Przeminęło z wiatrem

Dzisiaj po raz kolejny miałem okazję przekonać się jak ogromną siłę może mieć niewidzialny i całkowicie niespodziewany podmuch wiatru, który w tym przypadku odegrał główną rolę i w ciągu sekundy powalił mnie na łopatki…

To miała być normalna niedzielna przejażdżka po szczecińskich ścieżkach rowerowych. Korzystając z tego wolnego dnia, będącego jednocześnie końcem długiego weekendu, chcieliśmy wykorzystać fakt nieobecności większości mieszkańców Szczecina, którzy zazwyczaj w takie dni tłumnie wyjeżdżają nad morze i zaliczyć nowopowstały bulwar położony nad samą Odrą w centrum miasta. Tym razem nasz skład liczył 3 wagony, a właściwie 2, ponieważ mój pojazd można by bardziej zaliczyć do kategorii lokomotyw. W sumie to właśnie takie było moje zadanie, ponieważ praktycznie przez cały czas posuwając się w kierunku lewobrzeża, jechałem przodem nadając tempo naszemu eksperymentalnemu pendolino. Tuż za mną bez większego wysiłku pedałował mój tata, a kawałek dalej jego narzeczona, zamykająca stawkę. Jak wydawało się nam w trakcie jazdy, pogoda była wprost idealna na rowerową wycieczkę, ponieważ ciepłe powietrze utrzymujące się na poziomie 25-27 stopni Celsjusza utrzymywane było przez szarą kołdrę ułożoną z gęstych chmur, całkowicie odcinającą nas od ewentualnych promieni słońca, które mógłby nieprzyjemnie zesłać na szczecińską ziemię niepożądany żar. Pomimo wczesnej południowej pory, chwilami gdy wjeżdżaliśmy w nieliczne cienie, robiło się naprawdę ciemno…

stluczka_01

Do najdalszego celu dzisiejszej wyprawy mieliśmy około dwunastu kilometrów. Dosłownie przez 99 procent tej odległości, mogliśmy poruszać się po lepszych i gorszych, ale zawsze – ścieżkach rowerowych. Kiedy po mniej więcej godzinie dotarliśmy na bulwar dumnie nazwany Aleją Żeglarzy, mieliśmy spory problem z dostaniem się na niego SuperFour’em, ale po kilku minutach krążenia pod monumentalną Trasą Zamkową pomiędzy Wałami Chrobrego a Mostem Długim, w końcu udało nam się pokonać miejski labirynt i znaleźć odpowiedni zjazd nad samą Odrę. Gdy wreszcie wyjechałem na ten nowiusieńki, w wielu miejscach jeszcze w fazie kosmetycznych poprawek deptak, na początku naszej wizytacji kontrolnej znalazłem nieliczną wolną ławkę, przy której zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Po kilkunastu minutach postoju przy delikatnie dudniącej za moimi plecami muzyce i obserwacji włóczących się w tę i z powrotem przechodniów, ruszyliśmy dalej w celu zwiedzenia całego bulwaru…

stluczka_02

Kilka równoległych ścieżek dla pieszych oraz jedna rowerowa, dawały sporą dowolność, ale mimo wszystko trzymałem się tego zdecydowanie najrówniejszego, z czerwonego asfaltu, szerokiego i dość krętego pasa dla jednośladów położonego z dala od wody. Poza zardzewiałą i dość leciwą taczką fachowców buszujących w niedzielę po deptaku i kończących układanie studzienek, nie napotkałem na inne przeszkody. Wciskając więc gaz do dech, czy jak kto woli joystick do plastiku, w mgnieniu oka dojechałem do tunelu pod Mostem Długim, gdzie po raz pierwszy dzisiaj pomyślałem sobie „o kurde, ale wieje!”. Gdy ten dosłownie aerodynamiczny tunel, w którym śmiało można by testować naszych skoczków narciarskich miałem już za sobą, moi towarzysze dopiero wystartowali spod ławki, na której chwilę wcześniej wypoczywaliśmy po podróży z prawobrzeżnej części Szczecina. Kiedy natomiast znalazłem się na końcu bulwaru w pobliżu Dworca Głównego, pozostała ekipa dzisiejszej wyprawy zaledwie pojawiła się daleko z tyłu w moim lusterku. Gdy te dwa brakujące wagony dotoczyły się wreszcie do mnie, zjechaliśmy z nowej nadodrzańskiej promenady i równie świeżym chodnikiem, ekspresowo dostaliśmy się w okolice Mostu Długiego. Tam z kolei musieliśmy poświęcić kilka minut na pokonanie lekko skomplikowanego i wymagającego cierpliwości skrzyżowania na ulicy Wyszyńskiego gdzie rozpoczęła się ścieżka rowerowa biegnąca prosto do domu…

stluczka_03

Ciemne chmury wiszące nad miastem, z minuty na minutę przybierały coraz bardziej granatową barwę. Nie chcąc prowokować losu, nie zważając na ograniczenia prędkości, ostro przyspieszyłem nasze tempo. Po kilkuset metrach opuściliśmy miejską dżunglę i szybko wspięliśmy się zawijasem na Trasę Zamkową, która zdecydowanie góruje nad prawobrzeżem Szczecina. Będąc już na tej leciwej estakadzie, co najmniej 30 metrów nad płynącą w dole Odrą, Tata zatrzymał się na moment, aby uwiecznić aparatem mroczną panoramę miasta. Ja w tym czasie przystopowałem moją lokomotywę tylko na parę sekund, poczym ruszyłem dalej tempem zbliżonym do pieszego podziwiając widoki rozciągające się dookoła. Pięć ruchów migawki później byłem już dobre 20 metrów od Taty, tuż nad rzeką, na której niespodziewanie fale zaczęły przypominać raczej te spotykane na morskiej plaży, aniżeli w miejskim kanale. Stojące po drugiej stronie rzeki wysokie topole, ledwo przewyższające swoim rozmiarem Trasę Zamkową, nagle zaczęły przechylać się i bujać na boki, jakby dosłownie były z papieru, a zapach czekolady z pobliskiej fabryki słodyczy doleciał do nas z prędkością światła umilając ten nieprzyjemny moment…

Kilka sekund później wydarzyło się coś, co zmieniło tą niepozorną, niedzielną przejażdżkę w tragiczną w skutkach sierpniową wyprawę. Gdy nienaturalnie mocny podmuch wiatru dotarł w nasze, a najpierw moje okolice, otrzymałem nokautujący cios z prawej strony, wycelowany prosto w moją rękę, lekceważąco spoczywającą na szczycie joysticka. Niewidzialna siła w ułamku sekundy utworzyła z mojego prawego rękawa żagiel, który mocą kilku kilogramów przesunął moją dłoń w lewo w kierunku wnętrza SuperFour’a. Pech chciał, że akurat chwyt gałki mojej konsoli, który uskuteczniałem powoli snując się po ścieżce, był na tyle słaby i nieodpowiedzialny, że w osiemdziesięciu pięciu procentach straciłem panowanie nad moim półtonowy monstrum. W ułamku sekundy SuperFour odbierając niepożądane przeze mnie sygnały z joysticka, nad którym tak na dobrą sprawę pełną kontrolę przejął wiatr, zaczął gwałtownie przyspieszać. Moja bezwładna ręką trzymająca dwoma palcami gałkę, nie wiele miała do powiedzenia, a pojazd jak wyścigówka wyrywał do przodu. Najprostszym rozwiązaniem, aby zatrzymać wóz było całkowite zrzucenie dłoni z wychylonego w przód joysticka, lecz trwający parę sekund podmuch nie pozwalał moim słabym mięśniom na naturalną w tej sytuacji reakcję. SuperFour jechał coraz szybciej, a ja nie mogłem nic zrobić, żeby go zahamować! Z prędkością czterordzeniowego procesora najnowszej generacji zacząłem walczyć o swoje życie, które naprawdę wisiało na włosku. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że 3-4 sekundy od niechcianego startu, mój wehikuł osiągnie swoją maksymalną prędkość około siedemnastu kilometrów na godzinę. Wiedziałem również, że nie mam najmniejszych szans podnieść prawą rękę i z powrotem umieścić ją w odpowiedniej pozycji na „kierownicy”, odzyskując przy tym panowanie nad moją czarną maszyną. Potrzebna była błyskawiczna reakcja, której nie powstydziłby się żaden rajdowy kierowca, nie wyłączając kozaków z Formuły 1. Przed sobą miałem praktycznie prostą, lekko idącą łukiem ścieżkę rowerową ograniczoną po bokach barierkami. Te z kolei oddzielały mnie po prawej stronie od skoku do mającej w tym miejscu 12 metrów głębokości Odry, a po lewej od trzypasmowej jezdni, po której nieprzerwanie mknęła kawalkada rozpędzonych samochodów. Dalsza jazda na pełnym gazie bez jakiejkolwiek kontroli nad pojazdem byłaby samobójstwem, dlatego bez głębszego zastanowienia wykonałem ekspresowy manewr kończący ten trwający zaledwie kilka sekund incydent. Działając całkowicie automatycznie, jak zawodowy rajdowy kierowca szczycący się kilkunastoma licencjami rajdowymi FIA, po wieloletnich szkoleniach wartych miliony euro, samodzielnie stanąłem na wysokości zadania i nie poddając się przeciwnościom losu, którymi w tym przypadku był hulający wiatr i pędzący wózek inwalidzki, zakończyłem sprawę prawie tak błyskawicznie, jak się ona zaczęła. Mając te całe 15 procent panowania nad sprzętem, korzystając z faktu, że SuperFour osiągnął dopiero mniej więcej 8 kilometrów na godzinę, trzymając joystick koniuszkiem palca wskazującego, gwałtownie skręciłem w lewo w kierunku solidnej, stalowej barierki oddzielającej mnie od drogi. Dobrze wiedząc, co wydarzy się po lekkim pociągnięciu gałki w bok, mając spore doświadczenie po czołowym zderzeniu z lampą uliczną w 2011 roku, usztywniłem się do granic możliwości i schowałem język, który dwa lata temu sobie przyciąłem, poczym wbrew stereotypowemu przekonaniu wcale nie zamknąłem oczu i w pełni świadomie, żywiołowo uderzyłem pod kątem około 60 stopni w mocną, masywną bandę… BUM !!!!!

stluczka_04

Po długiej sekundzie było już po wszystkim… Muszę przyznać, że to dość dziwne uczucie, które towarzyszyło mi od momentu straty panowania nad SuperFour’em do chwili dosłownego wklejenia się w barierkę, było przerażająco trzeźwe i choć na ułamek sekundy nie wywołało u mnie paniki. Nie odczułem nawet wzrostu tętna! Sam moment wbicia się w przeszkodę był na tyle mało uciążliwy, że gruba blacha nie zatrzymała mojego wozu w miejscu tak, jak było to w przypadku tej potężnej, ulicznej lampy. Barierka nad wyraz dobrze spełniła powierzone jej zadanie przyjmując na swoje barki sporą część energii, którą powoli wchłonęła rozpraszając ją na całej swojej długości. Wiele pozytywnego wykonała również rama SuperFour’a oraz lewy przedni błotnik, które w rzeczonej kolejności zderzyły się ze stalową przeszkodą, stawiając jej niemały opór. Jako, że nie mam z przodu chłodnicy ani innych tego typu części montowanych w samochodach, po zderzeniu nie pojawił się widowiskowy dym z wnętrza pojazdu, ani też sycząca para, a jedynie szyba leniwie uniosła się do góry. Silnik nieprzerwanie klekotał dalej, tak samo zresztą jak muzyka, która nieustannie grała z głośników, które nie ucierpiały w najmniejszym stopniu. Tak na dobrą sprawę z pozycji kierowcy wszystko, poza delikatnie zniekształconym plastikowym nadkolem, wyglądało bez zastrzeżeń… Gdy moi towarzysze usłyszeli huk i zobaczyli mnie wbitego w barierę, błyskawicznie pojawili się w pobliżu. Po standardowym w takich momentach pytaniu „Żyjesz?”, przestaliśmy użalać się nade mną i zabraliśmy się za uwolnienie SuperFour’a z mocnego, wręcz stalowego uścisku. Nie chcąc spalić elektrycznych silników, nie byłem w stanie samodzielnie wycofać pojazdem, który rzeczywiście był zespolony z barierką niemal że na amen. Tacie udało się oswobodzić mojego quada dopiero przy użyciu wszystkich kończyn. Mocno zapierając nogę o metalową ścianę, po kilku probach wypchnął mnie z silnego uścisku. Kiedy zostałem uwolniony, przyszedł czas na wstępne oględziny i szacunkowe ocenienie strat oraz użyteczności pojazdu…

stluczka_05

Sama rama, która jako pierwsza zetknęła się z przeszkodą, ratując przy tym moje nogi przed zmiażdżeniem, poza solidnie porysowanym lakierem, wyglądała na nienaruszoną. Z kolei lusterko przykręcone do niej grubą i długą śrubą, jedynie zmieniło swoją pozycję obracając się nieco, ale także wydawało się być sprawne. W najgorszym stanie był zaś lewy plastikowy błotnik, który zdecydowanie ucierpiał najbardziej. Siła uderzenia była na tyle silna i gwałtowna, że lewa lampa przymocowana trzema solidnymi, niemieckimi śrubami, wystrzeliła w tył, wbijając się pomiędzy SuperFour’owe resory a koło, urywając kable i rozrywając spore otwory, w których kilka sekund wcześniej spoczywały właśnie te nierdzewne wkręty. Czarny plastik samego nadkola spełniający rolę karoserii, drastycznie popękał w kilku miejscach, lecz pozostał w jednym kawałku na swoim pierwotnym miejscu… Co do czynnika ludzkiego, poza raną ciętą prawego przedramienia, której nabawił się Tata podczas próby wydobycia zakleszczonej lampy, nikt nie ucierpiał i użycie apteczki znajdującej się na pokładzie SuperFour’a było zbędne. Nie czekając na przybycie śmigłowca ratunkowego, ani też ubezpieczyciela, zabezpieczyliśmy luźne części i powoli ruszyliśmy dalej. Utrzymujący się nieprzerwanie wiatr nie dawał za wygraną i ciągle przypominał o sobie mrożąc nasze oczy oraz targając fryzury. Mając do pokonania jeszcze co najmniej 2 kilometry na tej wysoko położonej nad portem i pozostałościami po stoczni estakadzie, gdzie od kolejnych podmuchów można było stracić głowę, nie mogłem dopuścić do powtórki tej nieprzyjemnej sytuacji, dlatego przestawiłem swój pojazd na pierwszy, najwolniejszy bieg, pozwalający mu rozpędzić się jedynie do sześciu kilometrów na godzinę. Dodatkowo wykorzystując gabaryty idącego koło mnie Taty, użyliśmy jego obszernego tułowia, do osłonięcia mojej prawej burty od wiatru. Dzięki żywemu parawanowi mogłem spokojnie toczyć się dalej w kierunku naszej bazy, do której mieliśmy jeszcze minimum 12 kilometrów…

To był naprawdę długi i męczący powrót. Oprócz pojawiającego się cyklicznie i niespodziewanie silnego wiatru, co jakiś czas dodatkowo ochładzał nas delikatnie kropiący deszcz. Gdy na dobre dotarliśmy do domu padało już na całego…

To kolejne niemiłe zdarzenie, którym niewątpliwie była dzisiejsza kraksa, z boku mogąca wyglądać jak nieudolna próba samobójcza, na pewno pozytywnie wpłynie na moją rajdową psychikę i nieraz w przyszłości uratuje mnie przed podobnym zajściem. Jak widać licho nie śpi, a zło i siły natury czyhają na nas nieustannie, dlatego ku przestrodze, miejcie się na baczności! W końcu nie na darmo pozdrowienie harcerzy to „Czuwaj!” 😉

P.S. Szkoda tylko, że nieprzeciętna uroda lewego profilu mojego rumaka przeminęła z wiatrem 🙁 Niestety nie obejdzie się bez długiej i skomplikowanej operacji plastycznej, która niechybnie czeka SuperFour’a. Ale tym, jak kontuzjami piłkarzy, zajmiemy się po zakończeniu sezonu 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *