Archiwum autora: admin

Podsumowanie 2008 roku…

***** Tekst utworzony 20.01.2011r. *****

Niby jestem taki mądry, a nie wpadłem na to, żeby opisywać swoje wojaże na bieżąco od samego początku. Na usprawiedliwienie dodam, że nie spodziewałem się, że SuperFour tak zawróci mi w głowie i całkowicie zmieni styl mojego życia. Jak już wiecie, bo oczywiście przeczytaliście „BLOG W BUDOWIE” 😉 , swoje wspomnienia zacząłem spisywać dopiero w 2010…

W 2008 roku ja i mój SuperFour można powiedzieć, że się docieraliśmy. Ja poznawałem jego możliwości, a on moje umiejętności. Każdego dnia odsłaniał przede mną swoje nowe zalety. Na początku, po ostrej jeździe na wertepach, bolała mnie często głowa, ale po jakimś czasie czaszka przyzwyczaiła się do częstych uderzeń w podgłówek i już nie czuję żadnego dyskomfortu… Przez pierwszy miesiąc, po 7-miu latach mieszkania w Szczecinie, odkrywałem okolice. Rozgryzłem prawie wszystkie ścieżki leśne w promieniu 10 kilometrów od domu. Jeździłem na rynek po warzywa i owoce, nadawałem przesyłki na poczcie, a nawet stałem się częstym gościem Castoramy 😉

Najtrudniej chyba było przyzwyczaić się do gapiów… W Polsce, przez 22 lata życia przywykłem do tego, że jestem obserwowany na każdym kroku. Osoba na wózku inwalidzkim w publicznym miejscu to u nas cały czas egzotyka. Wózek elektryczny wzbudza jeszcze większe zainteresowanie i to nie tylko u dzieciaków… A SuperFour to po prostu paraliżuje cały ruch w pobliżu. Kiedy jadę ulicą zawsze ktoś mnie przepuszcza, czy ustępuje pierwszeństwa. Pasażerowie i kierowcy mijają mnie z otwartą buzią, tzw. rybką. Ludzie robią mi zdjęcia telefonami komórkowymi, istne szaleństwo. Nieraz już byłem świadkiem, jak przechodzeń zapatrzony na mnie potknął się lub uderzył w słup 🙂 Największe niebezpieczeństwo wywołuję chyba u kierowców, którzy obserwują mnie zamiast patrzeć przed siebie i potem w ostatniej chwili hamują z piskiem opon, bo ktoś przed nimi zwalnia. Na szczęście jeszcze nie było przeze mnie żadnej stłuczki, przynajmniej mam taką nadzieję. Najgorzej jest w sytuacji, gdy muszę się gdzieś zatrzymać, np. pod sklepem. Po chwili otaczają mnie ludzie i nieśmiale wypytują o pojazd… Przez pierwszy miesiąc, to mówiąc krótko, zalewała mnie krew. Za każdym razem musiałem tłumaczyć co to jest i jak to jeździ. I tak 5 razy dziennie… Moja mama mówi, że trzeba społeczeństwo edukować. Ale ja byłem już tak zdesperowany, że chciałem wydrukować sobie ulotki na temat SuperFour’a i wręczać je tym wszystkim „niewyedukowanym”. Doszły mnie nawet słuchy, że ludzie na mieście mówią o Szumim… W sumie to popularność nigdy mi nie przeszkadzała. Teraz już wiem co czują gwiazdy, które są non stop pod ostrzałem paparazzi. Żeby tylko woda sodowa nie odbiła mi do głowy… A może zostanę celebrytą na pół etatu 😉 W Szczecinie niestety nie mamy bulwaru z prawdziwego zdarzenia, więc nie ma gdzie się wozić i uprawiać szpanu…

W sierpniu, w przerwie pomiędzy śledzeniem olimpiady w Pekinie, wybraliśmy się z mamą i tatą drogą w kierunku Czarnej Łąki. Było strasznie zimno, przemarzłem na kość. Nie dojechaliśmy nawet do celu, zawróciliśmy już w Pucicach. Oprócz tego, jak już wspominałem, często śmigałem lokalnie, najczęściej na zakupy. Pewnego razu kiedy byliśmy na rynku/bazarze w Dąbiu, Rafał stał w kolejce po jakąś zieleninę, a ja miałem spotkanie z miejscowym menelem… Jegomość wstał z chodnika, otrzepał się, poprawił odzienie i podszedł do mnie. Zdecydowanie był wczorajszy. Miał spore problemy z utrzymaniem równowagi, oparł się o ramę SuperFour’a i zapytał spoglądając na moją mikrofono-słuchawkę od krótkofalówki przyczepioną do ucha – Szefie… Aaaa to… Zzznaczy ten, no samochód… To jeździ na komendy głosowe? Uśmiechnąłem się w stylu Jamesa Bonda i odparłem – Owszem. Pokiwał głową i dodał pod nosem – O cię sssunę. Klient mocno mnie rozbawił, więc pomyślałem sobie, a co tam, zrobię mu darmowy pokaz. Powiedziałem głośno i wyraźnie stanowczym głosem – Komenda, podążaj do domu, start! Od razu po tym ostro ruszyłem do bramy głównej. Widziałem tylko w lusterku, jak ten gostek obrócił się za mną z otwartą buzią i wywalił się na skrzynki z sałatą. Żałujcie, że Was tam nie było 😉

We wrześniu kilka razy przebyłem trasę Dąbie-Wielgowo-Dąbie, w jedną stronę lasem, a w drugą drogą. Dla niewtajemniczonych – są to dzielnice na obrzeżach Szczecina. Największą wyprawą roku, był niewątpliwie maraton do Płoni, ale temu poświęciłem oddzielny wpis z 10-ego września. Niestety nie miałem później wolnego czasu, bo przede mną, pod koniec miesiąca, była obrona pracy licencjackiej. Praktycznie dwa tygodnie siedziałem w domu i przygotowywałem się do egzaminu, a SuperFour cierpliwie czekał na swojego jeźdźca w garażu…

Obrona oczywiście poszła jak wszystkie egzaminy w moim życiu – bez najmniejszych problemów. W październiku dostałem się na studia 2-ego stopnia, również europeistyka na Uniwersytecie Szczecińskim. Na dalsze wycieczki było już za zimno, poruszałem się tylko lokalnie po lesie… Trzykrotnie wybrałem się z Rafałem na grzyby… Wcale nie było tak źle 😉 Nigdy nie wracaliśmy z pustymi rękami. Za każdym razem robiliśmy zawody, kto znajdzie więcej grzybów. Raz nawet udało mi się wygrać! Wszystko dzięki SuperFour’owi, bez którego nie mógłbym uczestniczyć w zbieractwie…

Dopiero w listopadzie dotarła do nas zamówiona w lipcu przyczepa do transportowania SuperFour’a. Bez niej nie mogliśmy się nigdzie dalej ruszyć, a co dopiero przeprowadzić desant na terenach wroga… Poza tym, jakby mój bolid gdzieś się zepsuł w szczerym polu to trzeba by wzywać pomoc drogową, żeby ściągnęli mnie do bazy.

Niestety nie znam dokładnego przebiegu kilometrów z 2008 roku, ponieważ, nowy licznik prędkości, który był bezprzewodowy, ciągle gubił sygnał i nie naliczał rzeczywistego przebiegu. Myślałem, że po prostu bateria się wyczerpała, ale jak się później okazało, to wcale nie była wina baterii tylko samego SuperFour’a, który zakłócał pracę nadajnika. Do tego dwukrotnie odpadł mi magnes, który był przyklejony do felgi i naliczał kilometry. Poza tym cała reszta była bez zarzutów, wszystko chodziło jak w szwajcarskim zegarku.

Jak zrobiło się już naprawdę zimno, rozstałem się z „moim nowym życiem” do wiosny. Wiem teraz co czują bikerzy, którzy śmigają na swoich maszynach tylko w sezonie… Strasznie trudno było mi wytrzymać te 5 miesięcy wstrzemięźliwości w jeżdżeniu. Nie pozostało mi nic innego, jak zacisnąć zęby i uzbroić się w cierpliwość. Byle do wiosny…

***** Tekst utworzony 20.01.2011r. *****

Maraton do Płoni…

***** Tekst utworzony 19.01.2011r. *****

Dzisiejszy dzień był jednym z bardziej wyczerpujących dni w 2008 roku. Zapuściłem się z Rafałem na „dalekie” południe… Wszystko jak zwykle potoczyło się spontanicznie. Było gorąco więc wybraliśmy się do McDonalda dziabnąć sobie po szejku. Zajęło nam to niespełna pół godziny, więc dalej pojechaliśmy jak to mówią – gdzie mnie oczy poniosą, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Przez pierwsze 300-500 kilometrów, jeżeli była taka możliwość, śmigałem po chodnikach. Głównie przez strach rodziców, że ktoś mnie rozjedzie… Ale przecież od 1999 roku mam kartę rowerową, dlatego z czasem przerzuciłem się na ulice. Stosuję zasadę płynnej jazdy, więc wybieram różne warianty tras – byle do przodu 😉 Wróćmy jednak do dzisiejszych wydarzeń… Przemknęliśmy przez osiedle Słoneczne, minęliśmy osiedle Majowe i znaleźliśmy się na osiedlu Bukowym. Prawdę mówiąc byłem tam pierwszy raz w życiu. Rafał zresztą również… Skończyły się bloki i wszelakie inne zabudowania, przed nami była tylko wąska, dziurawa droga przez pole w kierunku autostrady i Puszczy Bukowej. Godzina była jeszcze młoda, więc ruszyliśmy odważnie dalej. Po około pięciuset metrach przejechaliśmy pod wiaduktem autostrady A6. Wzdłuż drogi, na odcinku kolejnych trzystu metrów, po obu stronach rosły jabłonie. Jako że była to moja pierwsza, tak odległa wycieczka, całkowicie obnażyłem swój brak doświadczenia w kwestii przygotowania do podróży. Nie mieliśmy przy sobie ani picia, ani jedzenia. Do tego ostro grzało słońce, potęgując nasze wyczerpanie. Na całe szczęście jabłka były w „najlepszej” fazie swojego życia. Rafał zjadł z pięć papierówek, drugie tyle zapakował do mojego kufra i polecieliśmy dalej na południowy-wschód. Przed wjazdem do lasu pojawiły się nawet jakieś domy, lecz ludzi nie zaobserwowaliśmy. Tam dosłownie psy dupami szczekały 😉 Asfalt niespodziewanie zamienił się w szuter i nagle zrobiło się ciemno. Znaleźliśmy się w Puszczy Bukowej… Wreszcie można było trochę poszaleć na leśnej drodze i podnieść choć odrobinę poziom adrenaliny we krwi. Cały czas czyhały na nas różne niespodzianki… Nie chodzi mi tu o dziką zwierzynę, taką jak wilki i niedźwiedzie. No chyba, że zaliczymy do tego grona żaby, które trzeba było często omijać. Pełno było kamieni i głębokich rowów w poprzek trasy. Byliśmy w Polsce, więc nie mogło się również obyć bez pobitych butelek w lesie… Na jednym z zakrętów spotkaliśmy jakiegoś kolarza górskiego, który chyba urządził sobie tam trening. Trzeba powiedzieć, że na mój widok minę miał nietęgą jakby co najmniej zobaczył ufo w swojej sypialni 😉 A my jechaliśmy dalej, to mijając jeziorko, to rzeczkę, czasami powalone drzewa. Co jakiś czas stawałem przed wyborem – teraz w lewo czy w prawo? Jechałem na nosa, aż po godzinie „zwiedzania” Puszczy znaleźliśmy się na jakimś osiedlu domków jednorodzinnych… Nie mieliśmy bladego pojęcia gdzie jesteśmy. Stanęliśmy na chwilkę, żeby trochę odpocząć. W tym czasie, z lasu, wylazła jakaś drobna kobitka z ogromnym, oślinionym dogiem niemieckim. Mi nie wypadało, więc zleciłem Rafałowi, żeby zrobił mały wywiad i dowiedział się w końcu gdzie my kur… jesteśmy?! Podszedł do niej i skromnie zapytał – Przepraszam panią bardzo, gdzie my jesteśmy? Paniusia uśmiechnęła się i powiedziała – Jak to gdzie? W Szczecinie, w Płoni. Dla osób spoza mojego ukochanego miasta spieszę z wyjaśnieniami. A mianowicie Płonia to dość szemrana dzielnica Szczecina, położona na południowo-wschodnim wylocie z miasta. Nazwa pochodzi od rzeki Płoni, która gdzieś tam sobie płynie. Wśród mobilków dzielnica jest bardziej znana jako „Kurwi dołek”. Dlaczego to już musicie się domyśleć sami 😉 Tak na marginesie, to jeszcze warto wspomnieć, że oprócz ssaków leśnych, często i gęsto suszą tu misiaki. Oprócz tego jest tu giełda samochodowa, na której w weekendy można kupić wszystko – od piły motorowej po niemiecki proszek do prania. Łatwo też spotkać tam ruską mafię z Kaukazami na czele, którzy „ganiajut masziny” na wschód. Ale jak dla mnie największą atrakcją Płoni, oczywiście zaraz po paniach łagodnych obyczajów, jest moja rodzina, która tam mieszka 😉 Okazało się, że wyjechaliśmy z Puszczy Bukowej niedaleko ich domu! Od razu wstąpiły we mnie nowe siły i ruszyliśmy szukać ich przybytku. A musicie wiedzieć, że byłem u nich około 5-ciu razy samochodem i zawsze błądziliśmy, ale tym razem poszło jak po sznurku. Mówiąc delikatnie, zdziwili się na mój widok. No właściwie to cioci opadła szczęka jak zobaczyła przed domem SuperFour’a, a mój kuzyn Adaś, zszedł na dół w samych gaciach… Zrobiliśmy im prawdziwą niespodziankę. Znam ich od urodzenia, więc byłem przekonany, że nie zastaniemy suto zastawionego stołu. Nie pomyliłem się, dostaliśmy dzbanek kranówy i pół bobolady 😉 Uzupełniliśmy płyny, czekoladę wciągnął Adaś, pogadaliśmy chwilę i zrobiliśmy mały pokaz możliwości quadzika… Było już grubo po 15-tej, więc trzeba było się ewakuować. Mój genialny kuzyn polecił nam, żebyśmy pojechali inną, niby krótszą trasą. Nie wiem dlaczego, ale uległem i pojechaliśmy zgodnie z jego wskazówkami. Zaraz koło ich domu, zamiast w lewo starą drogą, pojechaliśmy w prawo. Przemknęliśmy koło ogródków działkowych i dojechaliśmy do leśniczówki. Był tam nawet znak miejscowości Mazurkowo. Tej wiochy nie ma na żadnej mapie! Po około dwóch kilometrach wjechaliśmy na kocie łby. Po kolejnym kilometrze, można powiedzieć, że trafił mnie szlag… Na środku drogi, która biegła w takim mini wąwozie, leżało ze 20 ogromnych pni po wycince lasu. Barykada mierzyła około 15-stu metrów szerokości oraz trzech, czterech wysokości. Rower można by jakoś przerzucić, ale półtonowy czołg raczej nie bardzo… Nie było innego wyjścia, jak zawrócić i skierować się na tę samą trasą, którą dotarliśmy do Płoni. W miedzy czasie minęła już 16-ta, a my byliśmy coraz dalej od bazy. Wieczorem w domu przeglądałem mapy i okazało się, że te powalone drzewa uratowały nam tyłek… Ta droga, na którą skierował nas Adaś, prowadziła całkiem w drugą stronę – do Nowego Czarnowa… Niech ja go dorwę! Przebyliśmy kolejne 3 km i znaleźliśmy się znowu pod domem mojej rodzinki. Akurat wujek wracał z pracy, ucięliśmy sobie krótką pogawędkę szyba w szybę na środku ulicy. Po raz trzeci pojawiliśmy się koło ogródków działkowych. Przeżyliśmy tam jedną ze śmieszniejszych sytuacji, kiedy jakiś dziadek z babcią przerwali pielenie swojego skrawka ziemi, rzucili narzędzia i wiwatując wybiegli na ulicę. Zatrzymali się na poboczu i zaczęli bić nam brawo… Chyba myśleli, że Tour de Polonia zawitał do Szczecina… Strasznie nas to rozbawiło, ze śmiechu nie widziałem gdzie jadę, a Rafał prawie wpadł do rowu. Nigdy nie spodziewałem się, że będę świadkiem takiego „standing ovation”. Widać, że u ludzi wytwarzam pozytywną energię. Żebyście widzieli tą osiemdziesięcioletnią babuszkę, która na widok SuperFour’a skakała do góry jak królik po koksie 😉 Szkoda, że u trochę młodszych pań nie wywołuję takich reakcji… Doszliśmy do siebie i wjechaliśmy znowu do Puszczy Bukowej. Najtrudniej było sobie przypomnieć, którędy jechaliśmy. Na szczęście było widać ślady kół mojego bolidu na ścieżce. Przejazd z Płoni przez las na osiedle Słoneczne przebiegał bardzo sprawnie. Im bliżej domu, tym ruch był większy. Po drodze sprzyjały nam zielone światła i nawet nie staliśmy na przejeździe kolejowym na ulicy Wiosennej, który przeważnie jest zamknięty. Ostatnie 5 km jechałem ostatkiem sił. Z trasy zadzwoniłem do taty, który był już w domu, żeby wstawił ryż dla dwóch wycieńczonych Globtrotterów… Jakoś doczłapaliśmy do bazy około 18-tej. Zrobiliśmy około 40 km. Podobno wyglądaliśmy jak trupy – bladzi, z przekrwionymi oczami i żyłami na wierzchu. Nie miałem nawet siły zjeść ryżu z kurczakiem, ruszyłem go dopiero po godzinie odpoczynku. Udało mi się jedynie wydoić Powerade’a… Mimo wszystko warto było! Może jutro nie, bo trzeba poddać się regeneracji, ale pojutrze chętnie powtórzyłbym taki maraton, tylko tym razem obowiązkowo z pełnym bidonem 😉

***** Tekst utworzony 19.01.2011r. *****

Tuning czas zacząć…

***** tekst utworzony 15.01.2011r. *****

 

Wczoraj nie mogłem zasnąć… Do drugiej w nocy planowałem w myślach podróże na najbliższy miesiąc. Uświadomiłem sobie, że poza terenem wokół mojej dawnej szkoły i centrami handlowymi, nie znam okolicy… Dzisiaj, po obowiązkowym porannym Liptonie, zamówiłem w Internecie kilka map. Nie ma jak na razie szans, żeby przestało padać, więc po śniadaniu poprosiłem Rafała, żeby przyniósł mi notes. Musimy zabrać się za prawdziwą indywidualizację i tuning bolidu…

Trzeba powiedzieć to otwarcie – Niemcy, razem ze Szwajcarami, którzy projektowali SuperFour’a, mogli trochę bardziej wysilić mózgi i wprowadzić kilka „ulepszeń”… Największym bublem jest chyba brak prędkościomierza. Komputer pokładowy zapisuje cały czas prędkość i przebieg pojazdu. Wystarczyło tylko zamontować wyświetlacz i byłoby ok, ale nie, bo po co? Przecież oni tym nie będą jeździli… Rowerowy licznik prędkości trafił jako pierwszy na listę zakupów. Kolejna sprawa to brak jakiegokolwiek schowka. Na tył zamontuję duży kufer motocyklowy, a po bokach dwie rowerowe sakwy. Jak to mówią – lepiej nosić, niż się prosić 😉 Do tego jeszcze pokrowiec na okulary przyczepiany do ramy i będzie git. A propos okularów to też się jakieś nowe Oakley’e przydadzą… Żeby podczas wycieczek nie odwodnić się tak jak ostatnio w Klagenfurcie, trzeba doposażyć SuperFour’a w uchwyt na bidon. Wczoraj, u Thomasa, zamówiliśmy transformator i specjalną wtyczkę, dzięki której będę mógł zamontować gniazdo zapalniczki samochodowej. Nie ulega wątpliwości, że takie rzeczy powinny być w standardzie! Nie mam racji? Nawet nie ma gdzie podładować telefonu czy nawigacji… Właśnie, właśnie – jeszcze uchwyt do komórki z przyssawką na szybę. Nie wyobrażam sobie samochodu bez porządnego systemu „car audio”, a że moje cacko to prawie auto, nie może zabraknąć głośników i ipod’a… No i nie obędzie się bez zastawu krótkofalówek do porozumiewania się pomiędzy mną i moją świtą. Ostatnią rzeczą, jaka przyszła mi dzisiaj do głowy, to „trzymak” mapy, ale to wykonam sobie sam…

Co do wyglądu, SuperFour prezentuje się całkiem nieźle. Ale bez kilku zabiegów upiększających w moim spa się nie obejdzie. Na dzień dobry trzeba poodklejać wszechobecne logo Otto Bock’a i przede wszystkim zdjąć trójkąt ostrzegawczy z tyłu siedzenia, który jest obowiązkowy na terenie Niemiec… A co ja jestem koparka, żeby jeździć z czymś takim? No way! Muszę zamówić na Allegro rejestrację, oczywiście Z1 SZUMI 😉 W Polsce jak na razie nie ma możliwości rejestracji takich pojazdów, a szkoda. W takim wypadku będę śmigał z imitacją… Zaopatrzę się również w kilka rajdowych naklejek, m.in. RECARO, MOMO, BREMBO, APPLE, MOTOROLA. A na tyle walnę taki znaczek, żebym mógł parkować na kopertach 😉

Lista zakupów wyszła całkiem spora i to pewnie dopiero początek wydatków związanych z moim nowym hobby. Szkoda, że renta przychodzi tylko raz w miesiącu 😉 Ocho… Właśnie przyszedł mail od tapicera. Pierwszy wolny termin ma w lutym 2009. Niech będzie… Zrobimy na fotelu czarną skórę z kontrastującą białą nicią. Co Wy na to?

***** tekst utworzony 15.01.2011r. *****

Mam go…

***** tekst utworzony 15.01.2011r. *****

W fabryce Otto Bock’a chyba nie mieli dużo roboty, bo wczoraj zadzwonił Thomas z Greifswald’u i oznajmił, że przyjadą dzisiaj do Szczecina razem z… Tak, tak, z moim nowiusieńkim SuperFour’em! Tata poprosił ciocię Henię, żeby przyjechała i w razie czego pomogła w rozmowie z tymi „ukochanymi” sąsiadami z zachodu…

Ciocia jak zwykle nie zawiodła i przyjechała, do tego z moimi dwiema kuzynkami. W takiej sytuacji to mogłyby nawet prowadzić tłumaczenie symultaniczne. Przyjechały o 10-tej. O tej samej porze mieli przybyć Niemcy. Niestety zaufali swojemu GPS-owi, który przeczołgał ich przez całe miasto zanim trafili do nas. Ludzie nie bójcie się czasami spojrzeć na mapę! Stracili przez to półtorej godziny. Pojawili się o 11:30. Ja już od ósmej rano nie mogłem się doczekać… Jeszcze chyba nigdy nie byłem w takim stanie. Aż się sam sobie dziwiłem, zachowywałem się jak trzyletnie dziecko…

Nareszcie, pod domem zatrzymał się bus OTS. Wysiedli z niego dwaj bracia Kaliebe. Wyprułem z domu jakby się paliło. Otworzyli tylne drzwi samochodu i moim oczom ukazał się przepiękny, wręcz kosmiczny, lśniący lakierem schwartz carrera, SuperFour! Ten ich testowy srebrny egzemplarz do mojego, mówiąc krótko, się nie umywał 😉 Podstawili dwie rampy, przekręcili kluczyk w stacyjce i wyjechali nim z busa. Thomas zaprowadził go na podwórko, a ten młodszy zabrał ze sobą profesjonalne walizki z narzędziami. Ja pilnowałem, żeby gdzieś po drodze nie porysowali mojego nowego cacka. Jak powszechnie wiadomo, ja jestem mistrzem kierownicy, a właściwie joysticka, a on? Skąd mam wiedzieć? Dlatego wolałem go ubezpieczać… Muszę przyznać, że jakoś dał radę i zaparkował na samym środku „dziedzińca”. Teraz kolej na mnie. Tata wsadził mnie na mojego rumaka, a ekipa zaczęła instalować wszystko pode mnie. Rozłożyli sobie wszystkie narzędzia w jednym rzędzie (ordnung muss sein) i zabrali się za ustawianie. Na początku zerwali folie z szyby i karoserii. Następnie dopasowali do mnie długość podnóżka, uchwyt pasów i wysokość podgłówka. Dostałem dwie gałki do joysticka do wypróbowania. Od razu przejechałem się po ulicy Góralskiej, żeby wypróbować, która lepsza. Jak wróciłem z jazdy testowej poinstruowali nas jak nalewać paliwo itd. Wręczyli nam na odchodne papiery, tzn. książkę pojazdu, instrukcję obsługi oraz jakieś schematy budowy SuperFour’a. Oprócz tego zostawili masę gratisów OTS’a i Otto Bock’a – breloczki, smycze, długopisy, notesy, a nawet lizaki… Jak można było się tego spodziewać, nie zostawili po sobie nawet najmniejszego papierka. Mieli własny worek na śmieci! Niemiecki fachowiec to jest marka. Prawie jak polski hydraulik… Zwinęli cały swój majdan i pojechali. Tata ruszył równocześnie z nimi do pracy, przy okazji eskortując tych gamoni do autostrady, żeby znowu nie jechali dookoła. Reszta rodziny też się zwinęła, ja zostałem z Rafałem (moim asystentem), no i oczywiście z…

My… my treasure… the treasure is my… W tym momencie zrozumiałem co czuł Smeagol z powieści Tolkiena, mam swój pierścień, schowam się w jakiejś jaskini i nigdy nikomu go nie oddam… Nawet jestem do niego podobny… 😉

Pogoda, niestety mówiąc krótko była do dupy. Kto to widział, żeby w lipcu w południe było 15°C? Do tego strasznie wiało i co kwadrans padał deszcz. Wiem, że Szczecin to nie Miami, ale jest środek lata. W tym miejscu chciałem złożyć oficjalnie reklamację pogodową, tak dłużej być nie może! Z drugiej strony nawet gradobicie nie wybiłoby mi z głowy pierwszej przejażdżki moim SuperFour’em. W moim stanie fizycznym nie mogę jeździć całkiem sam, nawet w pobliżu domu. Wystarczy, że na jakimś wyboju spadnie mi ręka z joysticka i game over… Zawsze muszę śmigać z obstawą. Trudno, żeby ktoś za mną biegał 15 km/h – na szczęście są rowery… Rafał jeszcze nie przyprowadził swojego bicykla, bo SuperFour miał przecież być za tydzień. Ostatnio był grzeczny, więc pozwoliłem mu się przejechać na tyle. Warunki miał naprawdę spartańskie – siedział na ryflowanej blasze, do tego rurki od ramy wbijały mu się w uda. Ale nie marudził, to twardy gość. Ja współpracuję tylko z najlepszymi z najlepszych. W sumie to i tak nie miał innego wyjścia… Od razu pojechałem do pobliskiego lasu. On nawet podobno się nazywa Park Leśny Dąbie. Aż wstyd się przyznać, ale przez 7 lat mieszkania w Szczecinie, byłem tu tylko raz… Muszę przyznać, że non stop jechałem na maksa. Z tyłu co chwilę dochodziło do mnie stękanie Rafała – „ała… ojć… ałłł… o żesz ty kur… Po dwóch, trzech minutach byliśmy na przejeździe kolejowym. Zawróciłem łamiąc młode drzewo (jak Rudy 102) i poprułem z powrotem do koszar. Zaczynało kropić, więc nawet jęki z za pleców nie były w stanie mnie zwolnić… Mimo tego, że jechałem 15 na godzinę to miałem wrażenie, że lecimy ze 30. Dodatkowo cały czas spod kół wystrzeliwały dookoła szyszki, co jeszcze bardziej podnosiło poziom adrenaliny we krwi. Ta przejażdżka 2 miesiące temu w Greifswald’zie była mizerna w porównaniu do tego dzisiejszego tourne… Po chwili byliśmy pod domem, wjechałem pod parasol ogrodowy, żeby SuperFour nie zmókł i siedziałem na nim dalej… My treasure… 😉

Zaraz ma przyjechać mama razem z babcią obejrzeć moją nową zabawkę na żywo…

***** tekst utworzony 15.01.2011r. *****

Niespodziewany pobyt w szpitalu…

***** tekst utworzony 14.01.2011r. *****

Ostatni tydzień był chyba jednym z najgorszych okresów w moim życiu. Jeszcze w niedzielę 8-ego czerwca było wszystko super. Byłem w Klagenfurcie (Austria) na meczu Polska – Niemcy. To, że przegramy to było do przewidzenia 😉 Mimo 0:2 cały pobyt był wspaniałym przeżyciem z wyjątkiem ostatniego dnia, powrotu… Po meczu, w poniedziałek, obudziłem się w hotelu już około 6:30. Normalnie nie można wywlec mnie z łóżka przed 12-tą. Całą noc strasznie bolał mnie brzuch, a nad ranem miałem odruchy wymiotne. Musiałem się czym zatruć… Poszliśmy z tatą na śniadanie. Myślałem, że herbata i bułka z nutellą postawi mnie na nogi. Niestety masło orzechowe nie dało mi kopa, jak ma to miejsce w reklamie, ale to może dlatego, że nie byłem w stanie nic połknąć. Tata dokończył wcinać, spakowaliśmy się i około 10-tej wyruszyliśmy do Szczecina. Przed nami był kawał drogi  – 1050 km. Złe samopoczucie trzymało mnie przez całą drogę. Nic nie jadłem, ale najgorsze, że przez całą dobę wypiłem góra 100 ml. Dobiły mnie jeszcze korki na niemieckich autostradach, w których staliśmy ze 4 godziny. Miałem dreszcze i zimne poty. Krótko mówiąc dogorywałem… W domu byliśmy o 21-ej. Nie chciałem nawet oglądać meczu w TV, od razu się położyłem. Tata przeczuwał, że skoro odpuściłem sobie transmisje to musi być ze mną naprawdę źle… Noc była straszna, wszystkie kości i mięśnie strasznie mnie bolały. Rano we wtorek przyjechała mama, która z nami nie mieszka i widząc, w jakim jestem stanie, zadzwoniła do „przyjaciela rodziny” – Pawła – który jest lekarzem, na marginesie najlepszym w kraju. Niestety miał wyłączony telefon, był zagranicą. Kolejną osobą do której wykręciła mama była nasza lekarka rodzinna, w bliższym kręgu nazywana panią w płonącym berecie  lub bardziej pieszczotliwie bereciarą 😉 Zaleciła, żeby zrobić mi badanie krwi…  Za jakąś godzinę przyjechała pielęgniarka i pobrała mi krew. Po kolejnych 60-ciu minutach mieliśmy wyniki. Ja już praktycznie odpłynąłem tak, jakbym połknął tabletkę gwałtu. Właściwie z wtorku niewiele pamiętam, a środę znam tylko z opowieści rodziców… Kiedy w środę Paweł otrzymał sms’a z moimi wynikami krwi, nakazał od razu jechać do szpitala. Podobno byłem maksymalnie odwodniony. Mój stan jeszcze się pogorszył, kiedy w kroplówce (w domu) zamiast glukozy, wlewano we mnie sól. Takie było zalecenie bereciary… Ze środy pamiętam tylko tyle, że podczas podróży karetką do szpitala, strasznie mocno przywiązali mnie do noszy – ślad na klacie mam do dzisiaj. Najlepsze jest to, że niby był ze mną kontakt, w szpitalu odpowiadałem na pytania lekarzy itd. Ale ja osobiście nic nie pamiętam… Mój mózg zaczął dopiero nagrywanie w czwartek po wlaniu we mnie 6-ciu kroplówek. Pierwszą rzeczą jaką pamiętam po powrocie z zaświatów były odwiedziny mojego asystenta Rafała, który przyniósł mi kurczaka z rożna. Na marginesie jak to czytasz Czapel – wielkie dzięki! Po czterech dniach był to mój pierwszy posiłek. W ogóle nie czułem smaku, ale byłem tak głodny, że zjadłem prawie wszystko…      

Przeleżałem tak weekend w szpitalu oglądając mecze w telewizorze na monety i dzisiaj po sprawdzeniu poziomu elektrolitów we krwi, wypisali mnie do domku. SuperFour ma być u mnie za miesiąc, a moja forma jest w opłakanym stanie. Muszę koniecznie ją odbudować, bo inaczej nie będę miał siły okiełznać mojego bolidu. Przez ten tydzień wycieńczyłem się jakbym spędził wakacje na pustyni. Pozostaje mi teraz siedzieć w domu, dużo jeść, jeszcze więcej pić, herbaty oczywiście 😉 i oglądać EURO 2008. Mam nauczkę na całe życie. Nigdy więcej nie mogę dopuścić do odwodnienia organizmu. Przed chwilą otrzymałem maila od „wujka” Pawła, mojego lekarza, w którym napisał „sport wymaga wielu wyrzeczeń”. Jak zawsze zgadzam się z nim w stu procentach…

Acha, a Wy uczcie się na cudzych błędach 😉

***** tekst utworzony 14.01.2011r. *****

Wóz, albo przewóz…

***** tekst utworzony 14.01.2011r. *****

Dzisiaj jest DEADLINE, mija dzień „ultimatum”. Albo wóz, albo przewóz…

Przez ostatni tydzień byłem w stałym kontakcie z polskim oddziałem Otto Bock’a w Poznaniu – chcieliśmy porównać oferty. Cena za identycznie skonfigurowanego SuperFour’a jak w Niemczech była niższa o 700 złotych. Tyle, że główny szef sprzedaży Otto Bock Polska zaznaczył, że jeszcze nigdy nie sprzedali takiego pojazdu i właściwie nie bardzo wie jak ma to zrobić. Do tego SuperFour wymaga corocznych przeglądów tak, jak normalny samochód i nie wie kto i gdzie miałby to robić. Trochę śmieszna sprawa, prawie jak z serwisem Ferrari, który dla Polaków mieści się w Berlinie lub Pradze… Jakby tego było mało to napisał do mnie maila, w którym oświadczył, że wysłał list do Ministerstwa Infrastruktury z zapytaniem, czy wózek będzie wymagał homologacji na terenie Polski. W Niemczech takie pojazdy są rejestrowane jak m.in. skutery. Muszę przyznać, że facio starał się, ale nie chciał wcisnąć nam SuperFour’a za wszelką cenę. Nawet sam zaproponował, żebyśmy kupili go w końcu u Niemców, tym bardziej, że do Greifswald’u mamy bliżej niż do Poznania, a cena jest praktycznie taka sama… Podziękowałem mu za rzetelną obsługę i zgodnie z jego prośbą dam znać jak będę już szczęśliwym posiadaczem wózka.

Jak łatwo wywnioskować z powyższego tekstu, jak zwykle, odniosłem sukces! Udało mi się namówić tatę, żeby „zainwestował” w moje szczęście i zapłacił za mojego SuperFour’a. Mam tak wysoce rozwinięty dar przekonywania, że nie musiałem używać chwytów poniżej pasa. A muszę przyznać, że miałem takie przygotowane. Może przydadzą się innym razem 😉 Gdyby tata nie dysponował taką gotówką, to na pewno nie prosiłbym go o pomoc finansową, ale w jego przypadku wiedziałem, że da radę… Ja mógłbym zacząć sam organizować pieniądze innymi kanałami, ale zajęłoby mi to minimum dwa lata – nie mam pojęcia w jakim stanie fizycznym wtedy będę. Na zbieranie pieniędzy lub dary od „ludzi” nie mógłbym się zgodzić. Byłoby to poniżej mojej godności. Są ludzie dużo bardziej potrzebujący ode mnie…

Dzisiaj około południa tata wykonał telefon do cioci, a ona zadzwoniła do Thomasa Kaliebe (sprzedawcy) i oznajmiła mu, że zamawiamy. Od razu oddzwoniła do nas i potwierdziła złożenie zamówienia na mojego wymarzonego SuperFour’a. Przewidywany czas dostawy wózka Niemcy wyznaczyli na 15-ego lipca. Wtedy przyjadą do Szczecina i go zainstalują… To aż za 7 tygodni. Nic innego mi nie pozostaje, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać. Jakoś wytrzymam. Tym bardziej, że ruszają mistrzostwa europy (EURO 2008), na które zdobyłem bilety. Poza tym w lipcu jest koncert Jay-Z na Opener Festival w Gdyni, którego nie mogę opuścić. A jak będę się nudził to powinienem zacząć przygotowywać się do obrony pracy licencjackiej, która już we wrześniu…

***** tekst utworzony 14.01.2011r. *****