***** Tekst utworzony 2.03.2011r. *****
29.07.2009r. – środa
Jutro wracamy do domu, więc dzisiaj była ostatnia szansa, żeby zdobyć Halę Izerską. Muszę jak zwykle wspomnieć o pogodzie, która na wycieczkę była wprost idealna – w Świeradowie o 10:45 było 23°C, do tego świeciło słońce… Mama znając trasę, zrezygnowała z roweru, ale za to wzięła ze sobą kijki do nordic-walking’u i chciała dojść z nami do celu pieszo. Tata wiedział, że będzie trzeba ostro dymać pod górę, ale nie wiedział jak długo. Skrupulatnie ukrywałem przed nim odległość, którą mieliśmy dzisiaj przed sobą do pokonania. Stosowałem metodę powolnego oswajania go z tym, kilometr po kilometrze 😉 Z hotelu wystartowaliśmy punktualnie o 11-tej…
Na początku wcale nie było tak źle. Z St. Lukasa, aż za Dom Zdrojowy przemknęliśmy piorunem. Mama została daleko, daleko w tyle. Niestety 700 metrów od naszej bazy, sielanka się skończyła i zaczął się konkretny podjazd. Tydzień temu, kiedy zrobiliśmy z moją rodzicielką pierwsze podejście zdobycia Polany i Hali Izerskiej, mama cały czas pchała swój rower pod górę. Tata był twardszy i usiłował wjechać pedałując, ale mimo wszystko nie wyglądało to najlepiej. Podjeżdżał przez minutę z prędkością trzech kilometrów na godzinę, poczym stawał, żeby odpocząć… Jak nietrudno się domyślić, mama dogoniła nas po kilku minutach. Tempo i tak mieliśmy dużo lepsze, niż w poprzednią środę. Jakoś wdrapaliśmy się na wysokość ośrodka „Czeszka i Słowaczka”. Dalej było jakby mniej stromo, ale tylko przez chwilę… W końcu tata padł…
Zrobiliśmy sobie dłuższy postój. W międzyczasie dotarła do nas mama, która dreptała skrótem po kamiennych schodach. Tata wyglądał gorzej od maratończyka na mecie. Był dosłownie ledwo żywy… O 11:30, po naradzie i obejrzeniu mapy, którą miałem cały czas przed sobą, tata odkrył, że przed nami jeszcze prawie 4 kilometry pod górę. Był w takim stanie, że nie dałby rady podjechać jeszcze 500 metrów, a co dopiero kilka kilometrów… Usiadł na murku i dochodził do siebie, poczym wymiękł i wrócił do bazy. Ja się tak łatwo nie poddałem i pomimo wykruszenia się części naszej drużyny, nie chciałem zawrócić. Zabrałem od taty aparat fotograficzny i ruszyłem za mamą, która wyrwała do przodu kilka minut wcześniej. Ojciec zadzwonił do niej, żeby mnie przejęła pod swoją kuratelę 😉 Dogonić ją wcale nie było łatwo, tym bardziej, że SuperFour znowu zaczął pipkać i nie mogłem go zbytnio nadwyrężać. Po kilku minutach byliśmy już razem na głównym skrzyżowaniu szlaków w okolicy, zwanym Agrafką. Tym razem nie zrezygnowaliśmy tak łatwo jak tydzień temu i gnaliśmy dalej pod górę. Skręciliśmy w prawo, potem w lewo, minęliśmy otwarty zielono-biały szlaban i znaleźliśmy się na Nowej Drodze Izerskiej…
Im wyżej, tym robiło się chłodniej. W końcu to polski biegun zimna… Mi zrobiło się naprawdę zimno, ale za to mama na nic nie narzekała i w tempie radzieckiej armii, maszerowała jak w transie. Po godzinnym spacerze – o 12:35 – dotarliśmy na Polanę Izerską położoną 965 m n.p.m. Kiedy tam się znaleźliśmy, cały krajobraz uległ zmianie. Jak do tej pory – przez ponad 5 kilometrów – jechałem przez zielony las iglasty, licznie obsadzony paprociami. A tutaj drzewa zniknęły (poza małymi choinkami na obrzeżach), na ziemi rosły jakieś wysokie żółte trawy i to wszystko. Poza tym obszar polany lub mówiąc fachowo łąki wysokogórskiej, wcale nie był taki duży. Całość zajmuje kwadrat o bokach maksymalnie 150 metrów. Ludzi było coraz więcej, przede wszystkim na rowerach. Panuje tam taki zwyczaj, że podczas mijania się, wszyscy się pozdrawiają – a to machnięciem ręki, a to skinieniem głowy, a nawet czeskim ahoj 😉 Na skraju Polany Izerskiej są stoły i ławki, gdzie można sobie odpocząć, wdychając rześkie polarne powietrze. Zrobiliśmy sobie tam krótką przerwę. Nie obyło się bez sesji zdjęciowej…
Zgodnie z informacją namalowaną na znaku, do Chatki Górzystów (schronisko na Hali Izerskiej) mieliśmy jeszcze 45 minut spaceru. Dalej droga miała być na tej samej wysokości nad poziomem morza, więc znając nasze możliwości wiedziałem, że mamie zajmie ten dystans góra pół godziny. Jak ruszyliśmy, umówiliśmy się, że poczekam na nią kawałek dalej, ale po chwili poczułem wewnętrzny głos, który nakazał mi przycisnąć… Od razu za Polaną Izerską szlak wprowadził nas w niewysoki las choinek. Na ziemi rosły rosiczki pożerające muchy oraz wszechobecne jagody, które w wielu miejscach wchodziły na jezdnię. Droga dla SuperFour’a była idealna, po prostu jak szyta na miarę. Praktycznie cały czas jeden zakręt, zamieniał się w kolejny, prostych odcinków właściwie nie uświadczyłem do samej Hali Izerskiej. Zakręty były na tyle łagodne, że mogłem pokonywać je na pełnym gazie, odczuwając miłe przeciążenia. Ścinanie ich dawało dodatkowy smaczek, ponieważ nigdy nie wiedziałem, czy z naprzeciwka nie nadjeżdża grupka kolarzy. No i cała droga non stop prowadziła albo kilkadziesiąt metrów lekko w górę, albo w dół. Asfalt był miejscami strasznie dziurawy, ale to też było dodatkowym atutem tej trasy. Po minucie zaprzyjaźniania się z Nową Drogą Izerską, dogonił mnie jakiś cyklista. Zwolniłem i zjechałem na pobocze, żeby mógł mnie swobodnie wyprzedzić, ale on podjechał do mnie i zapytał czy może się do mnie „podczepić” i jechać za mną, ponieważ mój pojazd świetnie tnie powietrze. Odpowiedziałem mu, że nie ma sprawy, tylko że maksymalnie będę grzał 16 km/h. Nawet go to zadowoliło. Wyglądał na tak wyczerpanego, jakby przyjechał tu rowerem z nad morza, także szybciej nie dałby rady… I tak z kolarzem na moim tylnym kole, jak na Tour de France, zasuwaliśmy przed siebie. Gdybym jechał sam, zapewne kilka razy zatrzymałbym się, żeby poprawić rękę, czy odpocząć, ale z nieznajomym na plecach, musiałem zacisnąć zęby i zasuwać do przodu. Byliśmy jak TGV. Trzy, czy czterokrotnie wyprzedziliśmy jakiś maruderów i nie wiedzieć kiedy, z zawodnikiem z tyłu, dotarłem na Halę Izerską. Nagle skończył się las i znalazłem się na ogromnej łące, która sięgała, aż po horyzont. Miałem takie dziwne uczucie jakbym w mgnieniu oka przeniósł się na inną planetę. Świat jak z Gwiezdnych Wojen… Spojrzałem na zegarek, była dokładnie 13-ta, a licznik nabił dziewiąty kilometr. Po lewej w oddali zauważyłem jakiś dom – to była właśnie Chatka Górzystów, główny cel dzisiejszej wyprawy…
Żeby do niej dotrzeć, mogłem pojechać na skrót po trawie, ale wolałem pojechać dookoła drogą, żeby rozkoszować się widokiem. Kiedy jechałem do głównego skrzyżowania szlaków w okolicy, dotarło do mnie, że sam, bez niczyjej pomocy i żadnej „obstawy” wjechałem na Halę Izerską, która była dla mnie jak K2. Możecie się śmiać, ale dla mnie to było naprawdę jak zdobycie szczytu ośmiotysięcznika. Jestem osobą, która jak to mówią – ani ręką, ani nogą – a dzięki mojemu pojazdowi mogłem wjechać samodzielnie na Halę Izerską! Nie dość, że dokonałem czegoś, co wydawało mi się niemożliwe, przecierałem szlak dla zawodowego kolarza, który tam za mną dojechał. Duma po prostu mnie rozp…ła. Kiedy dotarłem do krzyżówki pożegnałem się z tym, który wdychał moje spaliny przez ostatnie 3 kilometry i skręciłem w lewo do Chatki. Przypomniałem sobie, że miałem po drodze czekać na maszerującą mamę. Wybadałem schronisko, poczym zawróciłem i poleciałem po nią. Dwie grupy turystów powiedziały mi, że kilometr wcześniej, pytała o mnie jakaś pani z kijkami 😉 Kiedy ją spotkałem, miała jeszcze 750 metrów do Chatki. O 13:15 razem wjechaliśmy na Halę Izerską. Przyznała mi rację, że to całkiem inny świat…
W XVII wieku na Hali Izerskiej, czescy uchodźcy religijni założyli wieś Groß-Iser. Mimo wszystko, wioska podobno tętniła życiem i w swoim najlepszym czasie rozkwitu liczyła 43 domy mieszkalne. Oprócz tego, przed pierwszą wojną światową, mieli tam prawie 50 bud pasterskich, schronisko młodzieżowe, szkołę, trzy gospody, kawiarnię, remizę, świątynię i nawet młyn wodny. Niestety do dnia dzisiejszego zostały jedynie kamienne fundamenty i Chatka Górzystów. Teorii upadku osady jest wiele. Krąży legenda, że mieszkańców zabił tajemniczy wirus. Inni twierdzą, że w 1945 to Armia Czerwona zniszczyła wioskę, a resztki zajęły Wojska Ochrony Pogranicza (WOP). Istnieje też możliwość, że to polscy saperzy wysadzili tamtejsze zabudowania, a nawet mówi sie, że wszystko zrównano z ziemią podczas ćwiczeń artylerii. Ja jeszcze od siebie dodam wątek przybyszów z innej planety, którzy mogli tam lądować… Niewątpliwie wyparowanie wszystkich mieszkańców Groß-Iser jest zagadką i jak Wołoszański tego nie ogarnie, to nigdy nie dowiemy się prawdy. Zaraz wyślę do niego maila ze zleceniem na rozpoczęcie dochodzenia w tej sprawie 😉 Dość już tego! Wyłączamy History Channel i wracamy do dzisiejszej wycieczki. O 13:30 doczłapaliśmy razem do celu…
Przed Chatką Górzystów były drewniane stoły z ławkami, na których wymęczeni turyści wcinali żarcie ze schroniska. Jadłospis był całkiem obszerny, a ceny – mimo 840 metrów n.p.m. – wcale nie były wygórowane. Nie znajdziecie tam co prawda pizzy i kebabu, ale za to smakowite i przede wszystkim kaloryczne górskie dania. Mama przeprowadziła szybką ankietę wśród wygłodniałych gości. Prawie wszyscy polecili nam miejscową specjalność objętą niemniejszą tajemnicą jak Groß-Iser – naleśniki z białym serem i jagodami. Ja zająłem akurat zwalniający się stolik, a ankieterka poszła do środka zamówić dla nas zasłużoną strawę. Jako że to nie McDonald’s, musieliśmy uzbroić się w cierpliwość i poczekać dwadzieścia minut na jedzenie, w międzyczasie sącząc kubek gorącej herbaty. Kiedy tak uprawialiśmy relaks, z lasu wyskoczyło 6 rowerów – czterech kolarzy w wieku 16-18 lat, plus para opiekunów, czy trenerów około trzydziestki. O ile dobrze pamiętam, mieli na sobie koszulki klubu z Jeleniej Góry. Wszystkie stoliki były szczelnie obsadzone, więc przysiedli się do nas. Jeden z nich, wywalił się gdzieś po drodze i zdarł sobie całe kolano. Oczywiście – jak przystało na zawodowca – nie miał przy sobie nic, co mogłoby zwiększyć całkowitą masę roweru. Ani lampki, ani błotnika, dlatego nie ma co się dziwić, że nie posiadał apteczki. A ja i owszem… W moich dwóch pełnych sakwach i największym dostępnym na rynku kufrze mam takie rzeczy, że mógłbym zostać zrzucony ze spadochronem w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej i bez problemu przeżyłbym ze trzy dni w komfortowych warunkach 😉 Zlitowaliśmy się nad młodym kolarzem i daliśmy mu apteczkę, żeby doprowadził się do porządku. Drugi z kolei przebił dętkę. O dziwo miał zapasową, ale nikt z nich nie miał pompki. A ja i owszem… Śmieli się, że moja mama to ma dobrze, bo wożę za nią cały ten majdan i pytali czy może chciałbym jeździć z nimi. Pomyślałem, że czemuż by nie, tylko że jutro zwijamy się do domu 🙁 Cała ekipa, było widać, że nie są tu pierwszy raz. Zamówili naleśniki i czekali razem z nami. Dowiedziałem się jak poznać latem kolarza – ma opalone tylko końcówki palców, ponieważ resztę zasłaniają rękawiczki…
W Chatce Górzystów jest samoobsługa, więc jak czyjeś żarcie było gotowe, kucharz darł się wniebogłosy – Pierogi do piwa! W naszym przypadku było to – Naleśnik do herbaty! System sprawdzał się doskonale 😉 O 13:55 nareszcie było nasze jedzenie, naleśnik był ogromny. Nigdy nie jedliśmy czegoś takiego. Ciasto było grube, a nadzienia tyle, że aż wylewało się z talerza. Pyszota… Jak tam będziecie, to musicie ich spróbować, koniecznie. Zjedliśmy wszystko w miłym towarzystwie kolarzy, turystów i innych takich globtroterów z Polski i Czech, poczym zaczęliśmy się powoli stamtąd zwijać. Opuściliśmy lokal o 14:30. Z Hali Izerskiej na Polanę jechałem praktycznie równo z mamą. Czasami tylko pozwalałem sobie na chwilkę szaleństwa. Tempo drastycznie nam spadło, ponieważ mama tak się obżarła, że miała problem z marszem. Przez to, na Polanę Izerską dotarliśmy po 45-cio minutowym spacerku, dokładnie tyle było napisane na drogowskazie. W międzyczasie zadzwonił do nas tata. Opowiadał jak podczas zjazdu z tego miejsca, gdzie wcześniej się z nami wspiął, paliły mu się tarcze hamulcowe w rowerze. Albo słaby rower, albo za duża „masa” 😉 Po naszym zejściu w dół do Świeradowa, mieliśmy spotkać się z nim w Domu Zdrojowym. Jako że sam dojechałem na Halę, zyskałem pewność siebie i postanowiłem ostatnie 6 kilometrów zjechać również samodzielnie. Mama i tata nie byli przychylni do mojego pomysłu, ale nikt nie był w stanie mnie powstrzymać… Rodzice się zdzwonili i umówiliśmy się, że tata „odbierze” mnie na dole, a mama powoli sobie zejdzie bez mojego poganiania. Rozstałem się z rodzicielką na Polanie Izerskiej o 15:15…
Droga w dół była bardzo prosta, ale trochę wymagająca. Asfalt dziurawy i wąski, do tego zawsze przepaść z jednej strony i brak jakichkolwiek barierek. No i jeszcze ciasne zakręty o 180°, gdzie powinienem zwalniać do 5 km/h. Ale po tym, czego dzisiaj dokonałem, energia mnie rozp…..ła. Leciałem w dół na maksa, nie zważając na nic. Po drodze wyprzedził mnie tylko jeden rower, który grzał z 50 km/h, poza nim resztę łykałem, jak wieloryb plankton. Cała trasa była w cieniu, więc podczas szybkiej jazdy trochę zesztywniałem… Wyminąłem dwóch panów, którzy byli naszymi sąsiadami w hotelu i w kilka minut dojechałem do Agrafki – głównego skrzyżowania szlaków w okolicy. Na miejscu miałem niespodziankę, która pozostanie w mojej pamięci na długie lata… Szlaban, który trzy godziny temu był otwarty, ktoś zamknął i skutecznie mnie tym unieruchomił. Z lewej strony była pionowa ściana skał i paproci, a po prawej przepaść. Szlak był zamknięty tak, żeby nie mogły na niego wjeżdżać samochody, a dla pieszych i cyklistów była przy zielono-białym szlabanie wydeptana ścieżka… Byłem sam, w górach, zmarznięty i bez szans. Miałem telefon, ale taka kaleka jak ja i tak sama go nie sięgnie 😉 Jedyne co mi pozostało, to czekać na mamę, która gdzieś za mną maszerowała z kijkami. Ale nie mogłem tak bezczynnie stać. Jestem jedynakiem i zawsze radziłem sobie sam, a poza tym dzisiaj miałem swój dzień! Podjechałem do szlabanu, żeby wybadać, czy nie otworzy się od „siły” mojego pojazdu – niestety. Ścieżka była bardzo wąska – góra 50 cm – a dalej były dwa wystające pnie i przepaść w dół. Na szerokość to nawet i się mieściłem, tyle że SuperFour ma strasznie duży promień skrętu. A tam trzeba było wejść z asfaltu na wydeptaną dróżkę, ominąć szlaban i z powrotem wskoczyć na drogę. Na kilka razy dałbym radę, więc spróbowałem się przecisnąć. Mission Impossible to był mały pryszcz przy tym, co mnie tam czekało… Nabrałem powietrza jak przed skokiem do wody i wjechałem na ścieżkę. Moja sytuacja nie wyglądała najlepiej. Wyminąłem szlaban do wysokości mojej głowy i dalej na drodze zatrzymało mnie drzewo. Kiedy się wcześniej przymierzałem do tej operacji myślałem, że pójdzie mi dużo sprawniej. Zacząłem cofać, ale nie widziałem w lusterku ziemi i nie wiedziałem ile zostało mi do przepaści. Po dwóch takich manewrach „tył-przód”, przesunąłem się zaledwie o 15 centymetrów w lewo i pole do popisu mi się skończyło, ponieważ tylne prawe koło ugrzęzło na wystającym pniu, który zablokował mnie na amen… Chciałem jeszcze jakoś spróbować wyrwać się z tej pułapki, ale kiedy ostrzej szarpnąłem moim pojazdem, tak mną bujnęło, że spadła mi ręka z joysticka. Było już po mnie. Zostałem uwięziony na skarpie, gdzie było ze 12°C, z pyrkoczącym silnikiem za plecami. Jakby tego wszystkiego było mało, to dodatkowo głowa zsunęła mi się na bok i z zimna nie mogłem jej podnieść. Pozostało mi tylko czekać na pomoc… Przypomniało mi się, że szli za mną ci dwaj goście z St. Lukasa. Nie było tam innej drogi, więc prędzej czy później musieli na mnie trafić. W razie czego, 2 kilometry dalej człapała mama. Miałem nadzieję, że nie zamarznę do czasu, kiedy ktoś się tam pojawi. Starałem się utrzymać głęboki oddech, żeby ruszać tułowiem i wytworzyć chociaż minimalną ilość energii cieplnej. Ratunek nadszedł po czterech minutach. Dla mnie to było dobre pół godziny… W lusterku pojawili się ci dwaj. Faceci byli grubo po pięćdziesiątce, ale wyglądali na wysportowanych. Polo z aligatorkiem Lacoste, spodenki adidas, te sprawy – Wimbledon pełną gębą. Krzyknąłem do nich z zapytaniem czy mogliby mi pomóc. Prawdę mówiąc, nie przeszło mi do głowy, że mogliby mnie olać i zostawić tam samego na pastwę losu. Jeden z nich powiedział, że właśnie po to tu są… Zaczęli od podniesienia mi głowy i położenia prawej ręki na moją „kierownicę”, poczym rozpoczęliśmy w trójkę debatować, jak ominąć ten pieprzony szlaban… Pan z wąsem zapytał ile waży SuperFour. Strzeliłem, że teraz cały zestaw ze mną, to jakieś 450 kilo. Jak to usłyszał, machnął ręką i powiedział do drugiego – Andrzej, łap z tamtej strony. I tak w mgnieniu oka, nadrzucili przód mojego wehikułu o pół metra w lewo. Czułem się jak ryba uwolniona z sieci. Byłem uratowany. Wjechałem z powrotem na asfalt, tamci dwaj spytali czy jeszcze mogą mi w czymś pomóc i dodali, że w razie czego idą do Świeradowa tą samą drogą co ja, więc jakby co, mam spokojnie czekać na „ekipę ratunkowa”. Podziękowałem im i poleciałem dalej w dół. Musiałem nadrobić stracony czas, a nie było łatwo, ponieważ byłem cały sztywny z zimna. Na szczęście dzięki tym wszystkim emocjom, zrobiło mi się dużo cieplej, dzięki czemu od „Czeszki i Słowaczki” mogłem gnać w dół, jak na Wielkiej Pardubickiej. O 15:35 byłem już koło Domu Zdrojowego. Mimo kilku minut pauzy przy szlabanie, czas miałem rewelacyjny. Na dole nie mogłem znaleźć taty. Zrobiłem rundkę wokół uzdrowiska i natknąłem się na niego dopiero w pobliżu St. Lukasa. Zadzwonił do mamy, że już przejął mnie pod swoje skrzydła i darł się na nią, że puściła mnie samego…
Żeby ochłonąć, zabrałem go do Domu Zdrojowego na zdrowotną świeradowską wodę z radem. Nikt go nie przymuszał, a mimo to napił się tego syfu. Reakcja była do przewidzenia – Bleee, co za świństwo! Posiedzieliśmy tam kilkanaście minut i kiedy już wychodziliśmy, w drzwiach o 16:10 minęliśmy się z mamą…
Mama po drodze wyprzedziła tych dwóch gostków, którzy mnie uwolnili z sideł szlabanu. Oczywiście od razu donieśli jej o całej akcji ratunkowej, a ta tak się tym wszystkim przejęła, że ostatnie 500 metrów dosłownie przeleciała. Czemu, nie wiem. Przecież wiedziała, że jestem już z tatą. Po tym wszystkim pojechaliśmy do hotelu, żeby odpocząć do obiadokolacji. Od 11-tej do 16-tej przejechałem 21 kilometrów, z tego 10 samodzielnie pośród Gór Izerskich. Czy to nie brzmi wspaniale?
Wielka szkoda, że już jutro wyjeżdżamy 🙁 Dzisiejsza wycieczka była – jak do tej pory – najlepszą eskapadą w moim życiu. Sam zdobyłem Halę Izerską i wróciłem z Polany Izerskiej do Świeradowa. Udowodniłem przede wszystkim sobie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Są tylko zadania trudne do wykonania. To wszystko nie miałoby miejsca, gdyby nie on – SuperFour… Jest potwornie drogi, to fakt, ale jak dla mnie, warto było wydać na niego taką kupę pieniędzy, żeby przeżyć takie wspaniałe chwile, jak dzisiaj. Na początku myślałem, że będę miał świetną zabawkę do jeżdżenia wokół domu, ale zabawa szybko przerodziła się w pasję, a teraz już wiem, że to coś więcej niż tylko hobby… To część mojego nowego życia!
***** Tekst utworzony 2.03.2011r. *****