Świeradów-Zdrój 2010 – dzień 8. – Do Zakrętu Śmierci…

***** Tekst utworzony 19.04.2011r. *****

Pogodę mieliśmy dzisiaj trochę lepszą niż w poprzednich dniach, ale bez przesady. Nie możemy ciągle siedzieć na miejscu, trzeba było w końcu ruszyć tyłek i nabić chociaż kilka kilometrów. Mama wybrała Zakręt Śmierci – położony 2 kilometry przed Szklarską-Porębą. Droga miała być łatwa, prosta i przyjemna, ale niestety było całkiem inaczej… Wyruszyliśmy około południa, jak to zwykle bywa w Świeradowie, najpierw ostro w dół. Jeszcze nawet świeciło słońce… Po kilku minutach byliśmy na drodze 404. Co prawda numer ten był różny, w zależności od mapy… Niestety od tablicy Świeradów-Zdrój, było już cały czas pod górę. Do głównego celu podróży, od St. Lukasa mieliśmy około 20-tu kilometrów. Po jakiś siedmiu, stanąłem na poboczu przy mostku na rzece Kwisie, żeby poczekać na mamę, która gdzieś daleko w tyle, ze sporym trudem dymała pod górę… Dzięki krótkofalówkom, cały czas mieliśmy ze sobą kontakt. Do mnie głównie dochodziło jej sapanie, a za to ona musiała pedałować, słuchając moich globtroterskich przyśpiewek 😉 Po paru minutach jakoś się do mnie zbliżyła i zrobiliśmy sobie pauzę. Zanosiło się znowu na deszcz, więc rozbiliśmy koczowisko pod drzewem…

Na szczęście chmury nas jakoś ominęły i mogliśmy spokojnie grzać dalej na wschód… Po przejściu tej deszczowej chmury zrobiło się naprawdę zimno i musiałem nałożyć bluzę, nazywaną w moim team’ie misiem. Dzięki zastosowaniu najnowszej technologii oraz specjalnemu materiałowi XXI-ego wieku, ta kurteczka jest moim zdaniem genialna. Waży zaledwie 600 gramów, a przy tym jest ekstremalnie ciepła i co najważniejsze w ogóle nie krępuje ruchów. Kosmos. Jak dla mnie jest niezastąpiona… Kolejny postój, nie licząc takich, kiedy czekałem na twardszych lub miększych poboczach na mamę, zrobiliśmy na parkingu przy Rozdrożu Izerskim, skąd świetnie było widać kopalnie kwarcu…

Kilka ciastek, parę łyków gorącej herbaty i narada… Postanowiliśmy, że wracamy do bazy. Zajechaliśmy jeszcze 500 metrów w kierunku kopalni, gdzie mama przez kilka minut z ogromną zawziętością wygrzebywała jakieś niby szlachetne kamienie…

Obładowani kamyczkami rozpoczęliśmy powrót… Przy wjeździe na 404-rkę minęliśmy cinkciarzy skupujących od miejscowych zbieraczy jagody i zaczęliśmy długi zjazd w dół. Łykaliśmy zakręt po zakręcie, mama cały czas jechała na hamulcu…

Zatrzymaliśmy się dopiero koło szkółki leśnej pod Świeradowem. Byłem cały zmarznięty, nie czułem rąk i miałem wrażenie, że zaraz odpadnie mi nos. Poprosiłem mamę, żeby wyciągnęła mi z sakwy ogrzewacz. Okazało się, że ona jest bardziej zmarznięta ode mnie i również potrzebowała ciepła. W końcu 20 minut jechała w dół bez żadnego wysiłku… Podzieliliśmy się po jednym ogrzewaczu na głowę, a ostatni zostawiliśmy sobie na czarną godzinę. Do tego wszystkiego, podczas postoju zaczęło padać. Na szczęście po kilku minutach przestało. Odzyskałem władzę w prawej ręce i w tri miga pojechaliśmy dalej. Na termometrze w moim liczniku prędkości było 14°C, natomiast podczas sprintu w dół temperatura spadała do ośmiu stopni. Ogólnie rzecz biorąc, jakoś sobie radziłem w tym chłodzie, miałem tylko problem na mocno wyprofilowanych zakrętach w lewo – znosiło mnie do środka… Dotarliśmy do Orlenu i odtąd musieliśmy rozpocząć krótką, ale intensywną wspinaczkę do hotelu. Ten podjazd jest tak stromy, że aż trzykrotnie zgasł mi na nim silnik… Mama oczywiście zaczęła pchać swój rower, więc średnia prędkość stanowczo nam spadła. Było zimno, także podejście było dużo łatwiejsze niż w niedzielę. Jak dojechaliśmy do bazy, to nawet pokazało się słońce. Mimo wszystko było fajnie, mama wreszcie zrozumiała, że jak się nie pedałuję i nie wykonuję żadnej pracy fizycznej, to jest naprawdę dużo chłodniej… Przejechaliśmy 21 kilometrów. Miało być prawie dwa razy więcej 🙁 Trudno, może następnym razem uda nam się dotrzeć do Zakrętu Śmierci…

***** Tekst utworzony 19.04.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *