień w roku – 7.07. Nie miałem zbyt wiele czasu na „SuperFouring”, do tego pogoda wydawała się być niepewna, dlatego wybrałem się z moim asystentem Rafałem tylko na krótką przejażdżkę po okolicy. Jestem jeszcze trochę zmęczony po pobycie w Lübbenau, dlatego też nie chciałem się nadto forsować i niepotrzebnie marnować resztki sił. Wybrałem chyba najprostszą i najbezpieczniejszą z dostępnych tras. Zaraz za domem wbiliśmy się na chodnik, później przejechaliśmy skrótem przez praktycznie puściutką uliczkę szczelnie obstawioną domkami jednorodzinnymi, aż w końcu dotarliśmy do ścieżki rowerowej, którą mieliśmy spokojnie dojechać do Basenu Górniczego (pętla tramwajowa). No i tak właśnie było. Tam zawróciliśmy i wracaliśmy do domu tą samą trasą. Gdy na moim liczniku wyskoczył dziewiąty kilometr, jak zwykle zaczęła mrugać niebieska dioda na lewym joysticku, która zaleca odpalenie silnika spalinowego. Tak też zrobiliśmy – zatrzymałem się na rzadko uczęszczanej ścieżce rowerowej, a Rafał wcisnął odpowiedni przycisk. Ruszyliśmy dalej nie wiedząc, że za kolejne 500 metrów stanie się rzecz, która na długo pozostanie w mojej pamięci i na pewno wpłynie w mniejszym lub większym stopniu na wszystkie moje przyszłe jazdy… Prawie cały czas wzdłuż ścieżki, biegnie chodnik z szarej kostki brukowej. Pas dla rowerów jest dosyć wąski jak dla mojego SuperFour’a, ponieważ ma około półtora metra. Mój pojazd zajmuje z tego 120 centymetrów. Żeby wyminąć się z prawidłowo jadącym jednośladem, zazwyczaj pożyczam trochę pobocza – czyli chodnika – i przepuszczam takiego delikwenta starając się utrzymać przy tym płynność jazdy. Czasami na widok mojej rozpędzonej czarnej bestii, niektórzy kolarze (szczególnie kolarki 60+ obładowane kapustą, kalafiorem i długim porem, który odstaje jak antena od CB-radia) wymiękają już w odległości stu pięćdziesięciu metrów ode mnie i potulnie sami zjeżdżają na bok… Normalnie mógłbym bardziej wykorzystywać część dla pieszych, ale co 30 metrów na samym jej środku, stoją wysokie lampy oświetlające ruchliwą ulicę Przestrzenną. Tak to jest, jak najpierw stawia się latarnie, a później buduje chodniki… Wiadomo – Szczecin – zachodnia, ale zawsze Polska 😉 Ścieżkę rowerową często przecinają dojazdy do różnych tutejszych firm i kilku jachtowych marin. Przy każdej z takich dróg, asfalt na rowerówce zjeżdża gwałtownie w dół, przechodzi przez część wspólną z samochodami, poczym ponownie wznosi się w górę do poprzedniego stanu. Tak samo jest zazwyczaj na przejściach dla pieszych. Prawie zawsze w takiej sytuacji staram się pojechać po takiej linii, żeby za bardzo nie odczuć tej trzymetrowej dolinki… Znam tą trasę na pamięć. Jest ona najczęściej ujeżdżaną przeze mnie ścieżką w Szczecinie. W tym roku śmigałem nią już około dwudziestu razy, więc doskonale wiem gdzie są dziury, po kradzieży metalowych studzienek, gdzie trzeba uważać na wystające spod asfaltu korzenie i gdzie leży szkło po jakiejś niedawnej stłuczce. Jest to dla mnie taki szlak, jak dla Ferrari Tor Fiorano, czy dla Toyoty Fuji International Speedway. Po prostu czuję się tam jak w domu… Na jednej z reklam (chyba batona Lion), na dole ekranu pojawiał się napis – 99% wypadków zdarza się w domu. Badania nie poparte żadnymi badaniami. Po dzisiejszym dniu, chyba mogę podpisać się pod tym twierdzeniem z ręką na sercu 😉 A więc, gdy byliśmy mniej więcej w połowie tej ojczyźnianej ścieżki rowerowej i akurat pokonywaliśmy jeden z dojazdów do mariny, wydarzył się wypadek… Jechałem sobie na wielkim luzie, nucąc pod nosem jakąś żwawą melodię, która właśnie leciała z moich głośników i obserwując szybowce, które na pobliskim lotnisku przygotowywały się do startu. Kierując zupełnie automatycznie, na pamięć, prawie całkowicie zjechałem na chodnik, żeby zaliczyć jak najłagodniejszy zjazd i podjazd. Jedną sekundę zajęła mi droga w dół, kolejne dwie przejazd przez drogę do przystani, a czwarta z nich była kluczową sekundą, której niestety cofnąć się nie da. Właśnie w tym czasie przez tą jedną sześćdziesiątą minuty, pokonywałem malutki podjazd. Pół kilometra wcześniej, gdy ruszałem po włączeniu silnika, całkowicie zlekceważyłem chwyt joysticka i prowadziłem pojazd dosłownie jednym palcem. Gdy podjeżdżałem na pełnym gazie pod to niewielkie wzniesienie, od razu po wjechaniu na równą powierzchnię powinienem gwałtownie skręcić w prawo i ponownie wskoczyć na rowerówkę. Dlaczego? Ponieważ dwa, trzy metry dalej stoi gruby słup, będący lampą. Zawsze mi się to udawało i nie było to wcale jakimś arcytrudnym manewrem. Tym razem niestety trik nie wyszedł… Gdy znalazłem się już na płaskim, usiłowałem tym jednym palcem skręcić w prawo unikając spotkania ze słupem, ale siła odśrodkowa, która podczas podjazdu bujnęła moją ręką do góry, była na tyle silna, że oderwała moją prawą dłoń od gałki joysticka i pozbawiła mnie wpływu na mój dalszy tor jazdy. Przez ułamek sekundy uświadomiłem sobie, że uderzenie w słup jest już nieuniknione… W momencie, gdy puściłem joystick SuperFour gnał swoją maksymalną prędkością – 16 km/h. Od razu kiedy przestałem mieć kontakt z „kierownicą”, pojazd zaczął hamować, ale i tak na całkowite zatrzymanie było za mało miejsca… Metr dalej, wytracając prędkość tylko do około dziesięciu kilometrów na godzinę, czołowo walnąłem w metalowy słup. Bum!!! Rozległ się tylko tępy huk… Zatrzymałem się dosłownie w miejscu. Siła grawitacji ostro wyrwała mnie do przodu i muszę przyznać, że od rąbnięciem głową w szybę, uratował mnie tylko i wyłącznie zapięty pas. Przez kilka sekund po wypadku byłem w lekkim szoku – w końcu rzadko mam przyjemność przeżywać takie przeciążenia. Adrenalina trochę mnie znieczuliła, dlatego dopiero po chwili odczułem silne bóle w stawach – głównie barki. Dodatkowo podczas uderzenia przygryzłem sobie język, który zaczął lekko krwawić… Najbardziej zdziwiony był Rafał, który w tym momencie jechał koło mnie. On normalnie posuwał się dalej, a ja nagle zatrzymałem się w ułamku sekundy na słupie. Kiedy to kątem oka zobaczył, od razu zawrócił i podjechał do mnie. Akcja ratunkowa była na szczęście zbędna i obyło się bez telefonu pod 112… Rafał miał bardziej przerażoną minę ode mnie. Ja w ogóle nie byłem wystraszony, tylko bardziej oszołomiony jak po przyjęciu ciosu na twarz. Gdy po kilkunastu sekundach doszedłem do siebie i uświadomiłem sobie co się przed chwilą wydarzyło, powiedziałem Rafałowi żeby wyłączył silnik, który cały czas klekotał za moimi plecami. Natychmiast nastała cisza, ale ja nadal słyszałem szum w uszach… Jeszcze trochę nieobecny cofnąłem, żeby sprawdzić stan mojego pojazdu. Ten o dziwo przeżył wypadek naprawdę całkiem nieźle i spokojnie mógł kontynuować jazdę. Gdyby nie zderzak, a właściwie rura, która przyjęła na siebie całą energię powstałą podczas czołowego zderzenia, latarnia uliczna znalazłaby się gdzieś w pobliżu mojego fotela i zapewne urwałaby przednie lewe koło, a ja zapewne w najlepszym wypadku skończyłbym w karetce. Uff, Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać… A tak, tylko z kilkoma kroplami krwi w ustach, mogłem wrócić do domu o własnych siłach. Tak na dobrą sprawę powinienem jeszcze kilka minut odstać i dojść do siebie, ale nie było ze mną aż tak źle. Do bazy dojechałem z bólem głowy i stawów (nawet kolan), ale poza tym wszystko było w porządku. Kiedy pod domem wysiadłem z SuperFour’a, dopiero wtedy mogłem zapoznać się z jego obrażeniami po stłuczce. Byłem (i jestem) pozytywnie zdziwiony, ponieważ uszkodzenia w ogóle nie są współmierne do tego, co się dzisiaj wydarzyło. Gdyby ktoś mi pokazał to lekkie zniekształcenie rury i powiedział, że zaliczył latarnię – nie uwierzyłbym…
czolowka1

czolowka2

Na pierwszy rzut oka, widać tylko wgniecenie na przedniej poziomej rurze. Natomiast po dokładniejszych oględzinach znalazłem więcej dowodów lub jak kto woli pamiątek po popołudniowym spotkaniu z lampą. Na poniższym zdjęciu widać większość z nich…

czolowka3

Sprawne oko od razu zauważy, że poza wgnieceniem, rura trochę z tej strony, gdzie uderzyłem w słup, przemieściła się w głąb SuperFour’a. Zaznaczyłem to numerami 1 i 2… 3 to miejsce, gdzie wkleiła się latarnia. Nie wygląda to aż tak tragicznie… W momencie, gdy zderzak wygiął się do środka, pociągnął za sobą resztę ramy i dzięki temu uderzenie dosłownie rozeszło się po kościach. Przednia pionowa rura (numer 4) zmieniając swoje dotychczasowe położenie, mocno ścisnęła „karoserię”, która nie wytrzymała i pękła. Ale gdyby nie ta klatka z zespawanych rur, czarny błotnik z laminatu po spotkaniu z lampą, rozsypałby się w drobny pył… Teraz SuperFour jest już na pewno trochę mniej odporny na stłuczki niż przed dzisiejszym incydentem, szczególnie na przednie uderzenia z lewej strony. Ale trzeba mu przyznać, że podczas dzisiejszego ekstremalnego zdarzenia, spisał się celująco, żeby nie powiedzieć na medal. Kilka złączonych ze sobą rur, zatrzymało w miejscu ponad 400 kilogramów i to bez większych obrażeń.

Czyja to wina? Moja? Mojego SuperFour’a? Niczyja. To był po prostu nieszczęśliwy wypadek i tej wersji się trzymajmy. Wiadomo, że mogłem lepiej złapać joystick, mogłem jechać bez kombinacji po ścieżce, albo po prostu nie będąc w pełni sił, mogłem dzisiaj w ogóle nie wychodzić z domu. Ale właśnie kto wie, co wtedy wydarzyłoby się w domu 😉 Najważniejszy jest fakt, iż nikomu nic się nie stało. Teraz przynajmniej wiem, co mi grozi 😉 Jak przystało na rajdowca, a teraz to właściwie kaskadera, mój poziom odwagi z pewnością podniósł się o kilkanaście procent w górę. No i zebrałem kolejne bezcenne doświadczenia. Teraz już wiem, że przy następnej czołówce muszę schować język, żeby znowu go sobie nie przygryźć 😉 Muszę się również pilnować, żeby podczas moich przyszłych przejażdżek nie zgubiła mnie rutyna, tak jak miało to miejsce dzisiaj…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *