Świeradów-Zdrój 2009 – dzień 3. – oldtimery i marsz w góry…

***** Tekst utworzony 10.02.2011r. *****

 

 

22.07.2009r. – środa

Wstawanie o ósmej – drugi dzień z rzędu – to dla mnie prawdziwe tortury… „Nawet we Wronkach mnie tak wcześnie nie budzili” 😉 Gdyby nie mocny, czarny Lipton od razu po wstaniu, spałbym dalej na siedząco… Umyłem zęby, ubraliśmy się i na 8:45 umówiliśmy się z babcią na śniadanie. Dalej byłem zaspany. Ja jestem z tych, na których nie działa nawet zimna woda. Słońce w takiej sytuacji jest zabójcze. Na szczęście ciemne Oakley’ie na nosie uratowały mi skórę. Szybko zjedliśmy i poszliśmy spakować się na dzisiejszą wyprawę. Babcia została na miejscu, a żeby się nie nudziła, mama zorganizowała jej zabiegi w hotelowym spa.

Z St. Lukasa wyjechaliśmy dopiero o 10:35. Liczyliśmy na brak punktualności uczestników zlotu, ponieważ w przeciwnym razie nie obejrzelibyśmy żadnego ze starych samochodów. Co najwyżej moglibyśmy tylko powąchać pozostawiony przez nie dym z rur wydechowych. Po kilku minutach byliśmy na miejscu. Droga była zamknięta przez straż miejską, ponieważ zrobili na niej wystawę tych oldtimerów. Utworzyli tam taki jakby deptak, dzięki czemu można było chodzić i oglądać te gruchoty z bliska. Udało nam się, odjazd odłożyli na 11-tą. Jakoś wrąbałem się na tą drogę, zjeżdżając z 30-sto centymetrowego krawężnika, który na marginesie jest tutaj uzdrowiskowym standardem. Mama zaparkowała swój rower koło jakiejś budy z pamiątkami i ruszyliśmy zobaczyć pojazdy. Było ich może ze 20. Zwiedzających była zaledwie garstka, cała reszta (zdecydowanie ponad połowa) to byli uczestnicy zlotu. Kiedy pojawiłem się SuperFour’em wśród tych wszystkich historycznych aut, zapanowała lekka konsternacja. Ludzie zaczęli robić mi zdjęcia i nikt w promieniu kilkudziesięciu metrów nie zwracał uwagi na przepiękne oldtimery. Miałem wrażenie, że tylko ja je oglądam… W międzyczasie mama robiła fotki. Po kilku minutach zrobiło mi się  głupio, że rujnuję im cały pokaz. Poprosiłem jednego ze strażników miejskich – wyglądającego na najinteligentniejszego z całej komendy – żeby podniósł mi taśmę, która blokowała wyjazd z zamkniętej ulicy. Z uśmiechem na twarzy wykonał moje polecenie, za co mu serdecznie podziękowałem i wjechałem w boczną drogę, żeby poczekać na mamę. Tam zaparkowałem i oglądałem trąbiące pojazdy ze zlotu, które minutę po mnie odjechały w siną dal w kierunku Szklarskiej-Poręby.

 

 

Kolejnym punktem dzisiejszej wycieczki była Hala Izerska. Podszedłem do tego etapu zbyt optymistycznie i lekceważąco. Na moje usprawiedliwienie dodam, że byłem pierwszy raz w górach w celu uprawiania turystyki rowerowej… Od razu za Domem Zdrojowym droga, którą musieliśmy pokonać, była bardzo stroma i o wjeżdżaniu rowerem pod górę mogliśmy zapomnieć. Miałem przy sobie przewodnik, w którym była opisana nasza dzisiejsza trasa od A, do Z. W tejże książce, oprócz dokładnego opisu, był wykres wysokości n.p.m. całego szlaku. Nie chciałem straszyć mamy i powiedziałem jej, że tak stromy podjazd będzie tylko przez 500 metrów. W rzeczywistości wspinaczka do góry liczyła 4 kilometry 😉 Po 700 metrach pchania roweru załapała, że coś tu nie gra i rozpoczęła strajk. Powiedziałem, że to moja wina, bo źle spojrzałem na mapę i dodałem, że przed nami pozostało 300 metrów męczarni. Mama ledwo żyła, kapało jej z czoła i była cała czerwona. Od dawna choruje na serce, więc lepiej jej za bardzo nie szarżować. Mimo  wszystko, chciałem ją trochę zdopingować, żeby wykrzesała z siebie ukryte pokłady energii i wspięła się z bicyklem jeszcze te 3 kilometry. Gdyby udało nam się tam dotrzeć, to dalej przez kolejne kilka kilometrów trasa byłaby prawie równa, ponieważ szlak jest poprowadzony przez Polanę Izerską, aż do Hali Izerskiej i dalej leci w kierunku Jakuszyc. Jak powszechnie wiadomo, polany oraz hale (nie chodzi o sportowe) są w miarę płaskie, także gdybyśmy tam dotarli, to jechałoby się już elegancko… Ale niestety mama była dosłownie w opłakanym stanie. Nawet wyzwiska z mojej strony, nie dały jej pozytywnego kopa. Po krótkiej kłótni, byłem gotów zawrócić do hotelu i zrezygnować z tej niewypalonej wyprawy rowerowej. 200 metrów w górę był ośrodek „Czeszka i Słowaczka”. Mama wymyśliła, że zostawi tam swój rower i dalej pójdzie za mną pieszo. Chodzi szybko i sprawnie, nie powiem, że nie. Podjechaliśmy więc do tego przybytku, cyklistka zostawiła swój pojazd przy recepcji i krzyknęła do jedynej osoby, która gdzieś się tam krzątała, że na parę godzin zostawi tu rower. I tak ruszyliśmy dalej w nieznane. Droga cały czas pięła  się ostro w górę, ale jechało się przyjemnie, bo wszędzie był asfalt. Żebym nie czuł się zbyt pewnie, przypomniał mi o sobie SuperFour. Jechałem jakieś 5 km/h i nagle zaczęło coś w nim pipkać. Usłyszałem 3 krótkie sygnały beep-beep-beep. Pomyślałem, że może gdy dodałem gazu, komputer pokładowy wyczuł nadmierny przechył i tyle. Ale po chwili alarm się powtórzył. Co u licha? Może z tyłu, zamiast silnika, siedzi jakiś zamknięty murzyn i próbuje nadać mi alert morsem, że już nie ma siły. Bzdura! Zatrzymałem się i zresetowałem mój pojazd poprzez ponowne włączenie. Nic to nie dało, po 50-ciu metrach znowu się odezwał. Kolejną przyczyną, która przyszła mi do głowy, było przegrzanie się nowych silników elektrycznych. Jakby nie było, od około godziny jechałem non stop powoli pod górę. Stanąłem na poboczu i postanowiłem dać im chwilę odpocząć. Mama dreptała dalej, powiedziałem, że zaraz ją dogonię. Po dwóch minutach ruszyłem. Nie będę stał jak kretyn i czekał, aż jaśnie wielmożny SuperFour będzie wypoczęty i łaskawie wtoczy się do góry. Ja nie raz po wspólnych wyprawach padałem na ryj, więc tym bardziej on mógłby czasami dostać w kość. Poza tym to w końcu wózek terenowy, także olałem jego skamlanie i pognałem za mamą.  Ona była nawet zadowolona i mówiła, że mam za swoje. Jej rower tu nie dotarł, a mój sprzęt odmówi posłuszeństwa kawałek dalej. Chciałaby… Po raz pierwszy przydał się mój ekstremalny zegarek Casio. Podczas następnych pipnięć, zmierzyłem czas pomiędzy alertami i było to dokładnie 60 sekund. Teraz już byłem pewny, że komputer chce mnie powiadomić o jakimś problemie. Jakby to było coś poważnego, to nie pozwoliłby mi dalej jechać i po prostu by się  zatrzymał… Przejechałem nad jakimś strumyczkiem, minąłem punkt czerpania wody i dogoniłem mamę. Po pięciu minutach – o 12:30 – dotarliśmy do skrzyżowania trzech szlaków. Przeprowadziliśmy naradę i zmieniliśmy kierunek dzisiejszej przechadzki. Jak pisałem niedawno – trzeba być elastycznym 😉 Do Chatki Górzystów, która mieści się na Hali Izerskiej, mieliśmy jeszcze spory kawałek. Gdyby to było na płaskim terenie, to już dawno bylibyśmy na miejscu, a tak… dupa. Przebyliśmy dopiero połowę trasy, do celu dotarlibyśmy za kolejne półtorej godziny, a do hotelu zjechalibyśmy wieczorem. Martwiąca się babcia zawiadomiłaby GOPR, TOPR, WOPR, a może i nawet SWAT. Nie chcieliśmy prowokować z  mamą, tak szeroko zakrojonej akcji na skalę międzynarodową, dlatego też wybraliśmy inny wariant. Na skrzyżowaniu poszliśmy prosto lub w prawo – zależy skąd się patrzy 😉 Podążaliśmy w kierunku Stogu Izerskiego, tam gdzie dojeżdża kolejka gondolowa, którą mieliśmy przyjemność wczoraj jechać. Droga zrobiła się płaska jak stół, a my i tak poruszaliśmy się w spacerowym tempie 5 km/h. Próbowałem namówić mamę, żebyśmy wypożyczyli dla niej quada lub skutera na resztę górskich wycieczek, ale z jej zdolnościami prowadzenia wszelakich pojazdów, szybko mógłbym stać się półsierotą. 30 minut później, znaleźliśmy się centralnie pod stalowymi linami kolejki. Pozowałem mamie, a ona robiła artystyczne zdjęcia. Co chwilę, nad moją głową, przejeżdżały kolejne wagoniki. Nieznajome twarze machały do mnie z góry. W tym miejscu trasa znowu zamieniała się w stromy podjazd. Uzgodniliśmy, że na dzisiaj kończymy eksplorację nieznanych ziem i wracamy do bazy.

Kiedy wykonałem manewr zawracania, z naprzeciwka podjechał do mnie samochód GOPR-u. zjechałem na pobocze, żeby go przepuścić, a on zatrzymał się koło mnie. Był to wiśniowy Chevrolet Captiva. Otworzyła się w nim boczna szybka i ukazało się dwóch panów ratowników. Powiedziałem ładnie – dzień dobry. Strażnicy Teksasu odwzajemnili przywitanie i grzecznie zapytali – Młody człowieku, czy masz pozwolenie na poruszanie się tymi drogami? Jako że od urodzenia szkoliłem się m.in. w sztuce przekonywującego kłamania na zawołanie, bez najmniejszej wątpliwości odpowiedziałem, że mam. Na tej drodze jest zakaz wjazdu, więc normalnym autem, quadem, skuterem, czy koparką nie powinno się tu zapuszczać. Przy wjazdach na te górskie trasy, są nawet zielono-białe szlabany nadleśnictwa. Mnie to jakby nie dotyczy, poza tym ja wszędzie się wepcham – taki los globtrotera 😉 Tamtych gamoni miałem z głowy, więc zrobiliśmy sobie postój. Ja sączyłem herbatę na poboczu, a mama zbierała wszechobecne jagody. Wkurzyła mnie tym niemiłosiernie, ponieważ cała była upieprzona. Czego się nie dotknęła, barwiła wszystko na fioletowo. Pod tym względem jestem bardzo pedantyczny… Żeby było jasne, nie ma to nic wspólnego z homoseksualizmem. Potęgowała jeszcze bardziej moje wkur….nie ciągłym śmiechem… Jak już się nażarła tych brudnych jagód, zająłem pozycję za sterami mojego bolidu i wystartowaliśmy z powrotem do St. Lukasa. SuperFour przestał już marudzić, więc od czasu do czasu pozwalałem sobie na chwilowe szaleństwo. Zatrzymywałem się co jakiś czas, żeby poczekać na mamę, którą dreptała gdzieś za mną. Pogoda zaczęła trochę szwankować, zachmurzyło się i po chwili zaczęło kropić. Takie są uroki gór, aura potrafi się zmienić momentalnie… Kiedy dotarliśmy do „Czeszki i Słowaczki”, wyszło słońce. Mama odebrała swój rower i pojechaliśmy dalej w dół. Od ośrodka do samego centrum Świeradowa był najlepszy odcinek trasy – nowiutki asfalt, kładziony najprawdopodobniej kilka miesięcy temu, po obu stronach otoczony półmetrowymi rowami. Droga była bardzo wąska, dlatego co 100 metrów były zrobione szersze mijanki. Tam właśnie czekałem na mamę, która nie odważyła się zjeżdżać rowerem w dół i prowadziła go w podobnym tempie jak pod górę. Przez całą wycieczkę nie mogłem wykorzystać 70-ciu procent mocy SuperFour’a. Czułem się tak, jakbym przez 4 godziny jeździł Ferrari 50 km/h po autostradzie. Normalnie można zasnąć. Dlatego na końcówce tego ekstremalnego odcinka, musiałem podnieść sobie trochę poziom adrenaliny. Powiedziałem mamie, że poczekam na nią na dole i poleciałem. Nie, nie przesadzam  – dosłownie… poleciałem. Pochylenie trasy było non stop ponad 20%, jeden błąd, chwila nieuwagi i mogłem zakończyć wycieczkę przed czasem. W ogóle nie odczuwałem tego przechyłu, dzięki jednej z lepszych funkcji mojego wozidełka – autopoziomowaniu fotela. Gnałem więc w dół jak Małysz na skoczni i aż bałem się spojrzeć na licznik prędkości… SuperFour – według katalogu – ma maksymalną prędkość 15 km/h. A ja pobiłem swój osobisty rekord wyciągając z tej kabaryny 22,6 km/h !!! Prawie 8 na godzinę więcej, robiło ogromną różnicę. Hamulce, które powinny ograniczać moją prędkość, najwidoczniej nie dawały sobie rady z rozpędzoną półtonową maszyną… Przy końcu tej „autostrady”, z naprzeciwka wyjechała na mnie biała Skoda Felicja Pickup i mówiąc krótko, nieźle mnie spłoszyła. Jako że jechałem na czołówkę, odruchowo usiłowałem zwolnić, żeby zjechać na pobocze i przepuścić delikwenta. Kiedy ostro przyhamowałem, poczułem, jak unosi mi się tył SuperFour’a do góry, a „dziób” pojazdu zaczyna opadać w dół. Komputer pokładowy zwariował i zaczął natychmiast pipczeć jak opętany. Ponieważ w mojej krwi poza herbatą, płynie również benzyna, w tej sytuacji intuicyjnie dodałem gazu i w ułamku sekundy odzyskałem panowanie nad pojazdem. Od razu po tym, ponownie zacząłem zmniejszać swoją prędkość, tylko że dużo, dużo wolniej. Gdyby na moim miejscu siedział jakiś amator, to bankowo, SuperFour nadawałby się do kasacji, a nawet nie chcę myśleć co by się stało z driverem… Całe zdarzenie trwało dosłownie kilka sekund, ale mimo to zrobiło mi się strasznie gorąco i poczułem zimny pot na plecach. Na szczęście wyszedłem z tego cały i zdrowy. Dodatkowo zyskałem nowe, bezcenne w moim zawodzie – doświadczenie 😉 Na dole zauważyłem, że mam wyłączony silnik spalinowy, który powinien cały czas ładować akumulatory. Podczas zjazdu tak głośno szumiał wiatr, że nie wyczułem kiedy zgasł. Wydaje mi się, że zdechł w momencie ostrego hamowania. Musiał gdzieś się przydusić w międzyczasie. Na joysticku non stop mrugała zielona dioda, która oznacza ładowanie baterii, dlatego nie przypuszczałem, że silnik przestał pracować. Nie wiedziałem o tym wcześniej, ale, skoro silnik był nieczynny, a baterie naładowały się prawie na maxa, najwyraźniej mam na pokładzie wbudowane dynamo, które dodatkowo przekazuje energię uzyskaną podczas zjazdu do akumulatorów. Następnym razem, kiedy będę zasuwał gdzieś w dół, obadam to i na pewno podzielę się z Wami wynikami moich badań… Gdy czekałem na mamę, powoli dochodziłem do siebie. Musiałem ochłonąć po tej szaleńczej przejażdżce. Moment zjazdu wynagrodził mi niepowodzenie zdobycia Polany Izerskiej… O 15:15 byliśmy pod hotelem, załadowaliśmy nasz sprzęt do przyczepy i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Najbardziej zmęczona była oczywiście mama, która przeszła za mną 12 kilometrów w przeważającej części zasuwając 10 km/h z górki i pod górkę. W takiej sytuacji stawy siadają momentalnie. Do tego połowę dystansu pchała jeszcze rower. Na pewno jutro odezwą się jej zakwasy. Żeby jakoś temu zapobiec, zainstalowała mnie w pokoju razem z babcią i przed obiadokolacją pobiegła na basen.

 

Dzisiejszy dzień przyniósł mi spore rozczarowanie. Większość tras, które zaplanowałem na pobyt w Świeradowie, jest podobnych do dzisiejszej eskapady. Chyba będziemy musieli zmienić plany i wynaleźć jakieś alternatywne wycieczki po okolicy, bo przecież nie będę zmuszał mamy, żeby za mną przez tydzień biegała „z buta”. Może tata przyjedzie ze dwa dni przed naszym powrotem, to wtedy z nim spróbuję zdobyć Chatkę Górzystów…

Jutro ma być upał – 30 stopni, dlatego rano zadecydujemy gdzie się wybierzemy.

 

***** Tekst utworzony 10.02.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *