Świeradów-Zdrój 2010 – dzień 5. – Pętla do Sępiej Kępy…

***** Tekst utworzony 18.04.2011r. *****

Już sierpień. Pogoda dzisiaj po prostu nas rozpieszczała. O 10-tej w cieniu było 26°C. Im później, tym robiło się coraz cieplej. Popołudniu w słońcu było grubo ponad 30°C. Rumaka dosiadłem około 12-tej. Po zainstalowaniu całego sprzętu, ruszyliśmy ostro w dół, aż do drogi 404 na Szklarską-Porębę. Minąłem policjanta z suszarką i po chwili dałem susa w lewo, najpierw ulicą Stawową przez mostek, a potem Lipową pod górę wzdłuż domków jednorodzinnych. Był to chyba niebieski szlak… Po 750-ciu metrach powolnego spaceru, opuściliśmy zabudowania i zaczęliśmy zagłębiać się w las. Mama musiała zejść i pchać swój rower pod długie i strome podejścia… Od rana strasznie bolała mnie noga. Dodatkowo przez ten upał, zaczęła boleć mnie jeszcze głowa. Prawdę mówiąc, czułem się podle i w ogóle nie powinienem opuszczać dzisiaj bazy… Przy znaku „zakaz ruchu – wycinka drzew” zrobiliśmy dłuższą przerwę. Pierwszy raz, odkąd czynnie uprawiam superfouring, nie miałem najmniejszej ochoty na jakąkolwiek jazdę. Zaparkowałem na poboczu leśnej, asfaltowej drogi, z pomocą mamy opuściłem oparcie i uciąłem sobie trzyminutową drzemkę…

Kiedy się ocknąłem, rwanie w udzie na trochę ustało. Podjęliśmy decyzję, że mimo zakazu ruchu i złego samopoczucia, cała wycieczka będzie przebiegała zgodnie z planem. Szkoda było tak pięknego dnia… Z tą wycinką drzew, to była jakaś ściema. Przecież wiadomo, że żaden szanujący się drwal nie będzie latał w niedzielę z siekierą po lesie… Przez kolejne 4 kilometry jechaliśmy zboczem Sępiej Kępy, cały czas powoli wspinając się pod górę. Na szczyt niestety idzie tylko piesza ścieżka…

Mama próbowała dzielnie wjeżdżać na rowerze, ale za każdym razem po około sześćdziesięciu sekundach puchła i zsiadała ze swojego jednośladu. Po kilku minutach spaceru, ponownie zaczynała pedałować… 30 minut później, zdobyliśmy najwyższy punkt dzisiejszej ekspedycji i zrobiliśmy sobie odpoczynek przy drewnianym domku…

Po krótkiej regeneracji, pojechaliśmy dalej w stronę Krobicy. Już po kilkuset metrach napotkaliśmy na zamknięty szlaban nadleśnictwa. Po ubiegłorocznych przeżyciach, kiedy widzę na drodze zielony szlaban, mam ochotę najzwyczajniej w świecie go rozp…, znaczy wysadzić. Na szczęście na tym nie było kłódki i mogliśmy zasuwać dalej…

Na poniższym zdjęciu, widać doskonale, jak ciężkie i odpowiedzialne zadania, ma do ogarnięcia prawdziwy globtroter 😉 Tak wygląda moje stanowisko pracy. Na uchu słuchawka, pod nosem mikrofon – że niby mam kontakt z bazą 😉 Do szyby mam przyssany telefon, który cały czas współpracuje z satelitami i namierza moją aktualną pozycję na kuli ziemskiej. Obok niego umiejscowiony jest uchwyt na mapy (made by Szumi), na którym skrupulatnie analizuję możliwe warianty trasy. Do tego zegarek, który jest niezbędny do prowadzenia statystyk i planowania dalszych posunięć… Jak widać, turystyka rowerowa, to bardzo poważne i wymagające hobby 😉

Za szlabanem skończył się gęsty iglasty las i nagle ukazał się przed nami przepiękny widok. Panorama obejmowała kilka, a może nawet i kilkanaście kilometrów w dal. Nie omieszkałem zlecić mamie wykonanie kilku zdjęć…

Znaleźliśmy się w wysoko położonej (jak na Polskę) wiosce Kotlina, leżącej na 720 m n.p.m. przy szczycie Kocioł. Zaczął się teraz bardzo stromy, dwukilometrowy zjazd. Asfalt był równy jak stół Klose, jeden błąd, chwila nieuwagi i można było znaleźć się w rowie. Ale jak mówi Jędrek Gołota – musi być jakiś „challenge”, bo inaczej to nic nie ma sensu 😉 Mimo wszystko, starałem się nie przekraczać 17 km/h. Mama oczywiście turlała się gdzieś w tyle… Prądnica w moim SuperFour’ze nie nadążała z ładowaniem akumulatorów – zielony akumulator na desce rozdzielczej mrugał non stop pomimo wyłączonego silnika… Co jakiś czas, parkowałem na poboczu wąziutkiej jezdni, żeby poczekać na najczęściej schodzącą kolarkę… Po tym przerywanym, ale szaleńczym zjeździe, znalazłem się w Krobicy…

Po drodze pojawili się pierwsi ludzie od ładnych kilku kilometrów. Musieliśmy ponownie przyzwyczaić się do śmigających samochodów, które co jakiś czas próbowały nas wyprzedzić… Po chwili Krobica zamieniła się w Orłowice. Tam mieliśmy zamiar polecieć dalej trasą 361, ale na widok rozpędzonych aut, zawróciliśmy przy niewielkim wodospadzie, wybierając spokojniejszy wariant. Mimo coraz lepszego samopoczucia, nie chciałem ryzykować i pchać się na zatłoczoną jezdnię, pełną turystów gnających w kierunku Szklarskiej-Poręby… Pojechaliśmy dalej lokalną drogą po prawej stronie Kwisy, równolegle do 361, a potem 404…

Po około dwóch kilometrach niestety skończyły się domostwa, a wraz z nimi dobra, asfaltowa szosa, która zamieniła się w żużlową ścieżkę łataną odpadami budowlanymi – głównie gruzem i cegłami. Do tego doszedł brak cienia i żar z nieba – masakra…

Jakoś udało się nam pokonać ten cholerny odcinek, bez przebicia opony. Nigdy więcej… Po kilkunastu minutach męczarni, dotarliśmy do trasy 404 i skręciliśmy za Orlenem w prawo na centrum. Tam, przy komendzie straży miejskiej, podjazd był bardziej stromy niż schody. Mama dosłownie padała już na ryło. Minęliśmy komisariat, hotel Berliner, poczym dotarliśmy do Parku Zdrojowego. Do St. Lukasa mieliśmy jeszcze tylko 750 metrów, ale musieliśmy odpocząć przed ostatecznym podejściem do naszej bazy. Znalazłem wolną ławkę, mama wypiła wszystkie płyny jakie mieliśmy na pokładzie i ruszyliśmy dalej pod górę. Jakoś daliśmy radę… Pokonaliśmy dzisiaj tylko niecałe 15-cie kilometrów, ale tak to już bywa w górskim terenie… Po powrocie mama poszła dobić się na basen, a ja położyłem się na pół godziny i zasnąłem… Ten dzień był dla nas prawdziwym „challengem” 😉

***** Tekst utworzony 18.04.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *