Świnoujście 2010 II – dzień 5. – Kamminke…

***** Tekst utworzony 4.04.2011r. *****

Już z samego rana pogoda była genialna. Po sytym śniadaniu zrobiliśmy krótki spacer, żeby mama przetrawiła to co udało jej się sfutrować i ruszyliśmy w drogę. Wiem, że to już nudne, ale mieliśmy wyjechać szybciej, a wyszło jak zawsze… 13:00 to najwcześniejsza pora, o jakiej udało nam się zebrać. Tak było i tym razem. Kiedy opuszczałem parking, minąłem „Johna”, który właśnie wracał z przechadzki ze swoim „dobrze” odżywionym jamnikiem. Zatrzymałem się na ulicy i zamieniłem z nim kilka słów w celu utrwalenia mojej znajomości angielskiego. Jak na polskie realia, rozmowa była trochę śmieszna. Hi, how are you? I’m fine, thanks, and you?… U nas nikt tak nie mówi… Kiedy mama się już ogarnęła i wyjechała rowerem z parkingu, pożegnałem się z nim i wystartowaliśmy. Na dowidzenia usłyszałem przewidywalne – Have a nice day 🙂 Już na początku dzisiejszej wyprawy, jakiś „utyty”, czerwony burak, który wyglądał w swoim busie jak właściciel warzywniaka, na ulicy Bolesława Chrobrego miał czelność trąbnąć na mnie dwukrotnie za to, że jechałem pod prąd. Znający mnie wiedzą, że wcale się tym nie przejąłem i pojechałem dalej… Przejazd Chrobrego był ułatwiony, ponieważ droga nadal była zamknięta dla samochodów. W kilka minut dojechaliśmy do ulicy Armii Krajowej gdzie skończyła się ścieżka rowerowa i byliśmy zmuszeni wbić się na jezdnię. Mimo tego, że są tam dwa pasy ruchu, droga ta jest jednokierunkowa. Jest to główne połączenie pomiędzy przystanią promową, a centrum Świnoujścia. Najwidoczniej w ostatnich kilku minutach, żaden „Bielik” nie dostarczył nowej porcji aut na wyspę, ponieważ ulica była dosłownie pusta. Żeby trochę się rozerwać, parokrotnie zmieniłem pas, denerwując tym mamę, która nie należy do najodważniejszych krążowników szos 😉 Minęliśmy po prawej Empik, po lewej Muzeum Rybołówstwa Morskiego i znaleźliśmy się na Placu Wolności, który jest prostokątny, ale działa jak rondo – cały ruch odbywa się w koło. Mama spanikowała i wskoczyła na chodnik, a ja nie zwracając uwagi na jej komendy poleciałem dalej. Na zjeździe z tego a’la ronda, musiałem się zatrzymać. Przyczyną postoju było czerwone światło, które puściło mnie dopiero po minucie. Aż do Netto śmigałem po jezdni jednej z najdłuższych ulic w mieście – Grunwaldzkiej. Mama niestety nie była tak odważna i tłukła się po chodnikach… Przy ulicy Wilków Morskich pojawiła się typowa ścieżka rowerowa z czerwonej kostki brukowej, która po dwóch kilometrach sprintu doprowadziła nas, aż do samej granicy…

Wybiła 14-ta. Przejście graniczne Świnoujście-Garz było opustoszałe jak miasto w filmie „I’m a legend”. Wszystko było pozamykane, w okolicy nie było widać żywego ducha. Przejechaliśmy przez mały mostek i znaleźliśmy się na terytorium Niemiec…

Tam około 300 metrów jechaliśmy po drodze, a następnie skręciliśmy w lewo w polną dróżkę… Wszystko wydawało się w porządku, do czasu, gdy na skraju lasu zatrzymało nas powalone, ogromne, stare drzewo. Do tego po lewej stronie była skarpa, a po prawej ściana drzew… Byliśmy zmuszeni zawrócić. W międzyczasie rzuciłem okiem na mapę i znalazłem trasę alternatywną. Cały czas kierowaliśmy się do Kamminke, które było głównym celem dzisiejszej wyprawy. Na początku planowaliśmy dotrzeć tam szlakiem rowerowy od północy, ale przez tę napotkaną barykadę, postanowiliśmy zdobyć wioskę od zachodu. Tak naprawdę nie mieliśmy innego wyjścia. Droga, którą jechaliśmy od granicy jest na tyle lokalna, że nie ma nawet swojego numeru, ale nawierzchnia… tylko pozazdrościć. Po dwóch kilometrach dotarliśmy do pierwszego skrzyżowania na trasie, a tam udaliśmy się w lewo na Garz. Kolejny kilometr przelecieliśmy w iście ekspresowym tempie i o 14:33 byliśmy już w miejscowości Garz…

W samym centrum tej niewielkiej wioski, krzyżuje się kilka szlaków rowerowych. My podczepiliśmy się do takiego, który miał nas doprowadzić do naszego głównego celu dzisiejszej eskapady, czyli Kamminke. Następne dwa kilometry jechaliśmy przez pola, czasami zahaczając o jakiś niewielki lasek. Oczywiście cały czas grzaliśmy po ścieżce przeznaczonej wyłącznie dla rowerów, tym razem wykonanej z szarego „polbruku”. Osobiście, pomimo tego, że jestem właścicielem pojazdu stworzonego do pokonywania wszelkiego rodzaju nierówności, zdecydowanie wolę asfaltowe ścieżki rowerowe, zresztą to samo powie każdy kolarz. Ale nie wypada mi marudzić…

Gdy wyskoczyliśmy z jednego z zagajników, w oddali ukazał się nam młyn/wiatrak. Dojeżdżając do niego, uświadomiłem sobie, że jesteśmy już w Kamminke… Na pierwszy rzut oka normalna niemiecka wioska, ale gdy wjechaliśmy w głąb, okazało się, że panuje tam niesamowity urok i niepowtarzalny klimat… Wszystkie drogi, z wyjątkiem głównej, są wąziutkie i jednokierunkowe. Prawie wszędzie obowiązuję zakaz wjazdu, który nie dotyczy jedynie mieszańców. Wzdłuż małych uliczek porozmieszczane są mikroskopijne domki z dachami pokrytymi strzechą – pełen folklor. Wszystkie te chatki są przy tym tak małe, jakby mieszkali w nich niziołki. Można by rzec – Das Deutsche Shire…

Zjechaliśmy stromym zjazdem w dół w kierunku Zalewu Szczecińskiego. Mama, jak zwykle zsiadła z roweru i sprowadziła go do samego portu. W tym czasie przeprowadziłem szybki rekonesans po okolicy… Woda stała jak w kałuży, nie było wiatru, nic tylko smażyć jajecznice na masce samochodu… Na cypelku znalazłem wolne ławki i kawiarnię, również pokrytą słomą. Poczekałem tam na mojego kompana, który walczył jeszcze z tym zjazdem… Zająłem wolną ławkę. Mama zorganizowała przepyszną cafe latte, a ja łapałem parzące promienie słońca…

W słońcu było z 50°C, nawet kawa nie chciała wystygnąć. Uffff… Nigdzie w pobliżu nie było cienia, więc wypiliśmy ją raz, dwa, poczym poprosiliśmy grupę Polaków, żeby zrobili nam kilka fotek i w zorganizowanym pospiechu uciekliśmy z tego okropnego żaru…

Bardzo nie lubię wracać do bazy tą samą trasą, którą docieram do jakiegoś celu. Nie jestem przecież pociągiem kursującym na linii Świnoujście-Kamminke, więc mogę pozwolić sobie na urozmaicenia. Tym razem z powrotem do Garzu pojechaliśmy zupełnie nowym wariantem. Wybrałem normalną drogę lokalną, która (zdaniem mamy) była bardziej męcząca ze względu na kilka dłuższych podjazdów. Mi tam się bardzo podobała… Widoki były boskie, jak z amerykańskich filmów drogi – ja, malownicze żółte pola, i całkowicie pusta szosa… Po prawej w oddali pasły się zniechęcone upałem krowy, które tłoczyły się pod jedynym w okolicy drzewem. Po lewej na lotnisku turystycznym Heringsdorf, lądował właśnie jakiś mały samolocik. Przez te dwa kilometry, które pokonałem w samotności do Garza, nie minął mnie ani jeden samochód. Kiedy po trzech minutach pojawiła się mama, znaleźliśmy odpowiedni szlak dla cyklistów, którym ruszyliśmy „nach” Ahlbeck. Nawierzchnia była tak zróżnicowana, jak krajobraz, który otaczał nas przez następne 7 kilometrów. Najpierw musieliśmy opuścić Garz jadąc po drodze z betonowych płyt. Po trzystu metrach pojawiła się ścieżka rowerowa z czerwonej kostki, którą gnaliśmy przez pola. Szlak był po obu stronach obsadzony drzewami. Dzięki temu większość czasu jechaliśmy w cieniu. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do drogi Świnoujście-Zirchow, która przecinała nasz szlak. Przejechaliśmy na drugą stronę jezdni i pojechaliśmy dalej w kierunku Ahlbecku. Rowerówkę zmieniła się w żużlówkę. Dalsza część trasy prowadziła przez górzysty, ciemny i chłodny las. Tam niestety nasze tempo drastycznie spadło ze względu na długie i strome podjazdy… Do tego mama napotkała na ścieżce dwa konie i źrebak, które skutecznie przyblokowały ją na jakiś czas. Była jedyną osobą, która bała się ich wyprzedzić. Jeźdźcy nie chcieli, a właściwie nie mieli jak jej przepuścić i przez to nasz rajd zamienił się w spacer… Gdy wreszcie wyjechaliśmy z puszczy, znaleźliśmy się przy polu golfowym, gdzie zrobiliśmy sobie chwilę przerwy…

Miałem konkurencję – po polu jeździł jeden gracz na melexie… Widząc mnie miał tak zdziwioną minę, jakby zobaczył Tiger’a Woods’a… Trawa była tak perfekcyjnie przystrzyżona, że aż szkoda mi było ją „deptać”. Na zegarze była 16:20, konie już zniknęły, więc mogliśmy śmiało ruszać dalej. Przez następne 500 metrów lecieliśmy wzdłuż pola golfowego. Na samym jego końcu, wjechaliśmy do miejscowości Korswandt. Cały czas kierowaliśmy się na północ w kierunku Ahlbecku. Przemknęliśmy przez dziurawy chodnik przy plaży jeziora Wolgastsee, poczym przeszliśmy na drugą stronę ruchliwej ulicy i ponownie wjechaliśmy w górzysty, mroczny las. Mama, która nie ufała mi po wczorajszym błędzie nawigacyjnym, zapytała przejeżdżającego faceta na rowerze – Ahlbeck hier? – wskazując palcem kierunek. Gostek odpowiedział – Tak, tak, ale niech pani mówi po polsku, bo tutaj sami nasi 🙂 Po raz kolejny musieliśmy się zmierzyć z wymagającymi podjazdami. Na końcu tej tajemniczej puszczy, pełnej niedzielnych turystów, dotarłem do tablicy „Ahlbeck”. Koło ogródków działkowych musiałem poczekać na mamę… Po chwili przejechaliśmy przez tory kolejowe linii UBB i przed nami ukazał się nasz „ulubiony” sklep w okolicy – SKY. Zaparkowałem w słońcu, żeby wygrzać kości, które przemarzły w lesie, a moja rodzicielka pobiegła jak zwykle na zakupy. Zajęło jej to ponad 20 minut. Co kupiła? Jak zwykle słodycze, chemię no i wino. Znalazła również nową, aktualną mapę wyspy Uznam. Spakowała te wszystkie gówna do swoich toreb i mojego kufra, poczym piorunem ruszyliśmy w kierunku Świnoujścia. Na granicy, niemiecka straż graniczna przeprowadzała cotygodniową akcję „Zigaretten”. Przeszukiwali wszystkie niemieckie samochody w poszukiwaniu nadmiernych zapasów papierosów, które nasi zachodni sąsiedzi kupują u nas w iście hurtowych ilościach… Każde dziecko przecież wie, że papierosy są do dupy! 200 metrów dalej od przejścia granicznego skręciliśmy w ulicę Bałtycką, nazywaną przez nas Kruczkowskiego. Dwie minuty później byliśmy już nad morzem, a tam to już jak w domu. Na parkingu koło przyczepy, miałem przejechane dokładnie 30 kilometrów. Była 18:00. Za nami kolejna bardzo udana wycieczka…

Szkoda, że już jutro rano wracamy do domu 🙁 Od czwartku przejechaliśmy ponad 122 kilometry. Zawsze mogłoby być więcej, ale i tak nie jest to mało, tym bardziej, że to dopiero początek sezonu. Był to na pewno najbardziej aktywny długi weekend w moim życiu… Sprzęt spisał się wzorowo. Nowe mocowanie czujnika prędkości zdało egzamin na szóstkę. Wcześniej był on przyklejany przeróżnymi klejami i za każdym razem, w różnych odstępach czasowych, po prostu odpadał. Teraz jest przykręcony śrubami do felgi i jeżeli nie urwę całego koła, to nie ma mocy, która mogłaby go wyrwać… Dzisiaj wieczorem zarezerwowaliśmy sobie apartament na tydzień na przełomie czerwca i lipca. Już nie mogę się doczekać…

***** Tekst utworzony 4.04.2011r. *****

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *