***** Tekst utworzony 31.03.2011r. *****
Przed śniadaniem na balkonie było już 18°C! Dobrze, że zawsze zabieram ze sobą z domu bezprzewodową stację pogodową 😉 Zapowiadał się kolejny hardcorowy dzień. Dzisiaj mamy sobotę, w związku z tym, na promenadzie było pełno ludzi, ale my mieliśmy to z mamą w nosie… Plan jak zawsze był ambitny – wstajemy oczywiście wcześniej, śniadanie zaliczamy do 10-tej i najdalej o 11:30 ruszamy w drogę do oddalonego od Świnoujścia o 24 kilometry Koserow. Trasa biegła tym samym szlakiem, którym mieliśmy przyjemność śmigać wczoraj, tylko tym razem nie wymiękniemy tak szybko. Było co prawda lepiej niż dzień wcześniej, ale plan posypał się już na pierwszym ogniwie… Wstaliśmy dopiero o 10-tej, śniadanie zjedliśmy o 11-tej, a z bazy wyruszyliśmy grubo po 13-tej 🙂 Zacznijmy jednak od początku…
Z Avangard pojechaliśmy najpierw ulicą Żeromskiego, a następnie Bałtycką na stare, dobre przejście graniczne, na którym nieraz kwitło się z nielegalnym przemytem alkoholu od zachodnich sąsiadów 😉 Na mapie jest ono nazywane turystycznym przejściem granicznym pieszym i rowerowym, ale po wejścia Polski do Schengen zostało także otwarte dla aut do 3,5 tony. Zaraz za granicą zaczyna się również stara i dobra ścieżka rowerowa prowadząca do Ahlbecku. Asfalt na niej jest już dość leciwy i pomarszczony przez korzenie, ale nie jest to jakąś rażącą niedogodnością. Po kilku minutach ciągłej jazdy (1,5 km) byliśmy pod SKY’em – taki Real. Mama poleciała po wino, słodycze i kosmetyki jak za dawnych lat, a ja czekałem i pilnowałem roweru. Po dwudziestu minutach wybiegła ze sklepu, jak zawsze z masą różnych gówien, jakby mieszkała w Zamundzie! Zapakowała wszystkie zakupy na rower i ruszyliśmy w kierunku Ahlbeck’owskiej promenady, przejeżdżając przez dzielnicę domków jednorodzinnych – tzw. Zone 30. Potem polecieliśmy do Bansin i w górę w las. Jechało się dzisiaj równie sympatycznie i szybko jak wczoraj. Puszcza powitała nas chłodem. Na niektórych podjazdach gubiłem mamę, a właściwie ona mnie, ale na zjazdach nadrabiała stracony dystans i siedziała mi na kole. Na końcu lasu skręciliśmy w prawo, poczym wjechaliśmy na pole kampingowe, położone na trzech kilometrach wydm przy samej plaży. Podzielone było na kilka sekcji – namioty, przyczepy kempingowe oraz domki. Co 500 metrów były prysznice i budki z lodami. Musze przyznać, że czas zatrzymał się tam kilkanaście lat temu. Jezdnia również świeżością nie grzeszyła… Na końcu tego przybytku trasa do Koserow odbijała w górę ponownie w las. Ze względu na późną porę (była 15:15) zboczyliśmy ze szlaku i udaliśmy się do centrum Ückeritz normalną drogą. Wzdłuż trasy biegła ścieżka rowerowa z czerwonej kostki, ale jako że ruch był dosłownie zerowy, wybrałem równiejszą ulicę. Miałem już dość wertepów po tym kempingowym odcinku… Po kilometrze i dwustu metrach dojechaliśmy po Strandstrasse do głównej drogi na wyspie – B111. Samochodów było na niej naprawdę sporo, ale wzdłuż trasy, ciągnęła się asfaltowa ścieżka rowerowa, spełniająca najwyższe kryteria jakościowe, którą w kilka chwil dotarliśmy do Neu Pudagia. Ciekawe, kiedy w Polsce doczekamy się takich rowerowych autostrad… Był to krytyczny punkt naszej dzisiejszej wycieczki. W tym momencie zawiodła mapa „Insel Usedom”, zakupiona dwa lata temu w Greifswaldzie. Na niej, nasza ścieżka kończyła się i byliśmy zmuszeni do opuszczenia 111-stki w leśną, lokalną drogę. Później okaże się, że trasa dochodzi aż do Heringsdorfu. Nie widząc o tym, skręciłem w prawo. Jakby tego było mało, zamiast o 45 stopni, skręciłem o 90. Mama widziała, że rowerówka, z której uciekłem, idzie dalej. Ale to ja jestem pilotem! Cyklistka uparła się i powiedziała, że dalej nie jedzie. Olałem ją i poleciałam sam… Trasa była całkiem niezła i praktycznie nieuczęszczana…
Kilometr dalej poczekałem na nią jakieś 5 minut, ale ona nawet nie drgnęła z miejsca. Uparta jak osioł… Pojechałem jeszcze kawałek dalej i znalazłem się w takim malutkim porcie, poczym wróciłem po nią. Na dzień dobry rzuciłem w jej kierunku kilka dopingujących wyzwisk i wcisnąłem jej niezły kit. Ściemniłem, że tam skąd przyjechałem, jest kawiarnia z jej ulubioną cafe latte. To ją przekonało i w końcu zaczęła za mną pedałować w nieznane. Przy tej skromnej marinie, asfalt zamienił się w dawno nie ujeżdżany przez nas żużel. Wjechaliśmy na taką małą górkę skąd rozpościerał się przepiękny widok na okolicę. Wszędzie dookoła otaczały nas bajkowe, nieregularne, kolorowe pola, a w oddali słońce odbijało się w spokojnej tafli Zalewu Szczecińskiego, który w tych rejonach jest bardziej znany jako Stettiner Haff. Po dwóch kilometrach dotarliśmy do miejsca, w którym prawdziwy obieżyświat spogląda na kompas – było to skrzyżowanie… Tam dotarło do mnie, że w gruncie rzeczy nie wiem gdzie obecnie się znajdujemy. Do tego mój telefon z GPS-em się rozładował. Nie chciałem prosić mamy, żeby poszukała ładowarki, która najprawdopodobniej wala się gdzieś w moim kufrze, ponieważ była tak naburmuszona, że bałem się w ogóle odezwać. Tym bardziej, iż wiedziałem, że zaraz wyda się na jaw fakt o braku kawiarni na naszym szlaku. Poza tym jestem zdania, że lepiej jechać dalej, niż stać w miejscu i rozmyślać. Jak to mówią w BMW – „radość z jazdy”, a nie ze stania. Ale z drugie strony lepiej mądrze stać niż głupio biegać. Hmmm… rozmyślanie zostawmy innym, tym co siedzą w domach. Trzeba było gnać dalej, ponieważ było już dawno po 16-tej, a my byliśmy 25 kilometrów od Świnoujścia…
Dojechaliśmy do jakiejś miejscowości i skręciliśmy w lewo, w dół do kolejnej mariny. Tam skończyła się droga i dalej zostawała nam tylko amfibia lub prom… Gdybym podczas jazdy ruszył mózgownicą zauważyłbym, że cały czas przesuwaliśmy się na północny-zachód, czyli dokładnie w przeciwnym kierunku do naszego miejsca docelowego. Chyba byłem za bardzo zajęty podziwianiem widoków, a może ciągłym spoglądaniem pod koła w celu monitorowania toru jazdy… Kiedy mama zobaczyła koniec drogi, normalnie wpadła w furię i zatrzymała przejeżdżającego na rowerze chłopaka. Językiem przypominającym angielski zapytała go, gdzie jesteśmy. On odpowiedział – Eee… I’m from Poland… Ta od razu podsunęła mu mapę pod nos i stanowczo powiedziała – To dobrze, niech Pan mówi gdzie jesteśmy! Pokazał palcem na przystań w Ückeritz… Pani dyrektor wyrywając mu naszą mapę, jak wściekły pitbull, rzuciła się przy nim na mnie, wydzierając się na cały port – Poje…ło cię? Ty debilu… Gdyby nie oddzielała mnie od niej szyba mojego pojazdu, na pewno zostałbym przez nią co najmniej podrapany… Zszokowany turysta z Polski ustawił się za mną i wyjechał z bardzo odważnym pytaniem – Jak dziewczyna może tak brzydko się odzywać? Nie ma co się denerwować… Jak mama to usłyszała, ponownie wybuchła i zaczęła na mnie psioczyć, używając przy tym niecenzuralnych słów na pe i na ka. Facet niewiadomo gdzie i kiedy, ale momentalnie wyparował. Pewnie ze strachu. Wcale mu się nie dziwię, gdybym sam nie był egoistą i zadufanym w sobie drobnym cwaniaczkiem, uciekałbym nawet wpław 😉 Dla potwierdzenia naszego położenia, mama spytała parę podstarzałych Niemców, ale oni chyba dostali udaru słonecznego, ponieważ pokazali palcem na plażę nad morzem… Myślałem, że moją rodzicielkę zaraz zaleje krew… Przynajmniej zapomniała o cafe latte 😉 Ruszyliśmy dalej zgodnie z mapą pod górę do centrum miejscowości. Po chwili wyjechaliśmy na tym samym skrzyżowaniu ze 111-stką, na którym znaleźliśmy się jadąc z pola kempingowego, z tymże tym razem z drugiej strony. Surprise!!! No i znowu mieliśmy przyjemność zasuwać autostradą rowerową do Heringsdorfu. Tym razem obyło się bez żadnych niespodzianek. Po lewej stronie cały czas towarzyszyła nam droga B111, a po prawej tory kolejki UBB…
Po dziesięciu kilometrach, w Heringsdorfie niestety ścieżka się skończyła. Mogliśmy skręcić w lewo, dojechać do promenady i stamtąd kontynuować powrót moim ulubionym nadmorskim szlakiem, aż do samego Swinemünde (po niemiecku Świnoujście). Nie chcieliśmy tracić czasu i znowu nabijać zbędnych kilometrów. Wbiliśmy się na zatłoczoną jezdnię i polecieliśmy dalej pomiędzy powolnym sznurem przemieszczających się samochodów. Dzięki temu, w ekspresowym tempie dotarliśmy do SKY’a, gdzie kilka godzin temu robiliśmy zakupy. To znaczy ja dotarłem… Mama nie wytrzymała narzuconego przeze mnie ostrego tempa i już w Heringsdorfie zniknęła mi z lusterka. Przez to sam minąłem dworzec UBB, Termy, Plus’a i centrum Ahlbecku. Pierwszy i jedyny postój na tym odcinku zaliczyłem dopiero 250 metrów przed SKY’em, zatrzymując się na czerwonym świetle… Przede mną zatrzymał się prawdziwy rarytas – biały, zardzewiały i skrzypiący… Trabant. Zazwyczaj w takiej sytuacji staram się wszystkich wyprzedzić i zebrać ze świateł jako pierwszy. Tym razem nie miałem gdzie się wepchnąć i musiałem kiblować za tym muzealnym eksponatem made In DDR. Gdy stał to nawet nie było aż tak źle, ale kiedy kierowca ujrzał zielone światło i wcisnął pedał gazu… Nagle dookoła zrobiło się czarno. Z jego rury zaczął wydobywać się gesty jak śmietana dym. Jako że byłem tuż za nim, cała ta chmura wleciała prosto pod moją szybę. Czułem się jakby ktoś wrzucił mi do środka granat dymny. Fuuuuu! Do tego wszystkiego to auto, czy raczej ten złom praktycznie nie ruszył z miejsca, ponieważ „kustosz” miał problem z wbiciem biegu. Po 30-tu sekundach w końcu zaczął się turlać. Przez pozostałem 200 metrów, które dzieliły mnie od parkingu sklepu, gdzie chciałem poczekać na mamę, osiągnął prędkość 9-ciu km/h. Spojrzałem w lusterko – za nami nie było widać końca kolejki samochodów. Gdy tylko nadarzyła się okazja, z refleksem kierowcy F1, pierwszy raz w życiu (nie licząc śmieciarki), wyprzedziłem samochód tak jak dotychczas robiłem to z rowerami. Przynajmniej ci z tyłu zobaczyli, że to wcale nie ja jestem przyczyną tego zatoru… Przez kolejne 8 minut warowałem przy skupie butelek na moją kompankę. Gdy pojawiła się na horyzoncie, wjechałem ponownie na drogę, po stu metrach skręciłem w lewo i wskoczyłem na rowerówkę, którą dojechaliśmy aż do ulicy Bałtyckiej w Świnoujściu. Mama była już wyczerpana, więc co jakiś czas musiałem czekać na nią na poboczu. Od Żeromskiego jechaliśmy już razem. Koło Klubu Albatros, jakiś siwy kretyn w dziadoskiej czapeczce stojący na środku ścieżki rowerowej, krzyczał do mnie kilkakrotnie, że to droga dla rowerów. No a ja to niby co? Helikopter? Byłem już zmęczony i podirytowany wszystkimi tymi dzisiejszymi przeżyciami, a tu jeszcze przy hotelu Rezydent napatoczyły się misiaki jadące radiowozem z prędkością niemieckiej babci z balkonikiem. Trochę nam się spieszyło, więc wyprzedziłem ich będąc połową na jezdni i połową na chodniku, poczym skręciłem w lewo w drogę pod prąd. Tak byli zamurowani moim manewrem, że bali się interweniować… A mama jak to cielę wlekła się za nimi 5 km/h. Na miejscu pod przyczepą byliśmy po 18-tej. Machnęliśmy dzisiaj 44,8 km. Wycieczka trwała niecałe 5 godzin. Jak do tej pory odnotowałem najwyższą średnią prędkość przelotową – 14,8 km/h. Było całkiem klawo, jutro czeka nas ostatni wypad, tym razem na południowy zachód…
***** Tekst utworzony 31.03.2011r. *****