Po powrocie z Lübbenau, mimo niewielkiego przebiegu, jestem cały czas trochę zmęczony… Poniedziałek i wtorek całkowicie poświęciłem na regenerację sił i odzyskiwanie pozytywnej energii do kolejnych podróży… Pomimo tego, że siedziałem w domu, wcale się nie nudziłem. Kilka godzin zajęło mi samo porządkowanie zdjęć z Niemiec, których mama natłukła aż 16 gigabajtów! Do tego jeszcze rozpakowywanie, sprzątanie, pisanie bloga… W każdym bądź razie dwa dni zleciały mi naprawdę piorunem. Dzisiaj też jeszcze nie czuję w sobie tej mojej olimpijskiej formy, ale w południe postanowiłem ruszyć tyłek i razem z Rafałem pojechaliśmy w trasę… Za cel główny dzisiejszej wycieczki obraliśmy Lubczynę, do której najkrótszą drogą mieliśmy dokładnie 15 kilometrów… Zmęczony już na starcie, w zakurzonym i usyfionym SuperFour’ze, na którym śmiało można pisać palcem, o 13:10 ruszyłem z domu. Dzisiejsza trasa praktycznie w całości biegła po normalnych drogach, dlatego cały czas trzeba było mieć się na baczności… Najgorsze, że SuperFour znowu wariuje. Najwidoczniej wymiana niby zepsutej części nie pomogła. Tym razem koła same skręcają tylko podczas postoju. Najdziwniejsze jest to, że czasami jest wszystko w porządku, a czasami wóz szwankuje i robi sobie co chce. Ach ta szwajcarska niezawodność… Kilometr od startu zauważyłem, że zapomniałem zabrać z domu telefonu. Rafał również zostawił swój w bazie. W razie jakiejś grubszej nieoczekiwanej awarii, musielibyśmy łapać stopa i prosić o pożyczenie komórki. Zadzwoniłbym wtedy do mamy. Dlaczego do niej? Bo znam tylko jej numer. Pamiętam też swój, ale przecież nie będę dzwonił do siebie 😉 Na szczęście cała wycieczka przebiegła bez niemiłych niespodzianek i telefon nie był nam w ogóle potrzebny… Dzisiaj jechało się naprawdę całkiem przyjemnie. Pogoda była wprost idealna na rowerową przejażdżkę. Ze Szczecina popędziliśmy do Pucic, a tam odbiliśmy w lewo na Czarną Łąkę. Jadąc cały czas prosto, w niecałą godzinę, dotarliśmy do Lubczyny…
Na miejscu ani Rafał, ani ja, nie byliśmy w ogóle zmęczeni, dlatego postanowiliśmy zasuwać dalej i na wjeździe do Lubczyny skręciliśmy w prawo w kierunku Kęp Lubczyńskich. Kawałek dalej, na końcu miejscowości wyprzedziliśmy dwójkę dzieciaków na rowerach, które najprawdopodobniej wracały z pobliskiej plaży. Na marginesie mówiąc tempo mieli fatalne 😉 Kilkaset metrów dalej, z naprzeciwka nadjechał starszy pan na typowo turystycznym bicyklu ze sporymi, czarnymi sakwami na bokach. Był w odblaskowej kamizelce, przez co było widać go naprawdę z daleka. Pięćdziesiąt metrów za nim, z językiem na brodzie, zasuwała chyba jego żona, która również była w żółtym kubraczku. Nawet nabijaliśmy się z nich przez krótkofalówki, że musimy zwolnić, bo zbliża się patrol miejscowej policji… Gdy się mijaliśmy, dziadek krzyknął – Którędy do Pucic? Rafał nie zwalniając ani trochę odpowiedział tylko, że prosto… Po chwili przemknęliśmy przez Kępy Lubczyńskie i zjechaliśmy z głównej trasy w prawo na Rurkę. Samochody nagle wymarły, dlatego korzystając z ciszy i spokoju, zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Mój kompan nabił swojego e-papierosa i delektował się jego oparami o zapachu mięty, a ja łyknąłem zimnego Gatorade’a. Trzy utwory później ruszyliśmy dalej i w kilka minut dotarliśmy do Rurzycy. Ta z kolei po dwóch kilometrach zamieniła się w Kliniska Wielkie, a stamtąd do Pucic, gdzie zamykaliśmy dzisiejszą pętlę mieliśmy już dosłownie żabi skok…
Gdy wlecieliśmy do Pucic, kilkaset metrów przed nami ujrzeliśmy tych dziadków w odblaskowych kamizelkach. Jechali o połowę krótszą drogą od nas, a mimo to ich dogoniliśmy. Jednym słowem – dzisiaj nie było na nas mocnych 🙂
Nie miałem zamiaru w ogóle wspominać o tej dzisiejszej przejażdżce, ale muszę pochwalić się nowym rekordem, który ustanowiłem zupełnie niespodziewanie… Cała wycieczka zajęła nam dwie godziny i trzydzieści pięć minut. W tym czasie przejechaliśmy 34,6 kilometra i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie średnia prędkość. A ta wyniosła aż 15,4 km/h! Oto właśnie ten nowy rekord. I to wcale nie pobiłem go o jakąś tam jedną setną, czy nawet jedną dziesiątą, ale aż o całe 0,6 kilometra na godzinę. A już myślałem, że nigdy nie przekroczę tej magicznej bariery 15 km/h… Nie mogę zapominać o Rafale, który dzielnie dotrzymywał mi tempa i dzięki niemu mogłem grzać non stop na maksa 🙂 Trudno będzie poprawić ten wyczyn. Nic nie obiecuję, ale kto wie…