Świeradów-Zdrój 2009 – dzień 5. – misja Wyborcza, Czarci Młyn…

***** Tekst utworzony 14.02.2011r. *****

24.07.2009r. – piątek

Dzisiaj w nocy było spokojnie. Mimo tego, że wczoraj odpoczywaliśmy, wstawało się ciężko… Jak codziennie zaliczyliśmy śniadanie około dziewiątej. Na dworze było ciepło i słonecznie, tyle że mocno wiało. Byłem jakiś rozleniwiony i nie miałem ochoty jechać na jakąkolwiek wycieczkę. Mama za to była spragniona pchania swojego roweru pod górę i prawie siłą, zmusiła mnie do wyjścia. I tak trzeba było iść do miasta, no bo piątek. A wiadomo, że w każdy piątek wychodzi Wyborcza z najlepszym programem telewizyjnym, który trzeba mieć – obowiązkowo 😉 O 11:00 udało się mamie wyciągnąć mnie na przejażdżkę. Niestety w St. Lukasie nie ma boy’a hotelowego, który przyprowadza samochody z parkingu. Dlatego każde przygotowanie do rajdu, zajmuje nam ze 20 minut. Mama ma jeszcze mało wprawy, była ze mną i SuperFour’em właściwie tylko w Wągrowcu, ale muszę przyznać, że z dnia na dzień, idzie jej coraz lepiej. Pojechaliśmy do Domu Zdrojowego, żeby na Poczcie kupić gazetę, ale cały przybytek był nieczynny z powodu awarii. Okazało się, że 300 metrów od naszego hotelu, zaczyna się strefa bez prądu. Od wczoraj, energetycy walczą z pozrywanymi kablami w okolicy. W związku z tym, że Dom Zdrojowy był zamknięty, musieliśmy znaleźć jakiś inny otwarty punkt z prasą, żeby zdobyć bezcenną Wyborczą. „3 dni będę jeździł, a znajdę…” Za 3 dni to będzie wydanie poniedziałkowe z dodatkiem „praca” zamiast programu telewizyjnego, a ja żadnej roboty nie szukam! Dostaliśmy dodatkowy cel dzisiejszej misji – znaleźć czynny kiosk. Chcieliśmy przejechać przez Park Zdrojowy… Niestety, ale Park też był nieczynny. Spytacie – jak park może być nieczynny? A no tak:

Nie ma sensu wspominać o gałęziach połamanych wkoło St. Lukasa, bo w porównaniu do tego co zastaliśmy w centrum, nie ma o czym mówić. To tak, jakby porównywać jezioro Dąbie z morzem Śródziemnym… Park wyglądał, jak Nowy Orlean po przejściu Katriny. W ciągu kilku minut, połowa ponad stuletnich drzew poszła… w pizdu. To była kara, za porozpieprzanie asfaltowych uliczek w parku, o których już pisałem we wtorkowej relacji… Obraz był naprawdę „hollywoodzki”, dookoła krzątało się kilku strażaków z piłami motorowymi. Próbowali ogarnąć i udrożnić alejki parkowe. Zajmie im to pewnie parę dni, bo drewna na opał będzie naprawdę sporo. Park zamienił się w labirynt, taka nowa atrakcja Świeradowa. Każda z uliczek miała jakąś niespodziankę, albo na drodze leżało jakieś powalone lub połamane drzewo, albo była rozciągnięta taśma uniemożliwiająca przejazd. Była też wersja double – drzewo + taśma – którą możecie zobaczyć na powyższej fotce… Jakoś przejechaliśmy przez Park zygzakiem i znaleźliśmy się na głównej ulicy miasteczka. W centrum panowało ogólne wkur….nie, każdy chciał coś załatwić, a wszystko było „closed”. Podjechaliśmy na stację benzynową, ale ona też była zamknięta. Co robić? Ruszyliśmy dalej na północ do Orłowic. Jechało się tam ekspresowo – cały czas gnaliśmy po drodze nr 404, do tego non stop w dół. Jeszcze w Świeradowie o 12:15, przy przystanku autobusowym, natknęliśmy się na upragniony kiosk! Przed nim stał zdezelowany, dwudziestoletni Opelek, ale okienko w budce było zamknięte. Było widać, że ktoś tam w środku jest, złodziej to to nie był, ponieważ siedział w spokoju i czytał sobie gazetkę. Mama zaczęła walić w szybkę, żeby łaskawie nas obsłużył. Wygramolił się, otworzy drzwiczki z boku kiosku i spytał czego chcemy. Co będziemy rozmawiać z burakiem – krótka piłka: Jest Wyborcza? A on mówi – No jest, ale w sumie ja mam zamknięte, bo nie ma prądu. Jak byście widzieli tą ofermę, to pewnie podsumowalibyście to tak samo jak ja – ręce opadają… Po minucie negocjacji, daliśmy radę przekonać go, żeby sprzedał nam gazetę. Wykonaliśmy dzisiejsze zadanie i mogliśmy wracać do bazy. Prawdę mówiąc, byłoby głupotą w południe zakończyć dzisiejszą eskapadę. Tym bardziej, że przeszło mi już to rozleniwienie z rana, a pogoda była wprost wymarzona na przejażdżkę. Pojechaliśmy więc dalej drogą 404 do Orłowic. Bardzo spodobał mi się ten odcinek. Trasa składała się z samych krótkich i łagodnych zakrętów, a mimo to biegła cały czas w jednym kierunku. Tak jakby jechało się slalomem – lewo, prawo, lewo, prawo… Muszę przyznać, że odleciałem – zachowywałem się jak kilku letnie dziecko na karuzeli… Czułem się naprawdę, jakbym śmigał po torze Nordschleife w Nürburg za sterami rasowego BMW M5. Gdyby nie pędzące 70 km/h, 23-tonowe Kamazy wyładowane jakimś żwirem, to w ogóle droga byłaby super… Mama z góry jechała „ostrożnie”, nie przekraczając 10 /h. Trochę się od niej oddaliłem. Szukałem jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym się zatrzymać i poczekać, aż mnie dogoni. Nie mogłem stanąć na drodze, chodnika tam nie było, a na poboczu albo były rowy, albo wjazdy na podwórka domów. Dojechałem sam do Orłowic, które praktycznie połączone są ze Świeradowem i tak naprawdę nie wiadomo, gdzie się kończy jedno, a gdzie zaczyna drugie. W górach z reguły główne trasy, buduje się w dolinach, a tam przeważnie płyną jakieś strumyki. Tak było i tym razem. Jezdnia biegła wzdłuż rzeki Kwisy. Skręciłem w prawo, zjechałem z głównej trasy na most. Tam się zatrzymałem. Obserwowałem mini wodospad na Kwisie i od czasu do czasu, spoglądałem na drogę 404, żeby zatrzymać „pędzącą” jak TGV w zajezdni – mamę. Nie trwało to zbyt długo, góra 3 minuty, ale dopingującą wiązankę „słów uznawanych za wulgarne”, na powitanie, musiałem puścić w jej stronę, bo nie byłbym sobą… Zatrzymaliśmy się na chwilę po drugiej stronie rzeki koło jakiegoś tartaku. Tam znaleźliśmy wąską, żużlową drogę wzdłuż Kwisy, równoległą do trasy 404, tyle że bez towarzystwa innych samochodów. Jako że nie mieliśmy z góry narzuconego rozkładu jazdy, pojechaliśmy tą dróżką z powrotem w kierunku Świeradowa. Jechaliśmy razem gęsiego, co chwilę zatrzymując się na sesję zdjęciową z rwącym potokiem. Po dziesięciu minutach dotarliśmy do końca tej ścieżki, przejechaliśmy przez podobny mostek jak wcześniej i znowu znaleźliśmy się na 404, wśród mknących tirów i osobówek. Machnęliśmy tą pętlę, która zajęła nam raptem kwadrans i z powrotem polecieliśmy drogą na Mirsk. Po kolejnych pięciu minutach, po raz drugi byliśmy w Orłowicach, gdzie skręciliśmy w lewo na Czerniawę-Zdrój, która od 1973 roku, jest dzielnicą Świeradowa. Gnaliśmy po drodze 361, która prowadzi do granicy z Czechami. Niestety poziom trasy uległ zmianie… na gorsze. Skończyły się zjazdy i znowu musieliśmy wspinać się pod górę. Dla mnie to nie problem, ale dla mamy na rowerze, zaczęła się prawdziwa katorga… Już na samym początku musieliśmy jechać przez kilometr non stop do góry. Może i przechyły nie były tak strome, jak te, które pokonywaliśmy w środę, w drodze na Polanę Izerską, ale mimo wszystko trzeba było ostro pedałować, żeby rower piął się w górę. Mama znowu została w tyle. Widziałem tylko w lusterku, jak powoli słabnie, aż w końcu zsiadła z bicykla i zaczęła go pchać. W międzyczasie dojechał do mnie Toyota RAV4… Droga była prosta, a samochód cały czas jechał za mną 15 km/h. Trwało to ze dwie minuty. Dwa inne auta nas wyprzedziły, a grafitowa Toyotka dalej wlokła się z tyłu. Pomyślałem sobie, że najwidoczniej zyskałem kolejnego wielbiciela… Jak znudziło mu się oglądanie mojego tyłka, zjechał na lewy pas, wyrównał ze mną i jadąc tak pod prąd otworzył okno. Nie miałem ochoty na pogaduszki podczas jazdy łeb w łeb na ruchliwej drodze, ale pasażer ravki tylko spytał, czy może zrobić mi zdjęcie. No wiecie, że nie umiem odmawiać fanom, więc i tym razem się zgodziłem. Ledwo wyjął solidną lustrzankę, a już nadjechało coś z naprzeciwka. Cykał mi fotki, poczym prawie spychając mnie z trasy, wyprzedzili mnie dosłownie w ostatniej chwili, unikając czołówki z pędzącym busem. Tamten tylko mrugnął im światłami i pogroził palcem… Po kilku minutach samotnej jazdy, dotarłem do Czerniawy, która przy Świeradowie, wgląda jak wioska… Prawie wszystkie domki położone są wzdłuż trasy. Dojechałem do skrzyżowania drogi 361 z jakimiś lokalnym traktem… Zauważyłem kierunkowskaz na „Czarci Młyn”, o którym czytałem w przewodniku. Była dopiero 13:00, więc mogliśmy pozwolić sobie na krótką przerwę w jeździe i zwiedzić Młyn. Znając mamę wiedziałem, że będzie chciała tam po drodze wstąpić, dlatego skręciłem zgodnie ze znakiem w lewo i zaparkowałem na uliczce, żeby poczekać na kolarkę… Trochę to trwało, ale wreszcie pojawiła się na horyzoncie i zauważywszy mnie, skręciła w moją stronę. Na pytanie czy jedziemy do Młyna, poprawiając kask zasłaniający jej oczy odpowiedziała – No jasne! Po 50-ciu metrach byliśmy na miejscu…

Zastaliśmy stary, poniemiecki budynek, który w ogóle nie przypominał z wyglądu młyna z prawdziwego zdarzenia. Nie ma wiatraka, koło młyńskie napędza pobliska rzeczka. Prawdę mówiąc, jak dla mnie żadna rewelacja… Wjechaliśmy na podwórko, stanąłem koło wejścia, a mama pobiegła do środka. Kiedy moja rodzicielka zwiedzała, ja zacząłem lekko obawiać się o naszą obecną sytuację, ponieważ z południa w zastraszającym tempie nadciągała burza. Zrobiłem zwiad w pobliżu i znalazłem dwie murowane szopy, w których w razie czego moglibyśmy się schować. Mama wróciła. Była trochę rozczarowana, ponieważ w Młynie nie było prądu, tak jak z resztą w całej Czerniawie, i nie można było zrobić sobie samemu chleba. Ale jako, że byliśmy jedynymi klientami tej oryginalnej atrakcji – mimo awarii – potraktowano nas wyjątkowo. Poza tym nie codziennie odwiedza ich gość w SuperFour’ze… „Pani Młynarzowa” była do nas bardzo przyjaźnie nastawiona, wyszła nawet z Czarciego Młyna i zamieniła z nami kilka słów. Mi się nie spieszyło, ponieważ chciałem tam przeczekać burzę. Pani w białym fartuchu podziwiała nasze hobby, jakim jest turystyka rowerowa. W pewnym momencie zrobiło się jej żal mojej mamy, która musi ciągle pedałować za mną na swoim grzmocie, podczas gdy ja siedząc sobie w kubełkowym, skórzanym foteliku, łykam kilometr po kilometrze bez względu na podłoże i pochylenie terenu… W związku z tym wróciła na chwilę do Młyna i przyniosła nam ogromne kanapki ze smalcem, zrobione oczywiście z różnych rodzajów chleba, wykonywanego od podstaw na miejscu. Mamie na pewno się przyda, tym bardziej, że do bazy musimy jeszcze pokonać całkiem spory podjazd… W międzyczasie czarne chmury nas ominęły i spokojnie mogliśmy ruszać dalej. Przed odjazdem zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie z „Panią Młynarzową” 😉

Pożegnaliśmy się i obiecaliśmy, że jeszcze tu przyjedziemy zrobić własny chlebuś… No i jak mówi stare szczecińskie przysłowie – nie ma co pierd…, trzeba zapier… W sumie do St. Lukasa nie było wcale tak daleko (około 4 km), tyle że musieliśmy – w szczególności mama – wjechać kawał pod górę. Z Czarciego Młyna kontynuowaliśmy jazdę drogą 361 w kierunku granicy z Czechami. Po niecałym kilometrze zjechaliśmy z tej trasy w lewo na Świeradów-Zdrój i kolejkę gondolową. W tym miejscu rozpoczął się kolejny dłuuugi podjazd. Na tej lokalnej drodze ruch był znikomy, tylko co kilka minut mijały nas ledwo ciągnące pod górę auta. Mama na samym początku zlazła już z roweru i jak zwykle go pchała. Ja mogłem się urwać i poczekać gdzieś na górze, ale wolałem jej potowarzyszyć. Cały czas jechałem za nią, żeby nie serwować jej moich spalin pod nos. Dodatkowo włączyłem moje szpanerskie LED-owe światła awaryjne i osłaniałem jej tyły, robiąc za safety car. Oj żebyście widzieli jak one pięknie mrugały… 😉 Po 30-tu minutach wspinaczki, byliśmy w najwyższym miejscu dzisiejszej wycieczki. Tam również dotarł wczorajszy huragan…

Drzewo, które zostało dosłownie wyrwane z korzeniami, miało większą podstawę od 175-cio centymetrowego SuperFour’a! Jakbym tego nie zobaczył na własne oczy, to chyba bym nie uwierzył… Mieliśmy bardzo blisko do dolnej stacji kolejki, a tam to już jak w domu. Jako że do hotelu znamy drogę na pamięć, wyrwałem ostro do przodu. Nie można powiedzieć, żeby mi się spieszyło, była dopiero 14-ta, ale nie mogłem pozwolić sobie na spacer u boku pchającej górala kolarki. Spytacie dlaczego? Odpowiedź jest „very simple” – prawie do samego St. Lukasa miałem nowiusieńką, dwukierunkową drogę, z pochyleniem rzędu 10-15 %. Powiedziałem tylko mamie – Do zobaczenia w bazie – poczym docisnąłem gałkę joysticka do końca w przód i ze średnią prędkością 20 km/h poleciałem w dół. Cały czas pod nosem powtarzałem sobie na głos – tylko nie hamuj, tylko nie hamuj… Nie chciałem powtórzyć tego co przeżyłem podczas środowego zjazdu. Zimny pot miałem i bez tego… Dla takich chwil warto żyć. Takie zjazdy są dla mnie czymś takim, jak dla surfera kilkometrowe fale… Na miejscu byłem po kilku minutach, zaparkowałem koło mojej przyczepy i cierpliwie czekałem na mamę. Za 5 minut dotarła do hotelu, była zmęczona, ale starała się tego nie okazywać. Pochowaliśmy sprzęt i poszliśmy do babci wręczyć jej kromkę zdobycznego chleba i zdać relację z dzisiejszej eskapady…

Niby jeździliśmy bez wcześniej ustalonego planu, ale było całkiem fajnie. Odległość 15-tu kilometrów nie jest porażającym wynikiem, ale tu nie chodzi o nabijanie przebiegu, tylko o przyjemność – czy jak kto woli – radość z jazdy, a taką dzisiaj jak najbardziej przeżyłem…

***** Tekst utworzony 14.02.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *