Zinnowitz 2011 – dzień 1. – Aklimatyzacja…

***** Tekst utworzony 15.09.2011r. ***** 

 

Nareszcie… Dawno już nigdzie nie wyjeżdżałem. Ostatnio byłem w Lübbenau ładnych kilka tygodni temu. Teraz nadszedł czas na zupełnie nową wyprawę. Co prawda nie będę oryginalny, ponieważ nie poleciałem do Ameryki Południowej przedzierać się przez dolinę Amazonki, ani nawet nie pojechałem do Afryki wycieńczyć się na pustyni. Z wyborem mojego kolejnego celu było tak, jak z piłką nożną. W piłkę zawsze grają dwie drużyny, a wygrywają Niemcy. Tak samo było w przypadku wjazdu. Było wiele ciekawych miejsc, a i tak wybrałem zachodnich sąsiadów 🙂 Jako, że w ubiegłym roku, trzykrotnie stacjonując w Świnoujściu nie udało nam się zjechać całej wyspy, tym razem zarzuciliśmy kotwice na jej północno-zachodnim brzegu – w Zinnowitz…

 

Ze Szczecina do Zinnowitz można dotrzeć na kilka sposobów. Najszybciej i najprościej byłoby przez Świnoujście, gdyby nie… prom, a właściwie kolejka, w której trzeba spędzić przeważnie ze dwie godziny, żeby w ogóle się na niego dostać. Dzisiaj jest 15-ty sierpnia i o ile mi wiadomo, mamy jakieś święto, więc o przelocie przez polską część wyspy Uznam mogliśmy zapomnieć. Niby wszyscy katolicy, a zamiast do kościoła, pędzą na plaże modlić się do słońca… Żeby nie tracić czasu, a przede wszystkim zdrowia, pojechaliśmy przez Niemcy, gdzie już dawno, dawno temu wybudowano coś takiego jak most, którym bez najmniejszych problemów można dostać się na wyspę… Ze Szczecina pojechaliśmy na przejście graniczne w Lubieszynie, dalej zaliczyliśmy Pasewalk, Anklam, Wolgast i w niecałe dwie godziny dojechaliśmy do Zinnowitz… Jeżeli chodzi o zakwaterowanie, to tym razem niestety nie będziemy mieszkać w zamku, stajni, a nawet w domku dla służby. Ale jeśli myślicie, że przez tydzień będę spał w namiocie, to jesteście w błędzie 😉 Prawdę mówiąc moje wymagania nie są duże – łóżko na pilota, czterdziestocalowy telewizor oraz hot spot, to wszystko czego potrzebuje prawdziwy globtroter dwudziestego pierwszego wieku 😉 Takie warunki znalazłem w hotelu Casa Familia… Na początku roku, kiedy planowałem wszystkie wyjazd, napisałem maila do informacji turystycznej wyspy Uznam, a dokładniej Usedom (nie zapominajmy, że jestem w Niemczech). Jakiś bardzo miły, a przede wszystkim dobrze poinformowany jegomość, odpisał do mnie dopiero po tygodniu, ale warto było czekać. Przysłał mi on całą listę hoteli przystosowanych do potrzeb osób niepełnosprawnych, podzieloną pod względem stopnia tego przystosowania. Głupio brzmi, ale tak było 🙂 Niektóre z nich miały na przykład tylko podjazd oraz jeden pokój dla wózkowicza. Inne jako, że dawniej głównie w Heringsdorfie często pojawiał się cesarz, niektóre hotele są naprawdę wypasione, tak samo zresztą jak ich cena… Pierwsze dwa hotele zawarte na liście z informacji turystycznej, były miejscówkami całkowicie przystosowanymi, w Niemczech mówią na to barrierefrei. Pierwszy z nich był położony nad Zalewem Szczecińskim (po niemiecku Stettiner Haff), dlatego od razu odpadł bez głębszego zbadania jego oferty, natomiast tym drugim była właśnie Casa Familia w Zinnowitz… Nie mogę powiedzieć, żeby załatwienie pokoju było prostą sprawą. Kilkakrotnie wysyłałem maile do recepcji, ale nie otrzymałem, żadnej odpowiedzi. Nie wiem co było powodem braku współpracy, ale najprawdopodobniej była to po prostu nieznajomość języka angielskiego, za pomocą którego napisałem zapytanie o wolne miejsca. Nie mam tu oczywiście na myśli swojej nieznajomości 😉 W kwietniu, kiedy tak naprawdę był już najwyższy czas, żeby zarezerwować pokój, musiałem po raz kolejny skorzystać z pomocy cioci Heni, która zadzwoniła do Casy i rzutem na taśmę, zaklepała ostatnie wolne miejsce w połowie sierpnia. Nie miałem żadnego wyboru ani jeżeli chodzi o termin, ani o długość pobytu. Ale jako bezrobotny rencista, mimo wszystko, jakoś udało mi się poprzekładać wszystkie wyjazdy, wyloty, wizytacje oraz inne takie na „Wu” i dzięki temu od dzisiaj, przez 7 następnych dni zostałem wyspiarzem 🙂 Już na dzień dobry, mieliśmy nie małe kłopoty. Żeby wjechać na hotelowy parking, należało się najpierw zameldować na recepcji i wziąć stamtąd kod otwierający szlaban. Niestety „Darek otwórz” w tym przypadku nie zadziałało… Zadanie zdobycia pinu, powierzyłem razem z tatą mamie. Wyglądało to prawie tak, jak w sytuacji gdy dwóch gimnazjalistów wysyła menela do Netto po dwa najtańsze piwa 😉 Tak na marginesie mówiąc, znam to tylko z własnych obserwacji… Wykonanie tego jakby mogło się wydawać prostego zadania, zajęło mamie prawie 10 minut. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – ponieważ na recepcji nikt nie znał polskiego 🙂 Na szczęście znali w kuchni. Wystraszona recepcjonistka, która w żaden sposób nie mogła porozumieć się z moją uzdolnioną językowo mamą, ściągnęła do pomocy polską kelnerkę, panią Renatę. Ona również nie mogła zrozumieć nawet z polsko-niemieckim słownikiem, o co chodzi tej  Zinnowitzczance zza lady. W końcu okazało się, że ze względu na moją niepełnosprawność, przysługuje mi zniżka, a do jej zatwierdzenia niezbędna jest legitymacja niepełnosprawnego, która w Polsce po prostu nie istnieje. Zakłopotana recepcjonistka wymyśliła, że w takim razie zrobią mi zdjęcie… O cholera, tylko że ja nie przywiozłem ze sobą garnituru 😉 Kiedy już wywalczyliśmy nasz upragniony klucz i kod do parkingowego szlabanu, mogliśmy zacząć rozładowywać nasz cały ekwipunek, którego jak zwykle nie było mało… Żeby dostać się do naszego pokoju 427, musieliśmy wjechać windą na… brawo, czwarte piętro 😉 Kiedy już do niego weszliśmy, nie obyło się bez szybkiego przemeblowania. Aby z ciasnego pokoiku zrobić salon, wystarczyło przesunąć jedno z łóżek pod ścianę i teraz można już u nas dosłownie tańczyć… Poza tym mamy wszystko, co niezbędne. No i nie mogę nie wspomnieć o dwóch obszernych szafach, dzięki którym wreszcie nie będę kłócił się z mamą o półki i wieszaki 😉 Po zniesieniu całego naszego majdanu pod 427, tata zaparkował przyczepę i pojechał z powrotem do kraju…
  

To żółte w tle, to właśnie nasza nowa baza… Po podstawowym ogarnięciu, udaliśmy się z mamą na zwiad po Zinnowitz. Najpierw przeszliśmy promenadę, która zaczyna się sto metrów od naszego hotelu, przy okazji rzucając okiem na morze. Następnym naszym celem był sklep, a dokładnie poczciwe Netto… Po zrobieniu zakupów, powoli wróciliśmy do pokoju i po chwili przerwy, zjechaliśmy windą na kolację, tzw. Abendessen. Czekał tam na nas stolik z karteczką „Familie Karlinski”…  Ze względu na nasz typowo aktywny charakter pobytu, mamy tutaj wykupione śniadania oraz obiado-kolacje. Na obu tych posiłkach jest bufet, więc można zjeść tyle, ile da się radę w siebie wcisnąć. A niektórzy potrafią… 😉 Z takim wyborem dań jeszcze nigdy się nie spotkałem. Nawet taki francuski piesek jak ja znajdzie tu coś dla siebie. Podczas kolacji, kilka razy doświadczyliśmy kontaktu z Renatą (tą polską kelnerką), ale tym razem obyło się bez jej pomocy. Znając zdolność mojej mamy do tworzenia najdziwniejszych problemów, zapewne jeszcze nie raz skorzystamy z jej translatorskich usług… Po kolacji wróciliśmy do pokoju, mama kończyła rozpakowywanie, a ja oswajałem się na nowo z niemiecką telewizją… Nie mamy żadnych planów na jutro, ponieważ tak do końca nie wiadomo, czy pogoda pozwoli nam na „rozegranie meczu”. Ale nie ma się co przejmować, ponieważ jeżeli nawet nie uda nam się pojechać na jakąś wycieczkę rowerową, to na pewno znajdziemy sobie jakieś inne ciekawe zajęcie w samym Zinnowitz, które tak na marginesie nazywane jest wanną Berlina…

***** Tekst utworzony 15.09.2011r. ***** 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *