Świeradów-Zdrój 2010 – dzień 9. – Gdzieś na północ…

***** Tekst utworzony 19.04.2011r. *****

Mamy już czwartek, do końca pozostały jeszcze tylko dwa dni… Dzisiaj mieliśmy przedostatnią szansę na wycieczkę rowerową. Pogoda była do tego wprost idealna – 22°C. Moja i mamy forma była zwyżkowa, dlatego też obraliśmy konkretny i odważny cel podróży, a mianowicie zaporę Złotnicką wraz z tunelem… Wyruszyliśmy jak zawsze skoro świt, czyli po dwunastej 😉 Razem z nami z hotelu, wybywał szef całego tego bajzlu, który pierwszy raz widział SuperFour’a w pełnej okazałości. Po kolacji nieśmiało dopytywał nas gdzie byliśmy… Jak zwykle na początku, wystartowaliśmy w dół do drogi numer 404, a potem 361. W Orłowicach skręciliśmy w prawo i przekroczyliśmy Kwisę…

Odtąd jechaliśmy lokalną, równoległą do 361 drogą wzdłuż rzeki. Ruch był praktycznie zerowy. Ani pieszych, ani samochodów… Podążaliśmy niebieskim szlakiem, cały czas mijając dom za domem, chatkę za chatką. Po Orłowicach wjechaliśmy do Kamienia…

Mama była pełna sił, ponieważ trasa cały czas biegła powoli w dół. Rower praktycznie toczył się sam. Kilka minut później byliśmy już w Mirsku – małe miasteczko położone osiem kilometrów od Świeradowa. Na jednym z główniejszych mostów, wróciliśmy na lewą stronę Kwisy i na mojego nosa pojechaliśmy w kierunku rynku. Mama oczywiście miała wątpliwości i nie ufając mi, pojechała zgodnie z drogowskazami okrężną drogą. Przez to musiałem na nią czekać. Ręce opadają… Kierowaliśmy się teraz na Giebułtów. Zgodnie z dwiema mapami, które miałem na pokładzie, miał to być szlak rowerowy ER-7. Wszystkie znaki się uparły i twierdziły, że jest to ER-10. Jeszcze większa paranoja, niż numeracja dróg w okolicy. Ale w Polsce, będąc turystą rowerowym, można się do tego przyzwyczaić… Droga była połatana z każdej strony, dziura na dziurze. Po jakiś trzech kilometrach, zgodnie z ER-7/10 skręciłem w wąską, ale nową drogę do Giebułtowa i jak to u nas bywa, od razu byłem zmuszony uciekać na pobocze, ponieważ z naprzeciwka zasuwała ciężarówka z lawetą. Ja jakoś się zmieściłem, ale samochody które jechały za mną, musiały się wycofać. Mama ugrzęzła tam na chwilę. Kawałek dalej minęliśmy trzech turystów na rowerach, ale byli to jacyś zupełni amatorzy, ponieważ nie mieli ze sobą żadnego ekwipunku wyprawowego. Nie to co my 😉 Przejechaliśmy koło jakiejś starej fabryki z ceglastym kominem, a potem ostro w górę. Pierwszy dojechałem do skrzyżowania i stanąłem przed trudnym wyborem – w lewo, albo w prawo. Wybrałem tą pierwszą opcję, ponieważ po lewej zauważyłem namalowany rower na przydrożnym drzewie. Jakbym spojrzał na mapę, to wiedziałbym, że trzeba było pojechać w prawo… Dopiero po około półtora kilometra kapnęliśmy się, że jedziemy zupełnie w innym kierunku. Byliśmy w Giebułtówku… Mama zapytała, czy na pewno wiem gdzie jestem. Miejscowy chłop potwierdził naszą lokalizację. Dla pewności odpaliłem GPS w telefonie, aby nie napotkać więcej na takie niespodzianki. Wróciliśmy z powrotem do tego nieszczęsnego skrzyżowania i teraz pojechaliśmy już prawidłowo (prosto) na centrum Giebułtowa. Na głównej krzyżówce wioski, akurat odbywał się remont nawierzchni, także dookoła panował ogólnie pojęty artystyczny nieład. Następnie zaczęła się tragicznie dziurawa droga. Był to na pewno nowy rekord w mojej skali „dziadostwa”. Nie gubiąc żadnej plomby, dotarliśmy do trasy numer 360, przejechaliśmy po niej 20 metrów i skręciliśmy w lewo na Stankowice. Byliśmy chyba w Augustówku – na budynkach wisiały właśnie takie tabliczki, ale na żadnej z map takiej miejscowości nie znalazłem… Mama jak zwykle mi nie ufała, więc zapytała miejscową wieśniaczkę czy dojedziemy tędy do zapory. Kobieta odpowiedziała, że tak, ale to bardzo, bardzo daleko. Mama na to – Ale ile kilometrów? Kobieta zaczęła liczyć coś na palcach i po chwili namysłu odpowiedziała – No ze trzy bedzie… 🙂 No to co? Jedziemy 🙂 Miałem zamiar pojechać czerwonym szlakiem na skrót przez Złotniki Lubańskie. Niestety ten wariant to była lipna droga z półtorametrową trawą i wysokimi krzaczorami. No way jak to mówią za granicą… Dojechaliśmy znowu do ER-7/10 i na polu koło memlącej krowy (i jej wielu kup), zrobiliśmy sobie wodopój…

Była już 14:30. Przy tym polu kończyły się zabudowania i niestety jezdnia, a zaczynał się las i żużlowa ścieżka. Do tamy było jeszcze około czterech kilometrów, może mniej, a do domu 15. Trzeba było wrócić do bazy góra o 17-tej, żeby spokojnie zjeść obiadokolację, dlatego z ogromnym żalem i łzami w oczach, podjęliśmy ostateczną decyzję o przyspieszonym powrocie. Siedzieliśmy sobie na tym polu ze 20-cia minut, aż tu nagle w oddali pojawił się kuń z wozem pełnym siana…

W te kupę siana, wbite były widły, które wyglądały jakby zaraz miały wypaść. Ale woźnica – było widać – nie był z pierwszej łapanki, ominął nas w rajdowym stylu, gubiąc przy tym w kilku miejscach siano, po czy pognał do obory czy tam stajni. W każdym bądź razie chodzi o taką rozpadającą się drewnianą budę, gdzie trzyma swoje zwierzęta 😉 Odczepił swojego rumaka, zaprowadził go na wypas koło tej memlącej mućki i podszedł do nas. My już się zwijaliśmy, ale jeszcze zamieniliśmy z nim kilka słów. Dobrze, że nie pojechaliśmy do zapory, ponieważ chłopina mówił, że ta droga im dalej, tym bardziej dziurawa… Mama cyknęła mi tradycyjną fotkę z tubylcem, ale ten nie był zbytnio chętny do pozowania… Wypoczęci i zrelaksowani ruszyliśmy z powrotem do Świeradowa. Po 200-stu metrach zatrzymałem się koło jakiś ruin – na mapie nazywają to Słupiec. Na miejscu jak zawsze informacji brak…

Wracaliśmy tą samą drogą, z pominięciem „rowerowej obwodnicy” Giebułtowa. Dziury dały mi nieźle w kość, mamie zresztą też… Na głównym skrzyżowaniu Giebułtowa zauważyła, że nie ma powietrza w przednim kole. Oczywiście zaczęła od razu panikować i drzeć japę – Stój, stój, stój! Nie wiadomo po co krzyczała, przecież mięliśmy kontakt przez krótkofalówki… Zaparkowałem na poboczu przy koparce. W pobliżu było kilku chłopa, tzw. straż wiejska – pilnowali remontu nawierzchni. Na marginesie mówiąc, byliśmy chyba jedynymi trzeźwymi osobami w całej gminie… Mama jak nie trudno się domyślić, nie miała przy sobie ani pompki, ani dętki. Jeden z miejscowych zgłosił, że on ma pompkę i łatki 50 metrów stąd w domu. Po drugiej stronie ulicy facio, który siedział akurat na dachu swojej chatki i coś tam naprawiał, wykrzyczał, że on ma tam pompkę w garażu. Długo się nie zastanawiając, mama wzięła pod pachę rower i podeszła do niego. Ja zatrzymałem się na jego stromym podjeździe na podwórko. Tak mnie wytrzęsło, że miałem problem z utrzymaniem głowy w pionie – taka droga to nie dla mnie… No i widać , że nawet mamy rower nie wytrzymał… Wróćmy do mamy. Gościu na dachu był tak zajęty, że znalezienie pompki zlecił swojej żonie. Ona chyba za bardzo nie wiedziała czego szuka i dlatego zajęło jej to kilka minut. W tym czasie doczłapał do mnie kulawy, lekko dziabnięty pan w okularach przeciwsłonecznych – model „Sopot 72’” i mówi – Synek, a dokąd wy jedziecie? Odpowiedziałem mu, że do Świeradowa. Ten złapał się za głowę i dodał – O boże! Toż to bardzo daleko… Ja wtrąciłem, że my dzisiaj stamtąd przyjechaliśmy. Ponownie złapał się za głowę i kiwając głową poszedł pomóc pompować 🙂 O dziwo, jakoś powietrze nie uciekało. Najważniejsze, żeby dętka wytrzymała do bazy… W tym czasie, do mnie podbiegło dwóch dzieciaków w wieku 6-8 lat. Stanęli dobre kilka metrów za mną i podziwiali mój pojazd z ogromnym zachwytem i podnieceniem. Ich rozmowa wyglądała mniej więcej tak: Ty, to jeździ? Nooo, a może nawet i lata! Jaaa, patrz, tam ktoś siedzi i ma taki ten do dzwonienia… (chodziło o mikrofon od krótkofalówki) W międzyczasie podjechał kolejny chłopak, ale ten był już zmotoryzowany – znaczy na rowerze… Nagle jeden z nie głośno wyszeptał – To chyba jakiś agent. Dwóch pozostałych, słysząc te słowa stanęli jak wryci i do końca nie wiedzieli, co mają teraz zrobić. Ich miny przypominały Kevina samego w domu… Najmniejszy chciał zwrócić na siebie moją uwagę i zaczął dzwonić rowerowym dzwonkiem. Nie trwało to jednak zbyt długo, ponieważ kolega pacnął go z całej siły w łeb i dodał – Uspokój się, bo jeszcze nas gdzieś zabierze! 😀 Nagle z garażu wyłoniła się mama z napompowanym kołem. Była w pełnym umundurowaniu – kask, radiotelefon, okulary, do tego rower z torbami… Takie coś na polskiej wsi robi niezłe wrażenie… 😉 Dzieciaki zamurowało jeszcze bardziej. Zwarci i gotowi ruszyliśmy dalej. Dwóch najbardziej odważnych, jeszcze przez kilkaset metrów, biegło za nami. Niezły ubaw miałem w tym nieszczęsnym Giebułtowie… Stamtąd udaliśmy się makabrycznie dziurawą jezdnią w kierunku Mirska…

Dalej pojechaliśmy starą trasą wzdłuż rzeki Kwisy. Średnia trochę nam spadła, ponieważ ostatnie osiem kilometrów było non stop lekko pod górę. Pod Świeradowem, mama już trochę spuchła, ale jako tako gnała dalej. Przez ostatnie 750 metrów rower był pchany, ponieważ podjazd do hotelu jest naprawdę ostry…

I tak oto podczas dzisiejszej prawdziwej ekspedycji, poznaliśmy nowy, bardzo ciekawy kawałek Polski, zaliczając przy tym 33 kilometry. Dobrze, że mamy dętka wytrzymała do samej bazy… Może jutro zaliczymy tą zaporę…

***** Tekst utworzony 19.04.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *