Świnoujście 2010 II – dzień 3. – Ahlbeck, Heringsdorf, Bansin…

***** Tekst utworzony 27.03.2011r. *****

Dzisiaj śniadanie było jeszcze lepsze jak wczoraj. Dopiero o 13-tej wyszliśmy z pokoju. Zająłem pozycję bojową za sterami mojego bolidu i wyjechałem za szlaban naszego parkingu. Kiedy czekałem, aż mama ogarnie swój sprzęt, podszedł do mnie uśmiechnięty, „światowo” ubrany starszy jegomość z tłustym jamnikiem przypominającym ogromnego hot-doga. Hi! How are you? – zapytał w obcym języku. Ja oczywiście jako wykwalifikowany globtroter, z nie jednego słownika wyrazy jadłem, więc kontynuowałem rozmowę bez najmniejszego zająknięcia. Gadkę zaczęliśmy – jak to zwykle bywa – od pogody 😉 Pogadaliśmy chwilę o SuperFour’ze. Kilka zdań wymieniliśmy na temat Motoroli, która wywodzi się z USA. W międzyczasie okazało się, że ten przemiły pan pochodzi ze Stanów, dokładnie z Connecticut, ale teraz na stałe mieszka w Szwecji u swojej narzeczonej, która ma również apartament w Świnoujściu… Po trzech minutach przedstawiłem mu mamę, która właśnie dołączyła do nas zwarta i gotowa do jazdy… Zostawiliśmy „Johna” i ruszyliśmy ulicą Żeromskiego na wschód. Chcieliśmy po kolei zaliczyć Ahlbeck, Heringsdorf, Bansin, a może nawet Ückeritz i Koserow. Niestety tych dwóch ostatnich, nie udało nam się osiągnąć w ten piątek. Prawie do samej ulicy Bałtyckiej, przez niecały kilometr, sunęliśmy mijając niewidzących, niesłyszących i nieprzytomnych kuracjuszy pobliskich sanatoriów, którzy co jakiś czas włazili nam na ścieżkę rowerową. Kilkakrotnie byłem bliski otarcia się o takiego delikwenta, ale dzięki moim umiejętnością nikt nie ucierpiał 😉 Od skrzyżowania z ulicą Moniuszki, ruch emerytów i rencistów zanikł, ścieżka rowerowa z resztą też. Dalej jechaliśmy dziurawą jezdnią, aż do ostatniego polskiego wejścia na plażę, gdzie ponownie wjechaliśmy na chodnik. Szare popękane płytki skończyły się po stu metrach. Do granicy dotarliśmy po piaszczystej dróżce, ponadziewanej wieloma wystającymi korzeniami. Po drodze pojawiły się już pierwsze rowery. Przy słupach byliśmy o 13:30…

Stamtąd, do pierwszej niemieckiej miejscowości, a właściwie kurortu prowadzi leśna droga z płyt i ubitych kamyczków, cały czas oczywiście biegnąca wzdłuż morza. Na szlaku rowerowym robiło się coraz gęściej. Właściwie, to po raz pierwszy byłem uczestnikiem ruchu na tak licznie obsadzonej rowerówce. Bardzo byłem zdziwiony tempem otaczających mnie kolarzy, którzy nie „pruli” szybciej niż 12 km/h. Średnia wieku kształtowała się na poziomie 50-tki, może to właśnie było główną przyczyną takiej powolnej, spacerowej jazdy… Co kilkaset metrów wlekły się pociągi, złożone z czterech, sześciu rowerów, jadących zdyscyplinowanie gęsiego. Dzięki temu miałem tam nie lada frajdę z wyprzedzaniem tych grupek. Cały czas starałem się utrzymać swoją prędkość na najwyższym możliwym poziomie – 16-tu km/h. Mama już na początku została daleko, daleko w tyle, a ja zasuwałem jak karetka z organami do przeszczepu przez centrum wielkiego, zatłoczonego miasta. Zamiast sygnału, było słychać tylko mój terkoczący silnik, poza tym tam prawie każdy ma lusterko, więc widzieli mnie i słyszeli już z daleka. Droga była w miarę szeroka, więc często wyprzedzałem „na trzeciego”, wymuszając u tych pędzących z naprzeciwka jazdę po skraju trasy. Po ponad kilometrze, dotarłem do Ahlbecku, gdzie leśna droga zamieniła się w cywilizowany deptak, podzielony na część dla pieszych i rowerów. Tych ostatnich było pełno, pojawili się również zakały/kuracjusze, którzy czasami przecinali ścieżkę dla jednośladów, tworząc małe zamieszanie… Do molo w Ahlbecku, nie trzymałem się zbytnio którejś z wyznaczonych połówek. Starałem się po prostu nikogo nie zabić i jak najszybciej dotrzeć do celu. Dlatego grzałem zygzakiem pomiędzy rzędem niskich drzew, które oddzielały szutrową rowerówkę, od chodnika dla pieszych. Na początku miałem lekkie wątpliwości, czy za bardzo nie przeginam z frywolnym stylem mojej jazdy, wywodzącym się poniekąd z polskiej szkoły. W końcu byłem w Niemczech, a ci, jak wiadomo, nie mają poczucia humoru jeżeli chodzi o przepisy ruchu… Nikt na mnie nie krzyczał, nie wymachiwał rekami, dlatego poczułem pełną swobodę i kontynuowałem moją odważną jazdę. Większość na mój widok uśmiechała się, niektórzy do mnie machali, a Polacy byli ze mnie bardzo dumni – Widziałeś, widziałeś, miał naszą flagę! Kilkaset metrów przed molem zatrzymałem się na poboczu i przez prawie kwadrans czekałem na mamę. Mniej więcej tam, skończyła się biała szutrówka dla bicykli. Dalej przez większą część Ahlbecku, poruszaliśmy się razem po drodze z kostki. Na jej końcu ponownie pojawiła się jasna ścieżka rowerowa, sąsiadująca z chodnikiem, ale tym razem oddzielone od siebie były tylko i wyłącznie kilkucentymetrowym krawężnikiem. Wyprzedzanie było jeszcze bardziej ekscytujące, niż na poprzednich odcinkach, ponieważ zrobiło się wąsko. „Nasza” dróżka miała góra dwa metry szerokości, a deptak zaledwie półtora. Dla przypomnienia dodam, że mój pojazd zajmuje z tego 120 centymetrów. Ruch pieszych był mniejszy, ale rowerów wcale nie ubyło. Teraz już nie mogłem pozwolić sobie na jakiekolwiek wymuszenia i jazdę środkiem, ponieważ nie było na to miejsca. Rozpracowywałem każdy rower z osobna. Trzymałem się pół metra za nim i kiedy tylko pojawiała się luka w sznurze jednośladów jadących z naprzeciwka, w ułamek sekundy przyspieszałem z 10-ciu do 16-tu kilometrów na godzinę, poczym momentalnie wyprzedzałem tylu delikwentów, ilu tylko się dało i ponownie wciskałem się w pociąg… Dzięki elektrycznym silnikom, SuperFour przyspiesza naprawdę w piorunującym tempie. Mimo małej prędkości maksymalnej, wbija w fotel przy każdym gwałtowniejszym przyciśnięciu joysticka w przód. Za każdym razem, kiedy wykonywałem manewr wyprzedzania, uciekałem mamie o kilka rowerów dalej, ale gdy czekałem na kolejną okazje do dodania gazu, zawsze zdążyła mnie dogonić i była tuż za mną. Zabawa była naprawdę przednia. Z Ahlbecku do następnej miejscowości mieliśmy dwa kilometry – był to Heringsdorf. Główną atrakcją tego kurortu jest ogromne molo, które mierzy aż 508 metrów długości. Na jego początku możemy zaliczyć pasaż handlowy, natomiast na końcu, na pełnym morzu mieści się restauracja. My nie planowaliśmy tam żadnego postoju, mieliśmy zamiar przejechać tunelem pod molem i dalej gnać w kierunku Bansin. Na naszej drodze pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda… Żeby nikt nie próbował wjechać na ścieżkę rowerowa samochodem, postawiono na niej barierki. Dla cyklistów minięcie ich nie było problemem. Wystarczyło zejść z jednośladu i ominąć barierki zygzakiem. W moim przypadku, nawet złożenie lusterek i wciągnięcie brzucha niewiele by dało… Już zacząłem zawracać, kiedy jakiś uprzejmy Niemiec poinstruował mamę, jak podnieść jedną z blokujących metalowych barierek. Zrobił się przez nas lekki korek, ale wszyscy cierpliwie czekali, jak to Germańcy. W końcu udało mi się przejechać. Na odcinku przy molu, obowiązuje zakaz jazdy na rowerze. Przy takowym czerwonym znaku, wszyscy skrupulatnie zsiadali z bicyklów i grzecznie pchali je przez zatłoczoną promenadę. Ja nawet nie próbowałem opuścić mojego fotela, ale za to radykalnie zmniejszyłem swoją prędkość, dostosowując się do idącej z tyłu mamy. 150 metrów dalej, ponownie musiałem uzbroić się w cierpliwość i poczekać, aż mama rozbroi kolejne zasieki… Za nimi, ponownie znaleźliśmy się na eleganckiej, szutrowej ścieżce. Mimo pokonywania kolejnych kilometrów, dobrze się bawiłem wyprzedzając rower, za rowerem. Przed wjazdem na terytorium Bansin, była do pokonania trzecia, ostatnie na tej trasie barykada, która znajdowała się na początku długiego podjazdu. Ahhh, tam to dopiero łykałem zasapanych kolarzy… Z Heringsdorfu do Bansin są 3 kilometry, więc pokonanie tego odcinka zajęło nam raptem kilkanaście minut. Jako że u naszych zachodnich sąsiadów molo nie jest niczym nadzwyczajnym, w Bansin również mają takowe. Żeby odpocząć i złapać trochę słońca, zrobiliśmy sobie właśnie tam przerwę…

Na zegarku była 14:30. Po 20-tu minutach błogiego lenistwa, ruszyliśmy dalej. Ścieżka straciła trochę na jakości, ale mimo tego i tak jechało się po niej szybko i przyjemnie. Rowerów było na trasie coraz mniej – powinno nam to dać do myślenia… Okazało się, że szlak prowadzący dookoła wyspy Uznam skręcił za molem w lewo. My za to dotarliśmy do plaży nudystów, która mieściła się na końcu promenady… Dalej były już tylko schody prowadzące na wydmy, gdzie biegł dalej nasza upragniona trasa. Na plaży średnia wieku była jeszcze wyższa, niż wśród cyklistów na ścieżce rowerowej, więc nie mieliśmy innego wyjścia, jak zawrócić i cofnąć się o 500 metrów. Tam, zgodnie z drogowskazem, którego wcześniej nie zauważyliśmy, odbiliśmy od linii brzegowej w kierunku centrum Bansin. Gdy przedarliśmy się przez tłum na deptaku, pojechaliśmy w prawo ulicą przy której mijaliśmy hotel za hotelem. Teraz musieliśmy wspiąć się kilkadziesiąt metrów wyżej. Pierwszy podjazd był już w mieście, drugi na granicy Bansin. Z niewielkimi problemami wdrapaliśmy się pod stromą górę w wysoki las. Nawierzchnia nie była rewelacyjna. Niby asfalt, ale strasznie dziurawy i popękany, było na nim więcej łat niż liści… Pomimo wczesnej pory i świecącego gdzieś w oddali słońca, w lesie było dosłownie ciemno. Czekając na mamę, zatrzymałem się na poboczu i w celu podniesienia poziomu bezpieczeństwa, zapaliłem światła. Dodatkowo od razu zrobiło się dużo, dużo chłodniej. Czułem się jak w Puszczy Bukowej – bardzo podobny teren i roślinność, tylko że w Niemczech jest zdecydowanie więcej „Rastplatz’ów”. Dla niewtajemniczonych dodam, że są to miejsca wyposażone m.in. w ławeczki, gdzie można odpocząć podczas rowerowej wycieczki. Na jednym z takich parkingów, przy drogowskazie „Ückeritz 6,5 km”, zrobiliśmy sobie dłuższą pauzę…

Ze względu na późną porę, niską temperaturę i długie, strome, męczące dla mamy podjazdy, zawróciliśmy do bazy. W kilka minut opuściliśmy las i ponownie wjechaliśmy do Bansin. Żeby nie jechać okrężną drogą, wybrałem tą samą, którą śmigaliśmy wcześniej. Był tylko jeden mało istotny szczegół – ta uliczka była jednokierunkowa… Na znakach znam się jak mało kto, w 97-mym za pierwszym podejściem zdałem egzamin na kartę rowerową. Nie chciało mi się błąkać gdzieś dookoła po nieznanej drodze, więc pojechaliśmy pod prąd… Na samym końcu Bergstrasse, przed samym wjazdem na nadmorską promenadę, prosto na mnie, wyjechał policyjny Opel Zafira… Trochę miałem pietra… Chciałem jak najszybciej zjechać na chodnik, ale nie zdążyłem, ponieważ po prawej stronie stały zaparkowane w równym rzędzie samochody. Policjantka prowadząca radiowóz radykalnie zwolniła włączając lewy kierunkowskaz. Pomyślałem – no to po mnie… Leżę i kwiczę… Nawet nie miałem przy sobie dowodu osobistego… Ale ku mojemu zdziwieniu niemiecka, powtórzę niemiecka policjantka zjechała na chodnik, uśmiechnęła się i wyciągając rękę przez otwartą szybę, pokazała mi sugestywnym ruchem otwartej dłoni – droga wolna, proszę jechać. Lekko byłem zdziwiony i zakłopotany jej reakcją. Ładnie podziękowałem energicznym skinieniem głowy, poczym dodałem gazu i poleciałem dalej w kierunku morza. Znowu mi się udało… Ciekawe czy pani „władza” jest fanką motoryzacji, czy podziałał na nią mój urok osobisty 😉 Po drodze między Bansin a Heringsdorfem, zrobiliśmy sobie przerwę. Opalaliśmy się przez jakieś 20 minut, właściwie to mama się opalała, a ja się ogrzewałem, ponieważ byłem już trochę zmarznięty, głównie przez wizytę w lesie… Około 16-tej ruszyliśmy dalej. Ruch na ścieżce był już znikomy, za to w kawiarenkach i restauracjach wzdłuż promenady, ciężko było o wolny stolik. Powrót zajął nam dokładnie godzinę. O 17-tej byliśmy w bazie. Dzisiaj machnęliśmy 26 kilometrów. Po raz kolejny wynik nie powala, ale mimo wszystko wycieczka się udała. To wyprzedzanie tak mi się spodobało, że na pewno pojawie się tam jeszcze nie raz. Wróciliśmy do hotelu w samą porę na Klan 😉 Podczas seansu musiałem wtrząchnąć banana w celu regeneracji sił, które będą mi potrzebne za 18 godzin, na kolejny dzień pełen przygód…

***** Tekst utworzony 27.03.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *