Świnoujście 2010 II – dzień 2. – Fort Gerharda…

***** Tekst utworzony 26.03.2011r. *****

 

Dzisiaj mamy Boże Ciało. Jako stuprocentowy ateista, na ten temat wiem tylko tyle, że jest to dzień wolny od pracy… W nowym miejscu spało się całkiem nieźle, tylko troszeczkę za krótko 😉 Co prawda, w naszym apartamencie jest aneks kuchenny, ale jako długodystansowcy, nie mamy zbytnio czasu na pichcenie, więc wykupiliśmy sobie śniadania w hotelowej restauracji. W swoim życiu zjeździłem całą Europę, bywałem w różnych hotelach, lepszych i gorszych, ale takiego żarcia jak tutaj, nie było nigdzie! Na śniadanie można przyjść od 7:00 do 11:30 – do 11:30!!! Oprócz szwedzkiego stołu jest specjalna śniadaniowa karta dań, z której można zamówić sobie coś na ciepło – np. jajecznicę samą lub z kilkunastoma dodatkami do wyboru, omlet, a nawet naleśniki z czym tylko dusza zapragnie. Normalny jegomość mógłby tam „pęc” z przejedzenia. Mama po śniadaniu ledwo żyła… Ja na jedno posiedzenie, nie dam rady zjeść zbyt dużo. W domu nie ma z tym większego problemu, staram się regularnie co dwie godziny spałaszować coś kalorycznego. Natomiast na tourne jest z tym trochę gorzej. Zazwyczaj posiłek zajmuje mi godzinę, więc tak na dobrą sprawę, z przerwami co 60 minut, wiele byśmy nie zjeździli. Na śniadanie wtrząchnąłem „jajecznice z dwóch jajek, smażoną na maśle z pomidorem, oczywiście bez skórki” 😉 Jak dla mnie to gigantyczna porcja… Muszę też wspomnieć o kelnerze, który cały czas stał w koncie jak figura woskowa i czekał na gest żrących gości. Przez 20 minut nie drgnął nawet o centymetr, nie ruszył ani głową, ani ręką, a nogi stały jak zamurowane. Jedyne poczym można było odróżnić go od eksponatu muzealnego, to oczy, które co jakiś czas mrugnęły. Albo to rzeczywiście taki kelner zawodowiec, albo był na kacu po jakiejś wczorajszej imprezce. Zobaczymy jutro… Jeżeli ktoś z Was będzie kiedyś rano głodny w Świnoujściu, to polecam Avangard. Dla ludzi „z zewnątrz”, śniadanie kosztuje 30 złotych. Mało to to nie jest, ale jedzenie jest niesamowite… Na przykład mama, to pochłaniała tam takie ilości, że same produkty są więcej warte niż te 3 dychy. Wczoraj wieczorem jedliśmy też tam kolację. Żarcie super (kuchnia śródziemnomorska), ale trzeba mieć duuużo czasu i cierpliwości… Wszystkie potrawy są przyrządzane dopiero po złożeniu zamówienia. Dlatego średni czas oczekiwania na danie główne to 45 minut. Przynajmniej wszystko jest świeże i co najważniejsze… przepyszne. Jeżeli nie lubicie czekać i jesteście naprawdę głodni, to nie macie tam czego szukać. Pozostaje Wam rybka z oleju, w jednej z budek przy promenadzie 😉

Po genialnym śniadaniu wyszliśmy z mamą na rekonesans pogodowy. Na balkonie było tylko 13°C, ale na dole w słońcu dało się wytrzymać. Około 13-tej udało nam się zebrać. Przyczepę mamy zaparkowaną na parkingu Panorama Avangard, który sąsiaduje z naszym hotelem. Jest to jedna banda, także nie ma problemu. Wystawiliśmy nasz sprzęt, dosiadłem rumaka i ruszyliśmy ulicą Uzdrowiskową na wschód. Tutaj muszę nadmienić o moim nowy gadżecie, który wykonałem specjalnie na ten wyjazd – chodzi o flagę. Na wyspie Uznam przeważająca część ludności to Niemcy, dlatego żeby nie myśleli sobie, że jestem jednym z nich, postanowiłem wyeksponować polskie barwy. Biało-czerwoną flagę znalazłem na Allegro, do tego zakupiłem w sklepie wędkarskim szczytówkę (cienka końcówka wędki), która posłużyła mi za maszt… Po 50-ciu metrach jazdy, wjechaliśmy w nadmorski las. W cieniu było chłodno, żeby nie powiedzieć zimno. Piorunem dotarliśmy do końca ulicy Uzdrowiskowej i skręciliśmy w prawo. Przez kolejne kilka minut telepaliśmy się po piaszczystej ścieżce, aż znaleźliśmy się przy głównym wejściu do Fortu Anioła. Zrobiliśmy tam sobie krótką przerwę, ale nie wchodziliśmy do środka. Wtedy mama rzuciła hasło „latarnia”. Pomyślałem sobie – why not. Takie spontaniczne akcje są zawsze najciekawsze. A żeby dostać się do latarni trzeba zaliczyć prom. Jupi! Od miejsca, w którym 20 lat temu, mój dziadek miał domek letniskowy, wróciliśmy ulicą Chrobrego do hotelu. Musieliśmy to zrobić, ponieważ zapomnieliśmy jednej z ważniejszych rzeczy prawdziwego globtrotera – aparatu fotograficznego – a bez niego ani rusz… Przy hotelu zaparkowałem na zatłoczonej promenadzie. Czekałem na mamę, która pobiegła na górę po brakujący sprzęt. Do tego miała jeszcze zrobić herbatę na wynos. Kiedy ode mnie odchodziła, koło mnie przechodziło małżeństwo z dwójką dzieci. Te oczywiście przyglądały mi się z otwartą buzią… Ośmiolatek dodał po chwili – Tato, jakie ten pan ma super autooo! A ten powiedział jedną z mądrzejszych sentencji, jaką słyszałem na „mój” temat – Ten pan na pewno wolałby chodzić tak jak my, niż jeździć takim samochodzikiem… Mama oczywiście się wzruszyła, ale ona ryczy nawet na komediach… Po piętnastu minutach wróciła, spakowaliśmy się i jak to mówił Pan Kleks – cała naprzód ku nowej przygodzie! Pod Avangardą miałem przejechane już/dopiero 6 kilometrów. Ponownie polecieliśmy ulicą Chrobrego, tyle że tym razem w drugą stronę w kierunku miasta. Cała ta ulica jest chwilowo nieczynna dla ruchu kołowego, ponieważ w połowie zerwano nawierzchnię i kładzione są jakieś rury. Dzięki temu mięliśmy prawdziwą autostradę tylko dla siebie… Dalej od ronda, po chodniku z wydzieloną ścieżką rowerową, dojechaliśmy do terminalu. Punktualnie o 14-tej byliśmy na promie, którym musieliśmy przedostać się na drugą stronę. Jak nietrudno się domyślić, wrąbałem się bez kolejki tam gdzie samochody. Jako pierwszy, zaparkowałem zgodnie z instrukcją „naprowadzacza” na skrajnym prawym pasie. A mama stała z reszta turystów za barierką, w miejscu dla pieszych i kolarzy…

Dwadzieścia minut później, na pokładzie „Bielika”, wylądowaliśmy na wyspie Wolin – w krainie żubrów i wikingów. Z nabrzeża wystartowaliśmy na północ po ścieżce rowerowej, która skończyła się już po 200 metrach. Niezła podpucha… Następnie wytrzęsło nas trochę po bruku, po czym wjechaliśmy na równiuteńki asfalt, którym grzaliśmy ulicą Barlickiego, aż do skrętu w lewo w uliczkę Ku Morzu. Przejechaliśmy przez tory i asfalt zamieniliśmy na betonowe płyty. Na nich czułem się jakbym prowadził pociąg. Podskakiwałem na każdym łączeniu płyt, wydając tępy, monotonny dźwięk – tam-tam, tam-tam, tam-tam… I tak przez ponad 2 kilometry. W międzyczasie napatoczyła nam się para trzydziestolatków na rowerach. Chłopak ciął z przodu, co jakiś czas zwalniając i czekając na swoja kompankę. Ta mimo 30-tu wiosen, wyglądała jakby drugi raz w życiu siedziała na jednośladzie wyposażonym w pedały. W jej pomalowanych oczach, było widać tylko i wyłącznie strach. Kiedy ją wyprzedziłem, jechała 8 km/h. Chłopaczyna był strasznie podirytowany wyczynami swojej lubej. Zatrzymał się na poboczu i nie wiem co jej powiedział, ale po kilku minutach, 200 metrów od brzegu morza, wyprzedzili nas z prędkością ponad 25 km/h! Byłem w szoku… Aż ze zdziwienia otworzyłem buzię… Ale 100 metrów dalej, przy takim niby rondzie, dziewczę spuchło i ponownie zatrzymali się na poboczu. Kiedy przemykaliśmy koło nich, uśmiechnąłem się do tego gostka hamowanego przez swoją towarzyszkę, a on tylko pokazał na nią palcem i pokiwał załamany głową… Tak właśnie dotarliśmy do płazy, na której kontrolę przejęli kiteboarderzy…

Do latarni zostało nam jeszcze 1,5 kilometra wzdłuż linii brzegowej. Przejechaliśmy obok poniemieckich bunkrów i Baterii Brzegowej. Tam zrobiliśmy sobie przerwę na herbatę i ciasteczka. Musze przyznać, że trochę zmarzłem… Po kwadransie pauzy ruszyliśmy dalej – tam-tam, tam-tam, tam-tam… Po chwili minęliśmy Fort Gerharda, poczym dotarliśmy do latarni morskiej…

Wybiła 15-ta. Na miejscu przywitało nas stado bezpańskich kotów i ogólna rozpierdziucha… Na liczniku miałem już 14 kilometrów. Mama nie chciała wejść na górę, dlatego szybko się stamtąd zwinęliśmy do pobliskiego Fortu. Strażnik/bramkarz, który wpuszczał do tej atrakcji, podobno gdzieś pił w krzakach, więc olaliśmy go i wjechaliśmy do środka bez biletu. Przejechaliśmy po grobli i wjechaliśmy na dziedziniec. Przywitało nas tam pięciu „miejscowych głupków”, poubieranych w ruskie mundury. Mama wyłudziła od nich mapę całego Fortu Gerharda, poczym udaliśmy się sami na zwiedzanie. Jeździło się tam bardzo fajnie… Na początku musiałem pokonać bardzo wąski i niski tunel – zmieściłem się w nim na styk…

Podczas pokonywania jednego z podjazdów, przydał się napęd na cztery koła. Mama cały czas mówiła, żebym uważał. Przecież min tam już nie ma!

Na koniec zwiedzania, zostało nam jeszcze takie jakby muzeum. Ja nie chciałem się tam pchać, no bo to chyba jasne, że quad’em nie wjeżdża się do budynków tego typu. Ale miejscowi wojacy uparli się, żebym wjechał chociaż kawałek. Aby mi to umożliwić, usiłowali otworzyć mi bramę wejściową…

Gdy wjechałem do środka, na mojej drodze stanęło działo przeciwlotnicze. Tamci oczywiście chcieli je przenieść, żebym mógł objechać wszystkie pomieszczenia, ale okazało się, że 5 metrów dalej były 3 schody, więc udało nam się ich przekonać, żeby odpuścili sobie gruntowne przemeblowanie muzeum…

Kiedywyjeżdżałem z tego gmachu, stali za mną jacyś Niemcy. Jeden z nich to chyba jakiś profesor, ponieważ spojrzał na moją rejestrację, przeczytał ją – „Cet ainc, szumi…” i stwierdził – „Das yst polnisze Schumacher”. Z reguły, nasi zachodni sąsiedzi, nie są aż tak lotni jak my, Polacy. A tu proszę, miłe zaskoczenie 😉 Jakby było nam mało wrażeń, na pożegnanie, jeden z wojaków wystrzelił na naszą cześć z armaty…

Buuum!!! Takiego huku jeszcze nie słyszałem… Kiedy opuszczaliśmy Fort, pod główną bramą kupiliśmy zaległe bilety/przepustki i zrobiliśmy sobie zdjęcia z tym nieszczęsnym strażnikiem…

Moim zdaniem to iście hollywoodzka twarz 😉

Fort Gerharda opuściliśmy o 15:55. Zapiąłem bluzę, mama nałożyła kask i mogliśmy ruszać w drogę powrotną. Dokładnie po 30-tu minutach byliśmy na Nabrzeżu Warszów, skąd odpływają „Bieliki”. Ominąłem wszystkich „frajerów” stojących w kolejce i ustawiłem się ponownie jako pierwszy 😀 Gdyby ktoś miał jakieś uwagi co do mojego cwaniactwa, miałem już przygotowaną odpowiedz – Kiedy ja tu stałem w kolejkach, to ty synku na chleb mówiłeś bep… Kilka minut później przypłynął pełen prom. Gdy wszystkie samochody zjechały na ląd, podszedł do mnie gostek podobny do Andrzeja Ch. z Goleniowa i pokierował mnie na miejsce postoju jak pilota F-a 16-tego na lotniskowcu, dając mi energiczne znaki i prowadząc mnie na skrajny prawy pas na promie. Wyczul chyba u mnie moją żyłkę sportowca, ponieważ powiedział, żebym przy wyjeździe cierpliwie czekał, aż wyjadą wszystkie auta ze środkowych pasów i dopiero po nich wystartował. Strasznie nie podobał mi się ten jego pomysł… O 16:47 byliśmy już na Wyspie Uznam…

Do hotelu wracaliśmy ulicą Bolesława Chrobrego, aż do Juliusza Słowackiego, gdzie był nasz parking. Około 17-tej byliśmy na miejscu. Machnęliśmy dzisiaj zaledwie 21 kilometrów. Trasa, którą pokonaliśmy, była bardzo lightowa i spokojna. Polecam ją wszystkim „niedzielnym kolarzom”. Późnym popołudniem zrobiło się już całkiem ciepło i przyjemnie. Jutro wskoczymy do Niemiec…

***** Tekst utworzony 26.03.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *