***** Tekst utworzony 11.02.2011r. *****
23.07.2009r. – czwartek
Zgodnie z prognozą, już z samego rana, pogoda była iście plażowa. Około dziewiątej, musiałem się zwlec z łóżka i zjechać na dół do restauracji na śniadanie. Od razu po obfitym porannym posiłku, wyszliśmy w trójkę na taras, żeby opalić trochę nasze zakazane gęby 😉 W cieniu przy wejściu do hotelu, na termometrze o 10:45 było 26°C. Jak na najzimniejsze miejsce w kraju, to całkiem nieźle… Według „amerykańskich naukowców”, Świeradów-Zdrój, a właściwie Hala Izerska jest polskim biegunem zimna. W 1940 roku, zimą odnotowano tam -42°C, a 20-ego sierpnia 1996, w środku lata było zaledwie -5,5 stopnia… Mama była obolała po wczorajszym ekstremalnym marszu, więc dzisiaj musieliśmy poddać się regeneracji. Poza tym było gorąco i nie było sensu się forsować. Jako że bardzo spodobała mi się miejscowa kolejka gondolowa, postanowiliśmy – za jej pomocą – wjechać po raz drugi na Stóg Izerski… Ja osobiście nie przepadam za upałami, tak samo z resztą jak moja babcia, a wiadomo, że im wyżej, tym chłodniej. Dlatego nie było co smażyć się w miasteczku… Mama z babcią odbębniły zabiegi w stylu kąpiel błotna, czy masaż suchy i około południa wybyliśmy z St. Lukasa. Dzisiaj zrezygnowałem z pomocy SuperFour’a, niech zbiera w przyczepie siły na kolejne eskapady… Nigdzie się nam dzisiaj nie spieszyło. Prawdziwy wakacyjny wypoczynek, którego na marginesie nie cierpię. Na stacji kolejki byliśmy przed 13-tą. Piętnaście minut później dojechaliśmy na górę. W wagoniku było jak w saunie. Gdy z niego wysiedliśmy, nie odczułem zbytnio, żeby 450 metrów wyżej było chłodniej. W tym przypadku, ta cała fizyka to jakiś pic na wodę 😉 Zadokowaliśmy na tarasie widokowym przy Schronisku PTTK „Na Stogu Izerskim” i rozpoczęliśmy czynny odpoczynek, poprzez łapanie promieni słonecznych. Muszę przyznać, że tam akurat było całkiem przyjemnie, dzięki delikatnie wiejącemu wietrzykowi. Mama się rozebrała i na wysokości 1060 m n.p.m., paradowała w samym stroju kąpielowym. Nie odnotowałem tam więcej takich „sajkoli”, prawdę mówiąc to w ogóle tam prawie nikogo nie odnotowałem. Wszyscy penetrowali górskie szlaki, czy jak? Kit z nimi, przynajmniej wszystkie stoliki były wolne i nigdzie nie było kolejek. Dlatego właśnie pojechaliśmy do Świeradowa, a nie tam do jakiejś Szklarskiej-Poręby, czy Karpacza, gdzie ludzi jest w ch… i ciut-ciut. Zjedliśmy po obowiązkowej drożdżówce, oczywiście z jagodami i o 14:30 wróciliśmy na górną stację. Wbiliśmy się w gondolę, w której było jak w piekle i zjechaliśmy na dół. Potem podreptaliśmy do hotelu, żeby „odpocząć” po wyczerpującej wycieczce do obiadokolacji.
Prawdę mówiąc, takie siedzenie w hotelu jest nie dla mnie. Zdecydowanie bardziej wolę aktywne spędzanie wolnego czasu, niż takie błogie lenistwo… O 17:15 – po Teleexpresie – którego mama razem z babcią, nie mogły sobie odpuścić, poszliśmy jeść. Po posiłku wyszliśmy na taras, żeby wypić kawę i wciągnąć jakiś deser. Właściwie to coś na wzór ogródka piwnego, czyli podłoga z desek, stoły i krzesła z logiem jednego z browarów, no i parasole… Oprócz naszej trójki, na zewnątrz relaksowało się z 8 osób. Zrobiło się duszno i ponuro, to była dosłownie prawdziwa cisza przed burzą… Wszyscy – same „Helmuty” i my – siedzieli sobie popijając różne trunki, przeważnie wyskokowe, i miło spędzali czas. Przy jednym stoliku rozgrywano partyjkę w Uno (niemieckie makao), przy drugi starszy siwy pan z wąsem, powiedzmy Hans, podrywał trzydziestoletnią hotelową masażystkę, stawiając jej Campari, jedno za drugim. Nasz stół był najcichszy, w końcu trawienie musi przebiegać w spokoju… Obserwowałem okolicę i kiedy spojrzałem na oddalone o kilometr drzewa, zdębiałem. Nie wiem dokładnie co to było za zielsko, bo z drzew odróżniam tylko liściaste i iglaste. Przypuszczam, że to były topole, ponieważ miały ze 30 metrów wysokości. Dlaczego zamurowały mnie drzewa? Na moich oczach, w mgnieniu oka zgięły się nagle dosłownie w pół. Z zachodu przyszedł taki podmuch, że wyglądało to tak, jakby jakaś ogromna, niewidzialna ręka machnęła w naszą stronę, zahaczając o wszystkie drzewa w okolicy. Miałem przeczucie, że zaraz jak mówi Owsiak – „o się będzie działo”. Postanowiłem – w razie czego – zawrócić i ustawić się przodem do restauracji, żeby być gotowym do szybkiej i sprawnej ewakuacji. W międzyczasie wiatr dotarł do nas i na twarzach u wszystkich będących w ogródku, pojawiła się niepewność i niepokój. Wszystko dookoła zaczęło latać – liście, śmieci, itd. Kolejny podmuch wiatru, wyrwał Niemiaszkom karty do gry, a oni sami uciekli do środka w niezłej panice zostawiając pełne kufle na stoliku. Powiedzenie – nie grasz, nie wygrywasz – traci tutaj sens, traci go kur… bezapelacyjnie. Jakby powiedział Dyzma – karty ch…, tylko piwa szkoda 😉 Ja też postanowiłem się stamtąd zmyć. Oprócz wichury, zbliżała się burza. W minutę zrobiło się ciemno i głośno jak na Marszałkowskiej. Do drzwi wejściowych miałem około 5-ciu metrów, cały czas były otwarte, więc sam mogłem wjechać z tarasu do restauracji. Ruszyłem do środka 20-30 sekund po Helmutach, którzy wymiękli jako pierwsi, tym bardziej, że zaczęło kropić ogromnymi kroplami. Jechałem 2 km/h, żeby nie wylać prawie pełnej filiżanki cappuccino. Kiedy przejechałem metr, drewniane krzesełko z tyłu przewróciło się i poleciało na płot. Wtedy mama z babcią, również zdecydowały się „opuścić lokal” za mną. Na drugim metrze nie można powiedzieć, że się rozpadało, miałem wrażenie, jakby ktoś nad nami odkręcił kran. Kolejne dwa krzesła zaczęły tańczyć po parkiecie. Hans olał „piękną” masażystkę i wyprzedzając mnie na trzecim metrze, wbiegł do restauracji z drinkiem w ręku. Fizjoterapeutka była lekko zakłopotana, że jej superman, któremu chciała poświęcić dzisiejszy wieczór, zostawił ją i uciekł w popłochu. W końcu to nie był deszcz meteorytów… Ona sama cierpliwie szła za babcią. W powietrzu panowała zawierucha, jakiej nigdy w życiu nie widziałem „live”. Na zewnątrz przy stoliku zostało tylko małżeństwo niemieckich dziadków. Nie wiem czy byli tak schorowani, że nie wiedzieli co się dzieje wokół nich, czy po prostu tyle wypili, że znieczuliło ich dogłębnie… W każdym bądź razie, kiedy byłem na czwartym metrze (metr przed drzwiami), ogromny parasol z betonową podstawą runął dokładnie w miejsce, gdzie wcześniej stałem. Podstawa wytrzymała, tyle że metalowy słupek się złamał jak zapałka. Gdybym dalej tam stał, to nie wiem czy wizyta w szpitalu by pomogła… Słysząc za mną krzyk mamy, przyspieszyłem i wpadliśmy wszyscy razem do restauracji. Ja pierwszy, dalej mama, babcia, masażystka i na końcu para Helmutów. Ci ostatni tak spieprzali z dworu, że aż Niemka zgubiła klapka podczas ucieczki. W budynku zapanowała radość, wszyscy odczuwali ulgę, że udało im się zbiec z miejsca wypadku. Kelnerka chciała wyjść na zewnątrz, żeby poskładać pozostałe dwa parasole, ale „szef” restauracji – Rafał – nie pozwolił. Bał się o jej życie, bo jakby coś się stało, ciężko by było znaleźć kolejną frajerkę, która pracowałaby tu przez 15 godzin dziennie za 800 zł miesięcznie… Żeby nikogo nie wywiało zamknęli drzwi, mama pobiegła do naszego pokoju, żeby zamknąć okno i przynieść aparat. Ulewa była tak mocna, że w ogóle nie było widać przez okno pensjonatu, który był 20 metrów dalej… Cała burza trwała zaledwie kilka minut. Potem nagle przestało padać, wichura zanikła, w oddali było słychać tylko pioruny. Mama wyszła na parking przed hotelem i zrobiła zdjęcia chmur, które tworzyły iście bajkowy klimat. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego…
Siedzieliśmy dalej w restauracji, ponieważ mama się cykała, że zaraz wyłączą prąd, a my utkniemy w windzie do rana. Słysząc naszą rozmowę – kelnerzyna Rafał – powiedział nam, że ktoś tam do niego dzwonił, matka, żona, czy kochanka i podobno w Szklarskiej już nie było prądu, tak samo jak w dolnej części Świeradowa. Po dwudziestu minutach udało mi się namówić mamę i wsiedliśmy do windy. Wszystko działało, do pokoju dotarliśmy bez niespodzianek… W wiadomościach o 19:30, pokazywali już jaką moc miał ten huragan. Najgorzej było w Legnicy, gdzie pozrywało dachy z domów. Wszędzie połamało drzewa i pozrywało kable. Nawet ktoś zginął… Dobrze, że zrobiliśmy sobie dzisiaj wolne od jazd, bo jakby złapała nas ta burza gdzieś w trasie, to mięlibyśmy naprawdę ekstremalne przeżycia i nie wiadomo co by z nas zostało…
***** Tekst utworzony 11.02.2011r. *****